O pamięci

W dzieciństwie, kiedy miałem pięć lat, miałem wypadek. Było to w czasie świąt wielkanocnych. Wpadłem pod motor. Zawieziono mnie nieprzytomnego, z lekko naderwanym uchem i wstrząsem mózgu, do szpitala. Po kilku czy kilkunastu dniach opuściłem szpital. Niestety przez długi czas musiałem się leczyć. Oczywiście niewiele z tego pamiętam, ale to, co wiem, to są informacje od moich rodziców. Ja najbardziej zapamiętałem z tamtego okresu biszkopty, które mama mi kupowała po wizytach u lekarza, bo bardzo mi smakowały. Były w takim różowym opakowaniu i rozpływały się w ustach. Tak dziś przynajmniej mi się wydaje. Bo to, co człowiek pamięta czy raczej zapamiętuje, jest jakoś filtrowane, modyfikowane i przekształcane w czasie. Bo poza pamięcią jest przecież również niepamięć. Są zdarzenia, które wypychamy z pamięci. Czasami dlatego, że się ich wstydzimy lub nie pasują one do naszej biografii, którą po części sami tworzymy, dostosowując ją do dzisiejszych czasów. I jak słusznie pisze Marian Golka[1], są także „implanty pamięci”, czyli nasze jakby „protezy”, twory nieco sztuczne, trochę zniekształcone, trochę dopowiedziane, trochę może po latach wręcz wymyślone. To, o czym chcę pisać, to historia działalności Ruchu Młodzieży Niezależnej. Nie będzie to historia ani pełna, ani zupełnie obiektywna. To będzie moja wizja (i to wizja po latach) tego, w czym dane mi było uczestniczyć od samego początku.

Byliśmy „wariatami”

Wiem, że źle rozpocząłem tę opowieść. I uświadamiam to sobie, zwłaszcza w kontekście praktyk sowieckich, zgodnie z którymi takich ludzi, którzy przeciwstawiali się władzy, wsadzano przez wiele lat nie do więzień, lecz do szpitali psychiatrycznych. Modne wówczas były w Związku Radzieckim tzw. „psychuszki”. My też w latach 80. byliśmy na swój sposób „wariatami”. Bo przecież „normalni” ludzie stali z boku. Może jeszcze nie w grudniu 1981 r., po wprowadzeniu stanu wojennego. Ale już kilka czy kilkanaście miesięcy później, gdy wszystko wydawało się przesądzone, gdy szanse na jakiekolwiek zmiany były nierealne. I jeszcze to moje dzieciństwo, w którym rodzice pracowali, a ja dużo czasu spędzałem z dziadkami, zwłaszcza z babcią. A i też z prababcią, mieszkającą w tym samym budynku przy ulicy Koniawskiej. Dzień zaczynałem od tego, że schodziłem piętro niżej do prababci, z którą rano odmawiałem pacierz. Dziadek natomiast opowiadał o II wojnie światowej, o bitwie nad Bzurą, w której brał udział i o zsyłce na roboty do Niemiec. Pradziadek wspominał okres międzywojenny i udział w Legionach Piłsudskiego. Obaj „karmili” mnie wolną Polską z okresu międzywojennego i ostrzegali przed komunistami.

Związek Młodzieży Antykomunistycznej

Dwa domy dalej, przy ul. Koniawskiej często przebywał, również u swoich dziadków, Waldek Rzucidło. Wiele razy rozmawialiśmy zarówno o historii, jak i bieżących wydarzeniach. Słuchaliśmy wtedy rozgłośni zachodnich, w tym Radia Wolna Europa. Potem spotykaliśmy się i chcieliśmy coś robić. Chcieliśmy wyrażać swój protest przeciwko tej socjalistycznej rzeczywistości. I tak zrodził się pomysł utworzenia Związku Młodzieży Antykomunistycznej. Wymyśliliśmy treść roty przysięgi. I we dwójkę, jako założyciele ZMA, złożyliśmy ją, z tego co pamiętam, nad Kanałem Ulgi, latem 1979 r. Ja byłem już absolwentem podstawówki i miałem 15 lat, a Waldek, o rok ode mnie młodszy, skończył siódmą klasę i miał 14 lat.

Postanowiliśmy rozpocząć działalność. Miała ona polegać głównie na akcjach plakatowo-ulotkowych. Początkowo ręcznie wykonywaliśmy takie plakaty i naklejaliśmy je na murach i słupach ogłoszeniowych. Pierwszą akcję przeprowadziliśmy 17 września 1979 r., w 40. rocznicę agresji sowieckiej na Polskę. Następne akcje dotyczyły m.in. uwolnienia dysydenta radzieckiego Sacharowa[2], a później, w kwietniu 1980 r., upamiętnienia pomordowanych oficerów polskich w Katyniu. I tak dotrwaliśmy do strajków sierpniowych w 1980 r.

