Moj ojciec był żołnierzem LWP i od początku lat 70. prowadził strzelnicę w JW 2780. Rozbudował ją i zmienił, przez co, pomimo że wszyscy wiedzieli, że jest bezpartyjny i ma „poglądy wywrotowe”, jak mówił mój wujek (politruk z jednostki w Skwierzynie), utrzymał do końca swoje stanowisko. W domu od zawsze był kult prawdziwej historii. Na strzelnicy ojciec zatrudniał pracownika cywilnego konserwatora obiektów – śp. W. Kozaryna, który był związany z kościołem i pracował w Elektrociepłowni (był związanym z „S” przyjacielem Edwarda Borowskiego). Moj ojciec już w latach 70. często uczestniczył w spotkaniach z ks. Tadeuszem Kondrackim i ks. Witoldem Andrzejewskim. Zdarzało się, że obaj oni bywali u nas w domu. W 1979 r. w prezencie komunijnym od ks. Kondrackiego dostałam wyjazd na pielgrzymkę do Częstochowy na spotkanie z Janem Pawłem II. Byłam u komunii świętej w katedrze, ale na pielgrzymkę jechałam kilkoma samochodami i okrężną drogą. A więc w moim domu od zawsze był kontakt z opozycją. Oczywiście mój ojciec od zawsze miał służbowe kontakty z SB, milicją, wojskiem, gdyż wielu z tych ludzi było myśliwymi i przychodziło strzelać na strzelnicy.
W pierwszej klasie w I LO (1985) próbowałam zostać harcerką, jednak potrzeba było trochę czasu, aby zaakceptowano mnie w drużynie, gdyż na początku, właśnie z powodu oficjalnego zajęcia mojego ojca, miałam łatkę „czerwonej”. W końcu zostałam harcerką 7 GDH. Uczestniczyłam w różnych imprezach i mszach harcerskich. Wówczas zaprzyjaźniłam się z Marianem Jarmułowiczem (drużynowy 23 GDH) i jego siostrą (Gośką „Marysiową”) oraz zbliżyłam do ich środowiska. W ten sposób poznałam „nowych” ludzi i zaczęłam uczestniczyć w różnych „imprezach” RMN-u i mszach św. za Ojczyznę. Z Maćkiem Rudnickim (aktywnym członkiem RMN) przyjaźniłam się i siedziałam w jednej ławce. Prawie w każdą niedzielę spotykaliśmy się u niego w domu w większym gronie. W 1987 roku harcerze wraz z liderami RMN mieli jechać jednym autobusem na pielgrzymkę – na spotkanie z JP II do Szczecina i Gdańska. Maryś załatwił mi miejsce w tym autobusie. Niestety, w ostatniej chwili harcerze postanowili jechać pociągiem, nie informując mnie o tym. Byłam jedną z nielicznych z grona harcerskiego w tym autobusie. W Szczecinie był problem z wniesieniem gorzowskich transparentów. Wówczas z „Ciutkami” (czyli braćmi Sychlami) wpadliśmy na pomysł, że oni zrobią z siebie sanitariuszy, a ja będę udawała chorą, czy ranną. Położyli mnie na noszach, a pod spodem były transparenty. I w ten sposób wniesiono nasze transparenty, które okazały się jednymi z nielicznych. W Gdańsku dołączyłam do harcerzy. Po powrocie w szkole rozdawałam znajomym „bibułę”, ale to było wszystko. Następnie była pielgrzymka piesza do Częstochowy. Zaraz po powrocie miałam kontakt z Krzyśkiem Sobolewskim, który zaproponował zorganizowanie „skrzynki” u mnie w domu. W ten sposób regularnie dostarczano mi „bibułę”, a ja przekazywałam ją dalej. Poprzez moje kontakty (harcerskie i z wakacyjnych obozów) dotarłam do nowych ludzi w Międzychodzie i okolicach. I tam również przekazywałam „bibułę”.
Pisałam także do „Szańca” i „Sokoła”. W latach 1987–88 byłam „kurierką” i przekazywałam „bibułę” dwóm chłopakom z Międzychodu (poznałam ich na obozie). Obserwowała ich milicja. Dwa dni przed ich maturą (i kiedy to w Gorzowie odbywał się Dzień Młodych w 1988 r.) zrobiono im rewizje w domach. Znaleziono „bibułę” i zamknięto. W niedzielę (w „Dzień Młodych”, który odbywał się w parafii przy ul. Żeromskiego)[1] przyjechali ich rodzice do moich z płaczem i pretensjami, że przeze mnie nie zdadzą matury. Do dziś nie wiem, skąd mieli mój adres. Wówczas mój ojciec bardzo zdenerwował się. Wiem, że wypuścili ich rano w dzień matury i że Jasiu (imienia drugiego z chłopaków nie pamiętam) zdał ją bardzo dobrze. Zaraz po maturze wyjechał do Francji, a stamtąd do Australii, gdzie skończył medycynę i jest cenionym lekarzem. Nawet nie znam nazwisk tych dwóch chłopaków.
Latem 1988 (w sierpniu) uczestniczyłam w obozie RMN w Tylmanowej. Był jeden problem, bo chyba na 11 facetów byłam jedyną dziewczyną. Obóz prowadził „Kuraś” (Robert Kuraszkiewicz) i Krzysztof z Poznania (kolega Grzegorza Baczyńskiego). Wówczas były strajki i pamiętam, że mieliśmy problem z zakupem biletów powrotnych do Gorzowa.
Malowałam transparenty po nocach, wynajdowałam ludzi do robienia plakatów. Byłam wiceprzewodniczącą samorządu szkolnego w I LO, gdzie często podkreślałam swoje przekonania polityczne. Kiedyś nie wyraziłam zgody na wystąpienie podczas capstrzyku z okazji Rewolucji Październikowej, za co zawieszono mnie w prawach ucznia. Na szczęście nie trwało to długo.
W 1991 r., przerywając studia, wyjechałam do Belgii do mojego ówczesnego chłopaka na parę miesięcy i tam już zostałam. Tu skończyłam studia, założyłam rodzinę. Oto moje krótkie wspomnienia. Pewnie, że teraz, z perspektywy czasu, patrzę na te wydarzenia i lata mojej młodości trochę inaczej, z dystansem. Nie lubię żyć przeszłością, bo liczy się teraźniejszość i przyszłość, jednak ten młodzieńczy okres, to jakiś tam kawałek mojego życiorysu i coś z tej walki o lepsze jutro pozostało we mnie, gdyż od wielu lat „udzielam się” w środowisku polonijnym w Belgii (założyłam spotkania młodzieżowe i szkołę polską przy PMK) oraz w tutejszej polityce (jestem „aktywna” w partii CD&V – chadecy flamandzcy) i w moim polskim środowisku „epsów” (polscy pracownicy instytucji UE). W jakiś sposób zaszczepiłam „żyłkę aktywisty” u moich córek (20 i 15 lat). Obie są aktywne (społecznie i politycznie) w swoich środowiskach.