Zostałem drukarzem
W działalność opozycyjną włączyłem się z dwóch powodów. Po pierwsze – w takim duchu byłem w domu wychowany. A po drugie – czułem wewnętrzną potrzebę.
Zaczęło się to od mojej przyjaźni z Adamem Bohuszem i naszych wspólnych kontaktów z Krzyśkiem Sobolewskim. Krzysiek często pojawiał się w domu Adama. Z Adamem chodziłem do jednej szkoły. Chodziliśmy razem do podstawówki – „siedemnastki”. Był sąsiadem mojego kolegi z klasy. Wcześniej próbowałem dotrzeć do działaczy RMN-u, ale nic z tego mi nie wyszło. Dopiero kontakt z Krzyśkiem umożliwił mi włączenie się w konspirację.
Krzysiek od razu zaproponował nam pracę w drukarni. Przez bardzo długi czas nie znaliśmy nikogo poza Krzyśkiem. On nas szkolił i przygotowywał do drukowania. Początkowo drukowaliśmy razem z Krzyśkiem u Adama w domu. Krzysiek zakazał nam spotykania się z innymi działaczami RMN-u. Mieliśmy być „cichą drukarnią”. Dosyć długo „ubecja” nas nie znała. Początkowo Krzysiek przynosił ze sobą sprzęt do drukowania, ramki. Później mieliśmy je na stałe u Adama. Od samego początku drukowaliśmy metodą sitodrukową. Raz lub dwa wyjątkowo drukowaliśmy „Sokoła” na matrycach powielaczowych, „Szaniec” zawsze był drukowany na sicie. Krzysiek przynosił też papier. Czasami my załatwialiśmy papier. Kupowaliśmy go, jak była dostawa w sklepie. W „Arsenale” na parterze był sklep papierniczy, więc jak wiedzieliśmy, że będzie dostawa, to braliśmy plecaki ze stelażem i szliśmy do „Arsenału”.
Gdy już opanowaliśmy technikę druku, drukowaliśmy sami. Dokooptowaliśmy do naszej ekipy jeszcze jednego naszego kolegę – Jarka Wachola, który nie był z Gorzowa. W trójkę stanowiliśmy stałą ekipę. W takim składzie drukowaliśmy do 1989 r., praktycznie niemal do ostatniego numeru „Szańca”. Raz lub dwa drukowaliśmy też „Feniksa” – raz na powielaczu, w ich lokalu na Osiedlu Staszica. Najśmieszniejsze było to, że okno tego lokalu, który znajdował się w piwnicy jednego z tamtych budynków, wychodziło naprzeciw mieszkania jednego z „esbeków”. Jeżeli dobrze pamiętam, mieszkał tam kapitan Maciejowski. Praktycznie mogliśmy zaglądać w jego okna. Albo odwrotnie – on w nasze. Później, jak było bardzo dużo roboty w drukarni, w związku z akcjami w sprawie Międzyrzecza i Klempicza, wtedy zaczęliśmy szkolić kolejnych drukarzy. Mieliśmy wtedy zrobionych dużo ramek sitodrukowych. Jak drukowaliśmy plakaty, to każdy z nas stawał przy odrębnym sicie i drukował. Dołączył do nas między innymi Benek (Bernard) Pyrkosz.
Drukowaliśmy w różnych lokalach, nie tylko u Adama. Często drukowaliśmy też w moim mieszkaniu, w budynku przy Górze Powstańców. Obecnie tego budynku już nie ma – został zburzony. Inny lokal znajdował się przy ulicy Fredry – u pani Ewy Szkudlarek. Tam pomagał nam drukować jej syn – Sebastian. Mówiliśmy na niego „Człowiek”. Jak Krzysiek wyjechał, to zostawił nam wszystkie kontakty. I zaprowadził nas też do pani Szkudlarek.