Pamiętam, jak przed wyjazdem na obóz harcerski w 1980 r. razem z Waldkiem postanowiliśmy pójść na naszą pierwszą akcję malowania napisów na murach. Postanowiliśmy, że namalujemy napis: PRECZ Z PZPR na murze w bezpośrednim sąsiedztwie rynku. Było to w nocy, w przeddzień dnia targowego albo z wtorku na środę, albo z czwartku na piątek. Wcześniej przygotowaliśmy sobie puszkę z farbą i pędzle. W środku nocy, kiedy nasi dziadkowie spali, wyszliśmy z domów. Spotkaliśmy się na podwórku i „z duszą na ramieniu” poszliśmy na rynek. Bez większych problemów udało nam się ten napis namalować. Wróciliśmy do domów. I nikt się nie zorientował, że nas w nocy przez jakiś czas nie było. Jak wstaliśmy, to poszliśmy na rynek sprawdzić, jak wygląda nasz napis. I wtedy okazało się, że już był zamalowany. Ale mimo to, sporo osób oglądało się w kierunku tego muru, usiłując odczytać poszczególne litery. Ponieważ poszło nam tak łatwo, to postanowiliśmy, że znów spróbujemy powtórzyć taką akcję. I dwa dni później, również pod osłoną nocy, wyrwaliśmy się z domów. Tym razem chcieliśmy namalować podobny napis w innym miejscu, również na Zawarciu, na sklepie tuż obok spichlerza (obecnie znajduje się tam Netto). Gdy już mieliśmy wyciągnąć farbę i pędzel, nagle ktoś nas zawołał i świecił latarkami. Podeszliśmy, a okazało się, że to byli funkcjonariusze milicji. Wymyśliliśmy jakąś „bajkę” na temat farby i pędzla. Powiedzieliśmy, z tego co pamiętam, że wracamy od naszych dziadków z Zawarcia i idziemy do naszych domów, a farbę dostaliśmy od dziadka, bo jeden z nas potrzebuje jej, aby wymalować piwnicę. Milicjanci spisali nas i wypuścili. Najpierw rzeczywiście poszliśmy w kierunku domu Waldka, który mieszkał wtedy przy ul. Obotryckiej. Poczekaliśmy chwilę w jego piwnicy. I po jakimś czasie wróciliśmy przed świtem do naszych dziadków. I tym razem oni nie zorientowali się, że nas nie było w domu. Potem i tak baliśmy się, że to wyjdzie na jaw, że zostaną poinformowani nasi rodzice. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło.

Szkoła

Podwórko stało się więc, mógłbym powiedzieć, pierwszym miejscem mojej konspiracji. Ale wcześniej była szkoła podstawowa. Mieszkałem z rodzicami przy ul. Walczaka, na Osiedlu Dolinki. Uczęszczałem do Szkoły Podstawowej nr 2, która posiadała bardzo ładną nazwę – im. Szarych Szeregów. Mimo tej nazwy, szkoła była dość mocno ideologiczna. Próbowano nie tylko wpajać nam treści socjalistyczne, ale również zakłamywano historię. W szkole zderzały się dwa światy: świat patriotyczno-religijny, przekazywany nam przez rodziców, a może bardziej naszych dziadków i świat ideologiczno-propagandowy części, bo nie wszystkich, naszych nauczycieli. Piszę nas, mając na myśli również moich kolegów: czy to z klasy, takich jak Krzysiek Sobolewski i Jacek Dudziński, czy też ze szkoły, jak Stefan Bohusz i Artur Orzechowski. I pewnie jeszcze wielu innych. Ale ci, których wspomniałem, dość szybko przyłączyli się do ZMA. Stało się to bardzo oczywiste, bo wszyscy byliśmy rówieśnikami i wcześniej, w ósmej, a może nawet w siódmej klasie, zrywaliśmy, wywieszane w szkole na tablicach ogłoszeń, komunistyczne gazetki. Na pewno szkoła była drugim miejscem, w którym dojrzewała u mnie myśl o opozycji. A może nawet pierwszym. Tak naprawdę to trzy czynniki zadecydowały o tym: dom, szkoła i podwórko.

„Solidarność”

W liceum, a chodziłem do II LO, poznałem wiele nowych osób. Niektórych z nich udało mi się wciągnąć do naszej organizacji, czyli do ZMA. Wśród nich byli Krzysztof Rogacewicz i Leszek Rybak, którzy chodzili ze mną do klasy. A później włączyli się też: Jarek Furtan, Grzegorz Bieroń, Jaromir Świerczyński i kilka innych osób. Gdy powstawała „Solidarność”, kończyły się nasze wakacje przed drugą klasą szkoły średniej. Wróciliśmy do szkoły. Jarek Furtan znał dobrze jednego z działaczy gorzowskiej „Solidarności”, Mirka Haczkura. Mirek był jednocześnie kościelnym w parafii Ojców Oblatów przy ul. Brackiej i grał w zespole parafialnym. Przez Mirka trafiliśmy do Zarządu Regionu gorzowskiej „Solidarności”. Było nas kilku czy kilkunastu. Stanowiliśmy dość zgraną grupę kolegów, przyjaciół. Przydaliśmy się. Rozdawaliśmy ulotki, kleiliśmy na płotach i murach plakaty. Pamiętam, że zawsze, kiedy przychodziłem do siedziby „Solidarności” przy ul. Krajowej Rady Narodowej (obecnie ul. Borowskiego), byłem podekscytowany. Nie przeszkadzał mi nawet dym papierosów, który się tam unosił. Często czekał na nas w Regionie Mirek, który się nami opiekował.

Jednego razu, jak dobiegałem, bo rzadko chodziłem do „Solidarności”, przeważnie biegałem, bo chciałem jak najszybciej tam dotrzeć, Mirek dojeżdżał dużym białym fiatem. Na dachu samochodu był głośnik. Puszczano piosenkę o Janku Wiśniewskim, którą śpiewała Krystyna Janda. Byłem tak wzruszony, że myślałem, że serce mi pęknie. Bardzo chętnie chodziliśmy do Zarządu Regionu. Tam toczyło się życie. Był specyficzny klimat. Mieliśmy poczucie, że uczestniczymy w czymś niezmiernie ważnym. „Naładowani” wychodziliśmy na ulice dawać nadzieję innym. Wierzyliśmy, że wszystko się zmienia.

