Początki działalności – redagowanie „Szańca”

Jestem zadowolony i bardzo dumny z tego, że byłem zaangażowany w działalność opozycyjną. A do opozycji trafiłem przez Marka Rusakiewicza.

Moja rodzina to rodzina robotnicza ze „Stilonu”. Ale to była chyba typowa rodzina tamtych czasów, w której pielęgnowano określone wartości. A komunistów traktowano jak okupantów. U nas w domu mówiło się o tym, że w tamtych czasach Polska nie była niepodległa. Dla nas było jasne, że ta władza, to nie jest nasza władza, że została nam narzucona. Dlatego rok 1980 i powstanie „Solidarności”, mimo że miałem dopiero dwanaście lat, doskonale to pamiętam. To wydarzenie, podpisanie Porozumień w Gdańsku, już wtedy wywarło na mnie ogromne wrażenie. W telewizji puszczono na żywo podpisanie Porozumień Sierpniowych i ja, dwunastoletni chłopiec, zobaczyłem mojego, płaczącego przed ekranem telewizora, ojca. I taki mój ojciec, którego zawsze uważałem za twardziela, stał przed tym telewizorem i rzewnymi łzami płakał. To było dla mnie ogromne przeżycie. Wtedy, gdy była pierwsza „Solidarność”, to w tamtym czasie mój poziom refleksji był jeszcze bardzo niedojrzały. Wydawało mi się, że socjalizm może być dobry, a zły jest komunizm. To było jeszcze bardzo naiwne myślenie. Ale taka była też atmosfera w domu. Jednocześnie wiedziało się, kto jest dobry, a kto zły. Żadnych złudzeń co do komunizmu u nas w domu nie było.

A dalej, już w stanie wojennym, tak się to potoczyło, że miałem kolegów w parafii św. Krzyża, którzy zostali aresztowani. Jednym z takich moich najbliższych kolegów był Rysiu Popiel. Pamiętam, że kiedy byliśmy na pielgrzymce w 1982 r. razem z grupą gorzowską w ramach pielgrzymki warszawskiej, to wtedy zaprzyjaźniłem się z Rysiem Popielem. I kiedy wróciliśmy z tej pielgrzymki, kilka miesięcy później, Rysia aresztowali. Wtedy pomyślałem sobie: Jak to, Rysiu taki porządny koleś, a oni go aresztowali? I potraktowałem to jako sprawę moją osobistą. I jak on wyszedł, to prowadziłem z nim moje pierwsze rozmowy. Kiedy skończyłem podstawówkę, to Rysiu zaproponował mi współpracę. I zaproponował spotkanie z Markiem, które miało miejsce na zapleczu plebanii św. Krzyża. Marek długo ze mną rozmawiał. Ostrzegał mnie przed konsekwencjami działalności, ale ja oczywiście bardzo chciałem działać. I tak się zaczęła nasza poważna współpraca, która trwała przez wiele lat.

Od razu trafiłem do redakcji „Szańca”. I było to zarówno pisanie artykułów, jak i przepisywanie. Marek przyprowadził mnie do naszego lokalu, przy ul. Strzeleckiej, do państwa Fryc. Pokazał mi tam maszynę do pisania. Pokazał mi, jak się odbija na matrycy z szablonu napis „Szaniec”, pokazał, jak się przyciska guziki na maszynie i jak się wkręca matrycę. Nie był to pierwszy numer „Szańca”, ale jeden z pierwszych, chyba poniżej dziesiątego. Szukając na klawiaturze każdej pojedynczej litery, uderzałem w klawisze maszyny do pisania i tak godzinami „stukałem” moje pierwsze matryce „Szańca”. Tak to wyglądało. Z tego okresu pamiętam jeszcze nasze „skoki technologiczne”. Jeden taki „skok” był wtedy, kiedy przeszliśmy na lepszą maszynę. To była taka półautomatyczna, która zapamiętywała fragmenty wpisanego tekstu. A potem, już z tą maszyną, przeszliśmy na sitodruk. A potem totalny „odlot” – maszyna elektryczna. Ale to też był kolejny „skok”, nie pamiętam w którym roku. Ale pozwalało to osiągać nieprawdopodobnie dobrą jakość. I to były te przeżywane przez mnie w latach 80. „skoki technologiczne”.

