O tym, że zaangażowałam się w RMN, zadecydowały dwa czynniki: moi koledzy z klasy (Adaś Tuczyński i Jacek Kowalski) oraz msze harcerskie i spotkania po nich, w których uczestniczyłam jako harcerka. Byłam wtedy w drugiej klasie liceum (1983 lub 1984 rok). Jeszcze dwie osoby miały na to wpływ: Lucyna Bałdyga i Beata Borcz. Chłopacy prosili o przysługi – żeby coś przenieść czy zanieść, natomiast u dziewczyn się doszkalałam. Spotykałyśmy się i rozmawiałyśmy o jakiejś literaturze zakazanej, o zakazanych tematach politycznych. Zaczynałam więc od przenoszenia gazet podziemnych. A później u mnie w domu była biblioteka z literaturą niezależną. Początkowo ta biblioteka miała być tymczasowo, potem przez jakiś tam czas została. Dodatkowo, jakby przy okazji, zrobiła się z mojego mieszkania „skrzynka”. Ktoś przynosił „bibułę”, a ja na przykład to przekazywałam dalej albo ktoś przynosił i ktoś inny odbierał.

Najczęściej wydawnictwa przynosili „Borys” (Adam Borysławski) i „Gucio” (Andrzej Wołyniec). Po odbiór książek, które były wypożyczane, też oni najczęściej przychodzili. Bezpośrednio z biblioteki korzystała też Lucyna Bałdyga (Ciebielska) i Beata Borcz.

Biblioteczka była w moim pokoju, to były cenne pozycje dla nas, więc one musiały być ukryte ładnie gdzieś tam na półeczkach za rzeczami. Natomiast paczki z bibułą były przechowywane w odrębnym pokoju, do którego też było odrębne wejście z klatki schodowej. I tam na ogół na jakiś czas trafiały gazety. Odbywało się to w ten sposób, że ktoś np. „Borys” je tam wrzucał, a ktoś inny za chwilę po to się zgłaszał i odbierał.

Z tej działalności pamiętam taką dość może zabawną, a wtedy zaskakującą mnie historię. Moja koleżanka, Kasia Gębura, która mieszkała po drugiej stronie ulicy, dosłownie kilka domów dalej, zaszła kiedyś do mnie i powiedziała mi: Słuchaj, u mnie jest wsypa (ona miała bibułę, trzymała ją w piwnicy) czy ja mogę u ciebie przeczekać? Ja nie wiedziałam do tej pory, że ona też jest zaangażowana w tę działalność. I odpowiedziałam jej: Dobrze, Kasiu kochana, ale u mnie wiesz, też pewne rzeczy są… Ale przesiedziałyśmy jakiś czas. Ja byłam zdziwiona, że u niej jest jakiś przerzut – być może to nawet tak działało, że ktoś tam zostawiał, następnie ktoś inny przychodził i zanosił dalej, może też do Kasi. Do dziś nie mam pojęcia, jak to było.

Warto dodać, że w tym czasie moim sąsiadem był zomowiec, także dosyć często na naszym podwórku czy przed naszym domem gościły milicyjne „suki”. Byłam więc dobrze „chroniona”, także moje mieszkanie było bezpiecznym punktem.

Wszystko to trwało mniej więcej cztery lata. Później wyjechałam z Gorzowa. Jak wróciłam, to jeszcze przed 1989 rokiem zaangażowałam się w protesty w sprawie Klempicza. Brałam udział w manifestacjach w Gorzowie i spotkaniach w Poznaniu.

Brałam też udział w pieszych pielgrzymkach z Gorzowa do Częstochowy. W tamtych czasach kształtowały się nasze poglądy polityczne i postawy. Udział w tych działaniach i pielgrzymkach dawał mi też poczucie wolności, mimo tego, że żyliśmy w takim systemie, w jakim żyliśmy. Później, z potrzeby rozszerzenia tej wolności, wyjechałam, podjęłam pracę w górach, bo tam nie było żadnej możliwości inwigilacji. I nie trzeba było szeptem mówić.

Były takie momenty, że się bałam – to na pewno. Wychodziłam np. z przejścia podziemnego – widziałam „sukę” i się cofałam. W szkole też przeżywaliśmy chwile grozy, związane z aresztowaniami kolegów z klasy. To był rok 1985, kiedy zaczęły się przesłuchania i aresztowania wśród uczniów I LO. Zatrzymano m. in. Jacka Kowalskiego („Kowala”), Adama Tuczyńskiego i Adama Borysławskiego.

Naprawdę to niektórzy reagowali wręcz histerycznie. Jeżeli były wezwania na przesłuchania, ja na szczęście nie dostałam takiego wezwania, to były w pogotowiu specjalne uspokajające tabletki. Moi koledzy je brali, żeby przeżyć jakoś, wytrzymać napięcie. Pamiętam, jak Adam Tuczyński, bo z nim chodziłam do klasy, wyciągał tabletkę, podchodził do jakiejś osoby, rozmawiał z nim, dawał tabletkę, ta osoba łykała tę tabletkę przed pójściem na przesłuchanie. Bo wiele osób zabierano na przesłuchania prosto ze szkoły. Pamiętam, jak zabierano Adama Tuczyńskiego na przesłuchanie, po lekcji w-f-u. W tym czasie, przed maturą, wyrzucono ze szkoły i „Borysa” i „Kowala”.

Dochodziły do nas takie słuchy, że w czasie przesłuchań stosowano metody nacisku psychicznego, straszono przesłuchiwanych. Na pewno nie były to przyjemne przeżycia, ale to jednoczyło klasę.

To nasza klasa podjęła się zaśpiewania piosenki „Żeby Polska była Polską” na apelu z okazji Święta Niepodległości, 11 listopada ’84 chyba roku. W czasie akademii, którą organizowaliśmy, zaśpiewaliśmy. Cała szkoła, wszyscy uczniowie wstali i stojąc na baczność razem odśpiewaliśmy tę piosenkę, która wtedy była dla nas jak hymn. Reakcje nauczycieli były różne. Niektórzy rzeczywiście też stali na baczność. Inni byli mocno zaskoczeni. Jeszcze inni się bali. Pamiętam, że jedna z nauczycielek omdlała – tak to przeżywała. Później były represje. Po tym wydarzeniu nasza wychowawczyni – profesor Emilia Cieśla – została wydalona ze szkoły.

Nie traktuję tego, co robiłam jako coś nadzwyczajnego. W tamtych czasach wiele osób było zaangażowanych. Część osób może bardziej, zwłaszcza ci, o których SB wiedziała. Natomiast ja i wiele innych osób byliśmy może bardziej sympatykami, którzy tę działalność wspierali. Trzeba było coś przenieść, jakieś gazety – to się przenosiło. Trzeba coś było przechować, na przykład, jak w moim przypadku książki czy prasę – to się przechowywało. Było to po prostu normalne.