Stan wojenny i pierwsze akcje

13 grudnia, w niedzielę, poszedłem, jak zawsze, na mszę św. o godz. 9:00 do kościoła św. Krzyża. Celebrujący mszę św., jeden z ojców kapucynów, poinformował wiernych o wprowadzeniu stanu wojennego. Po powrocie do domu w pierwszym odruchu chciałem pobiegać. Chciałem się „wyładować”. Chciałem w samotności to przemyśleć. Mama była przestraszona. Chyba mnie wtedy powstrzymała. Potem druga myśl: Muszę się spotkać z Krzyśkiem Sobolewskim. Musimy coś robić. Nie możemy bezczynnie czekać. Jeszcze nie wiedziałem dokładnie co, ale wiedziałem z kim. Do Krzyśka miałem zawsze największe zaufanie. Znaliśmy się od dziecka, od pierwszej klasy szkoły podstawowej. Uczył się może nie najlepiej, ale był bardzo inteligentny i wrażliwy. Mieliśmy takie same poglądy. Razem graliśmy w piłkę i razem działaliśmy już od kilku lat. W ciągu kilku dni udało nam się zorganizować. Chodziliśmy pod bramy „Stilonu” i „Ursusa”, kiedy trwały tam strajki. A po 16 grudnia zrobiliśmy pierwsze akcje ulotkowe. Pierwsze nasze ulotki o treści: Pomścimy górników i Uwolnić internowanych, rozklejaliśmy w tramwajach. Robiliśmy to w momencie, gdy tramwaj ruszał z przystanku, przyklejaliśmy na drzwiach i wyskakiwaliśmy[3].

Największą akcję zaplanowaliśmy w nocy z 24 na 25 grudnia, bezpośrednio po Pasterce. Już dziś nie pamiętam czy akcja, którą chcę opisać, miała miejsce wtedy, czy może kilka lub kilkanaście dni później. Zresztą nie ma to większego znaczenia. Oddaje ona, może choć trochę, klimat tamtych dni. Ruszyliśmy do centrum miasta. Wcześniej, jak zwykle przygotowaliśmy klej z mąki ziemniaczanej. Podzieliliśmy się na kilka grup. Zaczęliśmy kleić plakaty na budynku łaźni miejskiej. Może wcześniejsze nasze doświadczenia z klejenia plakatów „solidarnościowych” przed stanem wojennym, a może również chęć zrobienia odpowiedniego wrażenia, były przyczyną taktyki tej akcji. Kleiliśmy bardzo gęsto, plakat przy plakacie. W pewnym momencie zauważyłem, że ktoś goni Jarka Świerczyńskiego. Uznaliśmy, że to jakiś funkcjonariusz. Za chwilę widzimy, że ucieka też Krzysiek Sobolewski. Jak zobaczyłem uciekającego Krzyśka Sobolewskiego, to uznałem, że sytuacja jest bardzo poważna. Już wtedy uważaliśmy Krzyśka za „twardziela”. Skoro Krzysiek uciekał, to my też zaczęliśmy uciekać. Nikogo na szczęście nie zatrzymano. Jak się spotkaliśmy po akcji, to się okazało, że rzeczywiście pierwszy uciekał Jarek. Za nim biegł jakiś funkcjonariusz po cywilnemu lub inny „nadgorliwiec”. A Krzysiek nie uciekał, tylko gonił tego funkcjonariusza. Z daleka, po ciemku, niestety inaczej oceniliśmy tę sytuację i akcję zakończyliśmy.

Nasze ulotki i plakaty robiliśmy ręcznie. Przygotowywaliśmy szablony i malowaliśmy zwykłymi farbami szkolnymi. Później, w lutym lub marcu 1982 r., nawiązaliśmy kontakt z grupami podziemnej „Solidarności”. Były to: „ELJOT” i „JAH”. Pierwsze moje spotkanie z ich łącznikiem odbyło się przy tzw. „Ruskim Stawku”, w pobliżu ul. Chodkiewicza. Na pierwsze spotkanie poszedłem ze Stefanem Bohuszem. Nie pamiętam czy Stefan miał już z nimi kontakt, ale pamiętam, że znakiem rozpoznawczym miał być m.in. zapalony papieros, a Stefan jako jeden niewielu z nas wtedy palił. Osoba od nich przyszła na to spotkanie w kominiarce. Spotkaliśmy się wieczorem, po zmroku. W parku przy stawku było ciemno. Później dość często spotykaliśmy się w tym samym miejscu. Tak naprawdę, to do dzisiaj nie wiem, kto przychodził na te spotkania. Od tego momentu kolportowaliśmy ulotki drukowane przez „ELJOT”-a i „JAH”-a. Były znacznie lepszej jakości niż nasze, przede wszystkim były drukowane. Wielokrotnie rozrzucaliśmy je w różnych miejscach Gorzowa[4].

Z tamtego okresu pamiętam akcję w centrum, w której brałem udział z Jackiem Dudzińskim. Mieliśmy rozrzucić ulotki przy Katedrze. Jacek wymyślił taką metodę, którą już chyba w tamtym czasie gdzieś, na jakiejś innej akcji sprawdził. Zwinęliśmy rozłożone ulotki w rulon owinięty szmatą, który był obwiązany sznurkiem. Weszliśmy na dach bloku przy Katedrze, przy ul. Wodnej. Na dole w tym budynku był bar „Agata”. Rulon z ulotkami spuściliśmy trochę w dół, a sznurek, który był do niego przywiązany, przycisnęliśmy na dachu kamieniem. Do sznurka był przywiązany lont, który Jacek wcześniej przygotował, wykorzystując saletrę. Podpaliliśmy lont, który miał się palić kilka minut. Zbiegliśmy na dół. Lont przepalił sznurek, a pod ciężarem ulotek szmata się rozwinęła i ulotki spadły na dół, w okolice przystanku autobusowego, który zresztą jest tam do dziś. Ludzie zbierali ulotki, a my mogliśmy obserwować ich reakcję. Cała akcja była pomysłem Jacka, który jako „zaprawiony w bojach” harcerz, nie tylko wymyślił w miarę bezpieczny sposób rozrzucenia tych ulotek, ale także potrafił wszystko odpowiednio do niej przygotować. Chociaż chyba na skraju tego dachu, lekko spadzistego, wcale nie było aż tak bezpiecznie. Mnie się wówczas wydawało, że wszyscy na nas patrzą, a ja zaraz spadnę z tego dachu. Jacek miał więcej „zimnej krwi”.