W drukarni może nasi koledzy tego aż tak nie odczuwali, bo w każdym przypadku musieli machać raklem, chyba że była to praca na powielaczu. I przez długi czas była to moja główna działka – redagowanie i pisanie „Szańca”, a następnie „wstukiwanie” go. Przez wiele lat robiłem to regularnie, co dwa tygodnie. I chyba naszym największym sukcesem było to, że „Szańca” udawało nam się wydawać dość regularnie, w całym tym okresie lat 80., mniej więcej co dwa tygodnie. Takie przerwy, poza wakacjami i świętami, to praktycznie się nam nie zdarzały. To było naprawdę bardzo ważne, gdyż kolportaż pism podziemnych był podstawą naszego działania. I wszystko się wokół tego kręciło. Potem doszedł „Sokół”.

Konspiracja

Pierwsze moje problemy polegały na tym, że miałem absolutny zakaz wydany mi przez Marka, że nie mogę się angażować w inną działalność. Marek zakazał mi angażowania się w inne podziemne inicjatywy z oczywistych względów – aby nie narażać mnie na niepotrzebne ryzyko i dekonspirację. Bo wtedy cała struktura by oberwała. I pamiętam, jak moi koledzy wybierali się na malowanie ogólniaka i nie tylko, to mi było głupio im odmawiać. Pamiętam, że raz czy drugi poszedłem na kompromis i jak oni malowali ogólniak, to ja stałem na czatach. Również jak mi proponowano, abym włączył się mocniej w kolportaż „Szańca”, to też mi było głupio, bo nie mogłem zostać „skrzynką” na klasę czy też na rocznik. I tak trochę się głupio czułem.

„Sokół”

           Jak pojawiły się pierwsze numery „Sokoła”, to były one wydawane siłami drukarni RMN-owskiej. Dopiero po pewnym czasie „Sokół” się uniezależnił, po przejęciu maszyny do pisania, która była wolna. Wtedy był już „wstukiwany” w innym lokalu. Potem I LO dostało ramkę i chyba też powielacz. Ale przez pierwsze dwa czy trzy lata był wydawany siłami drukarni RMN-owskich. I pamiętam, że też zostałem zaproszony na takie spotkanie konspiracyjne, na którym byli moi koledzy ze szkoły, a które organizował Adam Borysławski. I wtedy zapytałem się Marka albo Krzyśka Sobolewskiego, co mam robić. I dostałem zgodę, aby na to spotkanie iść. Brał w nim udział też Jacek Pieczyński. I na tym spotkaniu miałem poznać szefostwo RMN-u. A było tak, że przed tym spotkaniem Krzysiek Sobolewski odebrał ode mnie materiały do kolejnego numeru. I było to dwie przecznice dalej. A na tym spotkaniu, chwilę później, odebrałem te teksty, żeby je złożyć do druku. Może to wygląda dziś dość zabawnie, ale wtedy takie były podstawowe zasady konspiracji. I myślę, że dzięki nim uniknęliśmy wielu wpadek, i potrafiliśmy tę ciągłość organizacyjną przez wiele lat utrzymać.

Pamiętam, że jak aresztowali Marka i Waldka Rusakiewiczów, to z Krzyśkiem Sobolewskim omawialiśmy kolejny wariant awaryjny, na wypadek gdy go zamkną. A wszystko po to, aby utrzymywać strukturę organizacyjną. Na szczęście nigdy takiej sytuacji nie było, żeby jednocześnie i Krzyśka, i braci Rusakiewiczów zamknęli. I to był pewnie ich błąd. Bo jakby „esbecy” poszli jeszcze dwa, trzy kroki dalej, to rzeczywiście byłoby ciężko i trudno byłoby tę strukturę odtwarzać. Mieliśmy też dalsze warianty awaryjne, również taki, w którym w tamtym czasie zamknęliby i Krzyśka, i mnie.