Kolorowy „Szaniec”
Mieliśmy też w czasie drukowania różne utrudnienia. Któregoś razu spaliło nam się sito. Roztopiło się od farelki, kiedy je suszyliśmy. Po prostu trzymaliśmy ją za blisko i za długo. Innym razem przepaliła się nam żarówka do naświetlania. Musiała to być specjalna żarówka dużej mocy (1 000 Wat). Zawsze sobie jakoś radziliśmy: mieliśmy gotowych więcej sit, a gdy zabrakło żarówki, to naświetlaliśmy zwykłymi żarówkami. Oczywiście trwało to znacznie dłużej, ale udawało się. Często eksperymentowaliśmy, jako pierwsi wprowadziliśmy kolorowy druk. Nie wiem czy ten egzemplarz się zachował, ale chyba nie. To był specjalny numer „Szańca”, który był przygotowany na pierwsze Dni Młodych, organizowane w Gorzowie w parafii przy ul. Żeromskiego. Chcieliśmy zmienić trochę wygląd tego „Szańca”, dodać mu kolorów. Mieliśmy też dodatkowe powody. Wcześniej, robiąc farbę drukarską na paście „Komfort”, zawsze dodawaliśmy pigment. Kiedyś zalaliśmy farbą dywan w lokalu u pani Szkudlarek i przez ten pigment nie mogliśmy go wyczyścić. Nie chcieliśmy robić problemów gospodarzom lokali, w których drukowaliśmy, dlatego zastąpiliśmy pigment, który zawsze był czarny, farbą plakatową. Dlatego pomyśleliśmy, że mogłoby być kolorowo. I to się udało. „Szaniec” wyszedł w dwóch kolorach: zewnętrzna strona była czerwona, a wewnętrzna zielona. Przydało się nam to, bo jak Krzysiek wyjechał, to załatwianie pigmentu zaczęło być kłopotliwe. Później drukowaliśmy „Feniksa” z napisem czerwonym tytułem. Co prawda było to znaczniej bardziej pracochłonne, ale był fajny efekt.
Zawsze duży problem mieliśmy z prasowaniem kartek po wydrukowaniu jednej strony. Pod wpływem farby kartki się fałdowały, więc chcieliśmy jakoś przyciskać te kartki dużym ciężarem. Mieliśmy taką szklaną przekładkę, ale trzeba było na niej położyć coś ciężkiego. Chodziliśmy razem z Adamem po Dolinkach, z tyłu obecnej Filharmonii i tam szukaliśmy jakichś kamieni. Niestety nie mogliśmy znaleźć odpowiednich. I wtedy przypomniałem sobie, że moja mama ma taki duży kamień, który służył jej do kiszenia kapusty. Okazał się idealny. Wyprostowane kartki zadrukowywały się znacznie lepiej i szybciej.
Inny adres
Wydrukowaną „bibułę” odbierał od nas Krzysiek, a później Norbert Żal. My nigdy nie zanosiliśmy wydrukowanego „Szańca” ani nawet go nie składaliśmy. To były już zadania innych osób. Któregoś dnia Norbert się rozchorował, więc dał nam adres i poprosił, żeby tam zawieźć ten nakład. Pojechał tam Adam. Nie jechałem z nim, bo w razie wpadki musiał ktoś zostać, kto dalej będzie drukował. Adam niestety pomylił adresy. „Szaniec” miał trafić na ulicę Miodową 17, a trafił na ulicę Makową 17. Te ulice nie tylko miały podobne nazwy, ale były obok siebie. Adam tam zadzwonił. Kobieta otworzyła, przyjęła torbę. I Adam pojechał. Chwilę później przyjechał Norbert z gorączką i powiedział, że on pomylił adres. Nie było wyjścia – trzeba było wracać. Adam pojechał z Norbertem na Makową. Zadzwonili. Ponownie otworzyła im ta sama kobieta i oddała torbę. Jak się później okazało, był to dom Tadka Kołodziejskiego, działacza „Solidarności”. Opatrzność chyba nad nami czuwała. Odebrali towar i zanieśli na właściwy adres. Do Jarka Piątkowskiego.