Organizacja

Na początku stycznia 1982 r. zorganizowaliśmy spotkanie, na którym chcieliśmy ustalić zasady naszego dalszego działania. Miało ono miejsce na terenie parafii Ojców Oblatów przy ul. Brackiej. Tam dobre kontakty miał Jarek Furtan. On miał załatwić klucze od jakiejś salki. W spotkaniu tym uczestniczyli również: Stefan Bohusz, Krzysiek Sobolewski, Olek i Rysiek Popiele, Roman Bosiacki, Grzegorz Bieroń, Artur Orzechowski i chyba Jarek Świerczyński. Ostatecznie, z tego co pamiętam, to Jarek Furtan nie zastał swojego znajomego księdza i tych kluczy nie mieliśmy, więc znaczna część spotkania odbyła się na zewnątrz, w przykościelnym parku. Podjęliśmy wtedy kilka ważnych decyzji, w tym dotyczące wyboru władz naszej organizacji oraz metod działania. Ścierały się wówczas dwie koncepcje: bardziej radykalna, którą reprezentował m. in. Stefan Bohusz i umiarkowana, którą proponowałem ja i Krzysiek Sobolewski. Stefan uważał, że skoro jest stan wojenny, to nasze metody też powinny być „wojenne”, a organizacji potrzebna może być broń i pieniądze. Chyba na szczęście większość z nas opowiedziała się za łagodniejszymi formami działania: napisy na murach, ulotki itp. Natomiast nie określiliśmy nazwy organizacji. Padały różne propozycje, m.in. „Solidarni z Solidarnością”, ale żadna nie wydawała się nam odpowiednia. Nie używaliśmy też od dłuższego czasu, właściwie od rozpoczęcia współpracy z Zarządem Regionu „Solidarność”, naszej poprzedniej nazwy – ZMA, czyli: Związku Młodzieży Antykomunistycznej. W tym okresie nie było to dla nas najważniejsze. Nazwę Młodzieżowy Ruch Oporu wybraliśmy dopiero 30 sierpnia 1982 r., w przeddzień największej, jak się później okazało, manifestacji w Gorzowie[5].

RKW

Nasze kontakty z „solidarnościowym” podziemiem urwały się po wpadkach grup „ELJOT” i „JAH”. Poza akcjami regularnie uczestniczyliśmy we mszach św. za Ojczyznę w Katedrze i w comiesięcznych manifestacjach przy „Białym Krzyżu”, 13. każdego miesiąca, 1 i 3 Maja. Największa jednak manifestacja przygotowywana była przez utworzoną w czerwcu 1982 r. Regionalną Komisję Wykonawczą (RKW) NSZZ „Solidarność” w Gorzowie. Wszyscy braliśmy w niej udział. Wcześniej rozrzucaliśmy ulotki wzywające do udziału w tej manifestacji. W tym okresie nawiązaliśmy pierwsze kontakty z RKW. Odbyło się to dwutorowo. Z jednej strony mama Stefana Bohusza spotykała się w tym okresie z Wojtkiem Szczepanowskim i Rafałem Zapadką. Z drugiej udało mi się nawiązać kontakt ze Zbyszkiem Bełzem, ukrywającym się wówczas szefem RKW. Kontakt ze Zbyszkiem miałem trochę przypadkowo, przez Pawła Szymkowicza, naszego sąsiada, który mieszkał w klatce naszego bloku piętro niżej niż my. Państwo Szymkowiczowie przyjaźnili się z moimi rodzicami i często spotykali się. Podczas jednego z takich spotkań w naszym domu, jakoś doszło do wymiany poglądów między mną i panem Pawłem. Osobno umówiłem się z nim, już bez obecności rodziców. Gdy pan Paweł dowiedział się, że jest nas wielu młodych, którzy już działają i chętnie włączą się w działania podziemnej „Solidarności”, umówił mnie ze Zbyszkiem Bełzem. Poznałem wtedy łączniczkę, która zaprowadziła mnie do szefa RKW. Spotkaliśmy się w mieszkaniu przy ulicy Gwiaździstej. Ze Zbyszkiem spotykałem się wtedy chyba kilka razy. Omówiliśmy zasady współpracy i uzgodniliśmy, że my będziemy rozprowadzać ulotki RKW, a oni dostarczą nam ramkę, matrycę i inne materiały niezbędne do druku, co umożliwi nam wydawanie własnej gazety.

„Iskra”