Samokształcenie

W tamtym czasie powstawały koła samokształceniowe. I dla mnie to była również bardzo ważna forma aktywności. W jej ramach, poza spotkaniami, odbywał się także kolportaż książek z drugiego obiegu, zarówno historycznych, jak i publicystycznych. Powstawały podziemne biblioteki. Staraliśmy się te biblioteki rozwijać. Urządzaliśmy ponadto spotkania dokształceniowe. Na takich spotkaniach poznałem bardzo wielu fajnych ludzi. I np. pamiętam, jakie wrażenie wywarł na mnie pierwszy kontakt z Romanem Gawroniakiem. Nie pamiętam, co prawda, na jaki temat było to spotkanie z nim. Ale on swoją ekspresyjnością mało by nie tylko ławki, ale i sali nie rozwalił. Bo nieustannie przekładał nogę na nogę i machał rękami. Przez te kółka samokształceniowe, już w pierwszych klasach liceum, poznałem Marka Robaka, Marka Jurka i innych działaczy z Ruchu Młodej Polski, w który się potem zaangażowałem.

I LO

Aktywność środowiska uczniów tej szkoły zasługuje na specjalną uwagę. Bo na przestrzeni lat 80. było to najbardziej aktywne środowisko młodzieży opozycyjnej w Gorzowie, przynajmniej statystycznie. Nie można w tym kontekście nie wspomnieć np. o fali represji i aresztowań, która nastąpiła na wiosnę 1985 roku, kiedy kilka osób z naszej szkoły aresztowano, a prawie sto przesłuchano. Wszystko to odbyło się w bardzo krótkim czasie. I w konsekwencji tych przesłuchań kilka osób wyrzucono ze szkoły. A ja można powiedzieć, że miałem szczęście, że nigdy mnie to nie spotkało. A przecież nie wiadomo, jak drogi tych osób by się potoczyły, gdyby wówczas mogli normalnie skończyć szkołę. To w ich życiu komunizm odegrał taką bardzo negatywną rolę. O nich to też musimy jakoś szczególnie pamiętać. I to nie tylko w kontekście tych prześladowań, ale również potem całej ich drogi życiowej. Bo to miało dla nich takie długofalowe konsekwencje.

W I LO zawsze były organizowane Dni Narodów. I pamiętam, że podczas tych Dni była odgrywana taka scenka o Rewolucji Październikowej. I jak to w sztuce, każdy aktor wypowiadał swoją kwestię. I w pewnym momencie „Biały” generał wymawiał taki tekst, a był to chyba Szymon Wieczorek: Trzeba zgnieść to czerwone robactwo. Wtedy cała szkoła rozpoczęła owację, a po chwili owację na stojąco. I „biało-buro-czerwona” pani Jagielska, która była wówczas dyrektorem natychmiast wstała. Ale nic nie mogła już zrobić. Później wielokrotnie niestety dawała odczuć, po której jest stronie. I jak się później okazało, była ona głęboko zaangażowana we współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa. Zresztą w odróżnieniu od większości profesorów, którzy raczej byli po naszej stronie. W 1985 r., po licznych aresztowaniach i przesłuchaniach, kiedy dyrektor Jagielska próbowała na spotkaniach w auli „przywoływać uczniów do porządku”, to była publicznie wyklaskiwana tak, że nie dawaliśmy jej dojść do głosu.

W tamtym czasie wiele osób zatrzymano, m. in.: Beatę Szrejder, Jacka Pieczyńskiego, Szymona Wieczorka, Jacka Kowalskiego. Ale jedną z głównych takich postaci w tamtym okresie w naszej szkole był Adam Borysławski, który potem został aresztowany w ostatnich dniach szkoły, tuż przed maturą i spędził w areszcie całe wakacje. Do szkoły już nie mógł wrócić, stracił cały rok szkolny, a szkołę średnią musiał kończyć w innym miejscu. Nie pamiętam nawet gdzie. W szkole zbieraliśmy podpisy w sprawie Adama. Jako samorząd szkolny napisaliśmy taki list skierowany do gen. Jaruzelskiego, pod którym podpisała się zdecydowana większość uczniów. To był list skierowany, z tego co pamiętam, do generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka, chociaż był również do wiadomości innych instytucji, tj. kościoła i Radia Wolna Europa. Żądaliśmy uwolnienia Adama i przywrócenia go do szkoły.