Własna gazeta była wtedy naszym największym marzeniem. Wkrótce udało się nam je zrealizować. Rozrzucaliśmy ulotki sygnowane przez RKW, a po kilku tygodniach zredagowaliśmy już pierwszy numer własnej gazety i oddaliśmy im do druku. Drukarze z RKW dostarczyli nam przygotowane matryce i przeszkolili naszych przyszłych drukarzy – Stefana Bohusza i Olka Popiela. To było pod koniec października 1982 r. Pierwszy numer i jak się później okazało niestety też ostatni, zredagowałem i dostarczyłem teksty, napisane ręcznie chyba panu Pawłowi, a on je przekazał dalej. Olek ze Stefanem i Arturem Orzechowskim wydrukowali „Iskrę”, a cały jej nakład Stefan przyniósł do mnie do domu. Podzieliliśmy ją na paczki i przekazaliśmy naszym poszczególnym grupom do kolportażu w gorzowskich szkołach. W tym samym czasie, na przełomie października i listopada, dostaliśmy też kolejną partię ulotek, które rozrzucały po mieście nasze grupy ulotkowe. Zbyszek Bełz wymagał od nas, aby z tych akcji ulotkowych robić sprawozdania. 5 listopada po południu docierały do mnie raporty z akcji. Część raportów przyniósł Krzysiek Sobolewski, a później resztę Jacek Dudziński. Oczywiście w raportach nie funkcjonowały nazwiska tylko pseudonimy osób z poszczególnych grup ulotkowych. Z tego co pamiętam, to było kilka takich raportów, w tym również grupy ulotkowej mojego brata, Waldka. Ja ze wszystkich tych raportów miałem sporządzić jeden raport. Ostatni przyszedł Jacek z Olą Pezdą.

Pierwsze zatrzymanie

Właśnie miałem zająć się pisaniem raportu końcowego dla szefa RKW, gdy ponownie ktoś zadzwonił do drzwi. Najpierw pomyślałem, że może Jacek wrócił, bo czegoś zapomniał. Otworzyłem drzwi. Byłem wtedy sam w domu. W drzwiach pojawili się funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa. Wyciągnęli legitymacje i nim zdążyłem zadać jakiekolwiek pytanie, byli już w przedpokoju naszego mieszkania. Powiedzieli, że mają nakaz przeszukania mieszkania w związku z podejrzeniem o nielegalną działalność mojego brata Waldka.

Przyszli po Waldka, a zatrzymali nas obu. Stało się tak dlatego, ponieważ w trakcie przeszukania znaleziono nie tylko pojedyncze numery „Iskry”, ale także niestety, w mojej torbie szkolnej, te nieszczęsne raporty z akcji. Trochę zły wtedy byłem na siebie, że nie zdążyłem zniszczyć tych raportów. Później też trochę zły byłem na Zbyszka Bełza, że chciał tych raportów. Na drugi dzień po południu byłem umówiony z łączniczką RKW w sprawie przekazania mojego raportu dla Zbyszka. Niestety ten dzień i wiele następnych spędziłem w areszcie. Gdy trwało przeszukanie, przyszli moi rodzice oraz Waldek. Mama i tata byli całkowicie zaskoczeni. Po skończonej rewizji, ok. godziny 19., zawieźli nas na ul. Kwiatową. Tam przesłuchiwano mnie do późnych godzin nocnych. Z tego, co utkwiło mi w pamięci, to trafiłem na „dołki” przy ul. Kosynierów Gdyńskich o godz. 2:20 w nocy. W domu przebrałem się. A właściwie, to bardzo grubo ubrałem się. Nałożyłem kalesony, dwie pary bluz, grubą, brązową marynarkę. Wszystko nie dlatego, że bałem się, że będzie zimno, ale chciałem przygotować się na ewentualne bicie. Właściwie byłem pewien, że podczas przesłuchania będę bity. Oczywiście bardzo się bałem. Na Kwiatowej, w budynku SB funkcjonariusze zmieniali się. Byli różni, byli „gorsi” i „lepsi”. „Lepszego” udawał Stanisław Kasprzak. „Doradzał” mi, że warto, abym się przyznał, bo odmawianie zeznań mi nic nie da. Mogę się tylko pogrążyć. Był „troskliwy” – proponował kawę, herbatę, jabłko, a nawet papierosa. Ja nie paliłem i nie cierpiałem, gdy ktoś do mnie mówił: „Mareczku”. On co prawda nie mówił „Mareczku”, ale zwracał się do mnie: „Maras”. Od tamtej pory bardziej nie trawię sformułowania „Maras” niż „Mareczku”. Konsekwentnie milczałem. Po cichu odmawiałem kolejne różańce. Czasami się całkowicie wyłączałem. Najważniejsza dla mnie była wtedy modlitwa.

Po przesłuchaniu zawieziono mnie na „dołki”. Wszystko dla mnie oczywiście było nowym doświadczeniem. Zabrano mi portfel i inne rzeczy osobiste, a także, co było dla mnie zaskakujące, sznurowadła. Później dowiedziałem się, że to standard, bo chodzi o to, aby więzień nie mógł się powiesić. W małej celi, do której trafiłem, było już dwóch więźniów. Dostałem cienki, brudny materac i śmierdzący koc i wszedłem do celi. Więźniowie obudzili się. Mimo iż był środek nocy, przyjęli mnie dość życzliwie. Jeden z nich miał strasznie wytatuowane ręce. Nigdy wcześniej nie widziałem takich tatuaży. Rozłożyłem materac na drewnianej pryczy, na której bez problemu zmieściły się wszystkie trzy nasze materace. Było mi głupio, że z mojego powodu milicjanci obudzili w środku nocy tych współwięźniów. Na drugi dzień rozpoczęły się kolejne przesłuchania. W celi myślałem o łącznice, z którą miałem się spotkać, o innych kolegach z MRO, o moim bracie, o rodzicach, ale też o olimpiadzie z matematyki, w której uczestniczyłem. Aby się oderwać od tych wszystkich kłębiących się myśli zastanawiałem się nad zadaniami z matematyki, które miałem rozwiązać.