Po latach dowiedziałem się – z materiałów, które się zachowały – że jak był wniosek o wyrzucenie koleżanki i kolegów, a także i mnie (o czym wtedy nie wiedziałem), to rada pedagogiczna szkoły początkowo go odrzuciła. I wtedy miała miejsce presja na nauczycieli – „esbecja” prowadziła rozmowy i naciski, aby zmusić nauczycieli do zmiany stanowiska. I przy drugim podejściu rada przychyliła się do tego wniosku. Natomiast odrzucono wniosek o wyrzucenie mnie, co najprawdopodobniej było spowodowane tym, że byłem wówczas uczestnikiem olimpiad naukowych. I to mnie najprawdopodobniej uratowało.

Pierwsze zatrzymanie

Pierwszy raz zatrzymano mnie w drugiej klasie liceum. I oczywiście wyglądało to dość klasycznie. Na przesłuchaniu jeden „esbek” udawał dobrego, a drugi złego. Wtedy też sprowadzono na Kwiatową panią dyrektor Jagielską, która po wyjściu funkcjonariuszów, namawiała mnie żebym szczerze z nimi rozmawiał, bo oni chcą mojego dobra. Mówię o tym dlatego, że nie słyszałem o takim fakcie, aby dyrektor innej szkoły w pomieszczeniach SB namawiał ucznia do składania zeznań.

„Sokół”

Mówiąc o I LO trzeba powiedzieć o „Sokole”. Bo pierwszy ogólniak należał do elitarnego grona szkół, które wydawały w tamtych czasach własną gazetę. Oczywiście nie tak często jak „Szańca”, ale staraliśmy się w roku szkolnym wydawać jeden numer w miesiącu.

Matura

Ostatnia rzecz, jaka mnie w szkole spotkała, choć były to „pieszczoty” w porównaniu z aresztowaniami czy wyrzuceniem ze szkoły, to były utrudnienia w maturze. Niecały tydzień przed maturą zatrzymano mnie na 48 godzin. I straszono mnie, że będą mnie tak wypuszczać i zgarniać, abym nie mógł przystąpić do matury. I wtedy podjąłem decyzję, że nie będę mieszkał w domu aż do matury. Mieszkałem u rodziców Oktawiusza, u państwa Borcz, a na maturę szedłem od ogrodów I LO. I świadomie się troszeczkę spóźniałem, myśląc, że jak przyjdę na ostatnią chwilę, to mnie nie „zgarną”. Dziś, jak patrzę na to z perspektywy czasu, to wydaje mi się to śmieszne, bo gdyby oni chcieli, to i tak by tego dopilnowali i mnie zatrzymali.

WiP – nie byłem pacyfistą

Ja w tamtym czasie nieustannie podkreślałem, że nie jestem pacyfistą. Działałem w RMN, ale nie chciałem być utożsamiany z Ruchem „Wolność i Pokój”. I miałem „dziką” radość, kiedy przesłuchiwali mnie podczas zatrzymania za akcję WiP-u, a ja szczerze odpowiadałem, że nie jestem i nigdy nie byłem członkiem Ruchu „Wolność i Pokój”. I to mi sprawiało szczególną radość – że nie muszę kłamać.

Należę do tego grona osób, o którym można powiedzieć, że RMN mnie stworzył, w jakimś sensie ukształtował i miał wpływ na całe moje życie. To w tamtym czasie powstały wszystkie, najbardziej dla mnie wartościowe, przyjaźnie. Bo te przyjaźnie, sprawdzone w trudnych czasach, to jest rzecz najcenniejsza. RMN-owi zawdzięczam również to, że przez RMN poznałem środowisko Ruchu Młodej Polski, które stało mi się najbliższe politycznie.