Na przesłuchaniu jeden z funkcjonariuszy wyciągnął pistolet, naładował go i powiedział: Jeżeli ode mnie by to zależało, to ja takich ludzi jak ty bym zastrzelił. Nie wszyscy oczywiście byli tak „mili”, ale ku mojemu zaskoczeniu nikt mnie nie uderzył. W końcu, przed upływem 48 godzin, zaprowadzono mnie wraz z Waldkiem do prokuratury. Prowadzili nas funkcjonariusze SB wraz z milicjantami lub może „zomowcami”, bo byli uzbrojeni po zęby i szli za nami z karabinami. Z aresztu przy ul. Kosynierów Gdyńskich do Prokuratury przy ul. Moniuszki jest około 200 metrów drogi. Szliśmy pieszo. Mimo wszystko to było coś dla mnie wtedy pozytywnego iść ten krótki kawałek i „oddychać wolnością”. Ostatnich wiele godzin spędziłem w celi, pokojach przesłuchań, „esbeckich” samochodach, więc miło było trochę swobodnie pooddychać, chociaż towarzystwo nie było „najciekawsze”.

Dostałem sankcję prokuratorską na trzy miesiące. W prokuraturze spotkałem Piotrka Niewiarowskiego, którego prowadzono z jego ojcem na przesłuchanie. Przechodzili koło mnie. Mijając mnie, jeden z nich powiedział mi, że Krzysiek uciekł i się ukrywa. To była najlepsza wiadomość, jaką mogłem otrzymać. Dawała nadzieję, że nie wszystko się skończyło.

Areszt w Zielonej Górze

Po kilku dniach wywieźli nas z Gorzowa do aresztu w Zielonej Górze. Jechałem w towarzystwie funkcjonariuszy SB wraz z Arturem Orzechowskim. Skuli nas razem kajdankami. Artur był załamany. Całą drogę starałem się go pocieszać. „Esbecy” mieli dobry humor. Mówili: Chłopaki napili się kawy i jadą do Warszawy. Nie wiedzieliśmy, gdzie nas wiozą. Wreszcie dotarliśmy do aresztu w Zielonej Górze. Tam nas rozdzielono. Mnie wrzucono do celi na parterze. Była to tzw. „przejściówka”, gdzie przetrzymywano przez kilka czy kilkanaście lub więcej godzin więźniów, przed umieszczeniem ich w celach. Prawdopodobnie władze więzienne w tym czasie szukały najbardziej „odpowiedniej” celi dla danego więźnia. Tam jeszcze raz zrobiono mi, tym razem bardzo dokładną, rewizję osobistą. Dokładnie sprawdzano buty, zwłaszcza ich podeszwy, ubranie czy nic tam nie ukryłem. Przeglądano włosy, zaglądano do jamy ustnej, uszu, a nawet do pośladków. Było to dla mnie bardzo upokarzające. Ale to też był standard. Miałem wtedy w klapie marynarki wpięty znaczek z Matkę Boską. Zawsze go nosiłem w klapie marynarki. Wcześniej ani funkcjonariusze SB, ani milicjanci nie robili z tego problemu. W trakcie tego przeszukania klawisz krzyczał do mnie, że mam ściągnąć ten znaczek. Wstyd się dziś przyznać. Od tamtej pory zawsze miałem z tego powodu wyrzuty sumienia, ale przestraszyłem się i zdjąłem ten znaczek. Wtedy tłumaczyłem sobie, że w ten sposób uda mi się go zachować. Ale tak naprawdę to bardzo się bałem. W mojej obronie stanął jeden ze współwięźniów. Wyglądał dokładnie tak, jak wyobrażałem sobie więźniów. Był chudy, włosy lekko siwiejące, mocno wytatuowany, może miał około 40 lat. Wcześniej z nim tylko chwilę rozmawiałem. Był to recydywista, który spędził już wiele lat w więzieniach. Krzyknął do klawiszy: Czego się młodego czepiacie? Klawisze nagle wyszli, a za chwilę wrócili już z całą „grupą bojową”, uzbrojeni w pałki. Zabrali tego współwięźnia, a mnie jeszcze z jednym więźniem przerzucili do jeszcze innej celi. To była specjalna cela dźwiękoszczelna, z drugimi specjalnymi drzwiami. Na podłodze były jeszcze haki, które, jak się dowiedziałem od tego drugiego, z którym mnie tam wrzucono, służyły do znęcania się nad niepokornymi więźniami. Przykuwano im ręce i nogi do podłogi, a pod plecy wkładano kostkę mydła. Czy tak rzeczywiście było, nie wiem, ale wtedy wydawało się to wszystko bardzo realne. Więźnia, który się za mną wstawił, nigdy już nie widziałem. Prawdopodobnie został wtedy pobity. To on zachował się znacznie lepiej niż ja. Było mi bardzo wstyd. Zapamiętam tę scenę do końca życia. Bardzo jestem mu wdzięczny za tę postawę. Była to dla mnie nie tylko lekcja pokory ale i szacunku do innych ludzi, nawet tych, których tak łatwo przekreślamy, uważamy za gorszych od nas.

Moja cela

Więzienie w Zielonej Górze wspominam mile. O ile oczywiście takiego słowa można tu użyć. Noce były ciężkie, czasami nieprzespane. Myślałem o rodzinie, kolegach, wolności… Ale atmosfera na celi nie była zła. Więźniowie bardzo dobrze odnosili się do więźniów politycznych. Tak naprawdę to najlepiej siedziało się z recydywistami. Oni okazywali nam znacznie większy szacunek. Popierali „Solidarność”. Pewnie również dlatego, że w tym okresie upomniano się o ich prawa. Podkreślali, że dzięki „Solidarności” są w aresztach dwa dania na obiad i dużo rzadziej stosowane są wobec nich różne represje i przemoc. Cele wyglądały znacznie lepiej niż sobie to wyobrażałem, a już nieporównywalnie lepiej niż cele na „dołkach”. Sama nazwa „dołki” dosyć dobrze to odzwierciedla, bo tam cele są w piwnicach, bardzo ciemne, oświetlały je pojedyncze żarówki o niewielkiej mocy, zabudowane siatką. A jedynym okienkiem na zewnątrz był wizjer w drzwiach wejściowych, tak zwane w gwarze więziennej „lipko”, przez które „klawisz” – strażnik, co jakiś czas zaglądał i sprawdzał, co robią więźniowie.

W zielonogórskim areszcie na ogół w celi, a używając żargonu więziennego: „pod celą”, były przeważnie cztery osoby. W tym czasie w celi byłem razem z Tadkiem, aresztowanym za przestępstwa gospodarcze, Leszkiem – fałszerzem i Frankiem, jak to mówią więźniowie – „złodziejem”, a przez jakiś czas także z Robertem – działaczem „Solidarności” z Zielonej Góry i żołnierzem (imienia nie pamiętam), który nie wrócił na czas z przepustki. Cela była jasna, bo było w niej duże okno, co prawda przysłonięte zbrojoną szybą, tak zwaną „blindą”, a na zewnątrz kratami, ale i tak dużo światła dochodziło do pomieszczenia. Można było przynajmniej zorientować się, kiedy był dzień, a kiedy noc. Na „dołkach” jakby zawsze była noc. I jeszcze ten smród z „dołków”, którego nie było w celach w normalnym areszcie. Tu więźniowie dbali o porządek. Podłogi były pokryte parkietem, czyste, zawsze wyfroterowane. No i były łóżka piętrowe, a nie podest z desek. Ja też miałem swoje własne łóżko, jak więźniowie mawiali – „kojo”. „Dołki” a areszt to były „dwa światy”. A ja wyobrażałem sobie areszt znacznie gorzej niż „dołki”. Przygotowałem się na znacznie gorsze warunki i na znacznie gorsze traktowanie. Nic więc dziwnego, że byłem wszystkim mile zaskoczony.

W więzieniu nauczyłem się cieszyć z rzeczy drobnych. Cieszyłem się nie tylko z wyjścia kolegów, widzenia z rodzicami czy otrzymanej paczki, ale np. z tego, że wyprowadzano nas na spacer, do łaźni, do więziennego fryzjera, z gry w szachy ze współwięźniami, z pisania listów.

Powrót na „dołki”

Po dwóch tygodniach pobytu w areszcie, podczas jednego z przesłuchań, na które, jak zwykle przyjechali „esbecy” z Gorzowa, powiedziano mi, że wszyscy pozostali zatrzymani – mój brat i moi koledzy z MRO – zostali wypuszczeni, bo się przyznali do „winy”. W areszcie zostałem tylko ja. Wróciłem do celi bardzo rozradowany. Koledzy z celi dziwili się dlaczego tak się cieszę. Nie rozumieli, że można się cieszyć z wyjścia na wolność innych.

Kilka dni później, prawdopodobnie po zapoznaniu się z aktami w naszej sprawie, tak mi się dzisiaj przynajmniej wydaje, zgodziłem się składać zeznania. Przyznałem się do stawianych mi zarzutów dotyczących działalności i kierowania MRO. Nie miało to już tak naprawdę żadnego znaczenia, a sądziłem, że stworzy mi szanse do wyjścia na wolność. Przewieziono mnie z powrotem do Gorzowa. Ponownie wylądowałem na „dołkach”. Pewnie chodziło o łatwość przesłuchań. Funkcjonariusze SB byli na miejscu, więc często mnie przesłuchiwano. Tak naprawdę to już w tym okresie nie chodziło o informacje o MRO, bo jak sądzili „esbecy” – wszystko wiedzieli. Nie było to na szczęście zgodne z prawdą, gdyż cała część tzw. „harcerska” RMN, której pracami kierował Jacek Dudziński, nie została „namierzona”. Jacek odgrywał w tym czasie bardzo ważną rolę. On prowadził odrębne od pozostałej części struktury RMN i miał swoje grupy ulotkowe. O istnieniu tej drugiej struktury wiedzieli na pewno i Krzysiek Sobolewski, i Stefan Bohusz. Natomiast ani Stefan, ani chyba nawet Krzysiek nie wiedzieli, kto kieruje tą drugą strukturą. Mieliśmy tylko ustalone, że w razie mojej wpadki dojdzie do spotkania szefa tej struktury z Krzyśkiem i Stefanem. Oczywiście prywatnie wszyscy dobrze się znaliśmy. Jacek przecież chodził ze mną i z Krzyśkiem do jednej klasy w podstawówce, a Stefan chodził do klasy równoległej. Ale ze względów bezpieczeństwa, zachowując zasady konspiracji, o działalności Jacka, poza jego najbliższymi współpracownikami i mną, nikt nie wiedział. Stefan wymyślił, że znakiem rozpoznawczym tej osoby, w razie wpadki, ma być przedarta część banknotu pięćdziesięciozłotowego. Przedarł więc jedną pięćdziesiątkę i zostawił sobie jedną część, a drugą dał mi. Ja dałem ją Jackowi, który w razie mojej wpadki, miał pójść do Stefana. Chyba jednak tego nie zrobił i zachował się bardzo rozsądnie, bo fala aresztowań od 5 listopada zaczęła się szybko rozprzestrzeniać i dotknęła też Stefana Bohusza. W ten sposób i Jacek, i pozostali jego koledzy uniknęli zatrzymań.

Wracając jednak do moich przesłuchań w Gorzowie. „Esbekom” chodziło już nie o członków MRO i działalność naszego środowiska, ale o nasze kontakty z Regionalną Komisją Wykonawczą „Solidarności”. Domyślali się lub wiedzieli, że te kontakty odbywały się przeze mnie. Podejmując decyzję o składaniu zeznań, miałem tę sprawę przemyślaną. Przedstawiałem dwa scenariusze. Jeden oparty był na pierwszych moich kontaktach z poprzednimi grupami podziemnymi, „ELJOT”-em i „JAH”-em. Mówiłem, że przedstawiciel RKW, który kontaktował się ze mną w parku wieczorem, zawsze był w kominiarce. Drugi wariant opierał się na tym, że nie tylko ja miałem kontakty z RKW, że miał je też Krzysiek Sobolewski. Oba scenariusze gwarantowały wpuszczenie ich w „ślepą uliczkę”. Oczywiście, zwłaszcza w pierwszy scenariusz oni pewnie nie wierzyli. Jednak po wielu przesłuchaniach, na których konsekwentnie się trzymałem tych zeznań, ostatecznie wypuszczono mnie z aresztu 8 grudnia 1982 r.

Po powrocie do Gorzowa miałem pierwsze widzenie z moimi rodzicami. Było to trudne przeżycie. Mam płakała, szlochała. I tego pewnie się spodziewałem. Ale łzy w oczach mojego ojca były dla mnie dużym zaskoczeniem i wywarły na mnie ogromne wrażenie. Tata był zawsze raczej opanowany, spokojny, z zewnątrz jakby nie okazywał uczuć. Nigdy jakoś łatwo się nie wzruszał. A tutaj pierwsze widzenie po zatrzymaniu, a on „pękł”. W takich sytuacjach wszystko co pierwsze jest najtrudniejsze. Pierwsze zatrzymanie, pierwsze przesłuchanie, pierwsze widzenie. Następnym razem, gdy mnie zatrzymali w 1985 r., było znacznie łatwiej. Chociaż jeszcze raz zapamiętałem łzy ojca, gdy w 1985 r. wywozili mnie, tym razem więzienną „kabaryną” z innymi więźniami ponownie do aresztu w Zielonej Górze. Nie wiem, skąd moi rodzice dowiedzieli się, że tego dnia będą mnie wywozić. Stali pod budynkiem „dołków” przy ul. Kosynierów Gdyńskich i przez kilka sekund mogli mnie zobaczyć. Ale to było kilka lat później. Na chwilę muszę jeszcze wrócić do celi w Zielonej Górze. Rzadko się zdarzało, że więźniów politycznych w aresztach przetrzymywano razem. Mojego brata i innych moich kolegów porozrzucano po różnych celach i piętrach tego pięciokondygnacyjnego budynku.

Gorzowianin w Zielonej Górze

Miałem to szczęście, że siedziałem przez około dwa tygodnie w jednej celi z Robertem Kopeckim, działaczem „Solidarności” z Zielonej Góry. Oczywiście byłem z tego bardzo zadowolony, chociaż nie mogliśmy przecież w celi mówić o szczegółach naszej działalności. Niemniej jednak i tutaj zaiskrzyły „gorzowsko-zielonogórskie klimaty”. Robert lekko naśmiewał się ze mnie i z moich kolegów, że daliśmy się tak szybko złapać, że zdołaliśmy wydać tylko jeden numer naszego pisma, podczas gdy ich złapano w Zielonej Górze dopiero po wydaniu sześciu numerów[6].

Obu nas ostatecznie wypuszczono. Roberta chyba nawet wcześniej. Spotkałem się z nim później na wolności może kilka razy. Zawoziłem mu „bibułę” z Gorzowa. Jeden raz utkwił mi w pamięci, bo wiozłem ją, jadąc na naszą rozprawę do Sądu Wojskowego w Zielonej Górze, gdzie zostaliśmy ostatecznie skazani na wyroki w zawieszeniu. Ale wtedy w więzieniu myślałem o tym, jak będziemy działać po moim powrocie na wolność. Wiedziałem już, że plan wydania kolejnych numerów „Iskry” po naszych aresztowaniach się nie powiódł. Nie do końca wyobrażałem sobie, co będziemy robić, ale byłem pewny, że będziemy nadal wydawać własną gazetę. Wtedy wymyśliłem, że jak ją wznowimy, to wydamy od razu dwa numery. Nie chciałem iść do więzienia znowu po wydaniu jednego numeru. W takiej sytuacji ponownego spotkania w celi np. z Robertem lub z kimś innym z Zielonej Góry już bym nie zniósł.

Może to było bardzo dziecinne. Ale tak było i tak rzeczywiście później zrobiliśmy, bo pierwsze dwa numery „Szańca” wydaliśmy w tym samym czasie. W Zielonej Górze działalność opozycji po tej pierwszej wpadce niemal zamarła. Wielu działaczy zielonogórskiej „Solidarności” wyjechała za granicę. A my i nasi starsi koledzy z „Solidarności” w Gorzowie wydawaliśmy przez lata regularnie nasze gazety. Nie wiem czy jeszcze kiedyś spotkam Roberta. Ciekaw jestem, co on teraz powiedziałby po latach. Oczywiście żartuję. Natomiast Zielona Góra do dziś kojarzy mi się z ul. Łużycką 2 – budynkiem aresztu śledczego. Zresztą później miałem okazję „zamieszkać” tam dłużej.

MROczny koniec

Na początku lutego 1982 r. odbył się nasz proces przed Sądem Garnizonowym w Zielonej Górze. Przed sądem stanęli wówczas, poza moim bratem i mną: Stefan Bohusz, Jarek Furtan, Grzegorz Bieroń, Roman Bosiacki, Artur Orzechowski i bracia Olek i Rysiek Popielowie. Wszyscy otrzymaliśmy wyroki w zawieszeniu. Z rozprawy zapamiętałem m.in. ciekawą wymianę zdań. Kiedy sędzia – po przeczytaniu opinii na temat „przestępczej działalności” mojego brata oraz „utrzymywania przez niego kontaktów ze środowiskiem przestępczym” (m.in. ze swoim bratem) – zapytał: Oskarżony czy zgadzacie się z taką opinią?, Waldek wstał i odpowiedział: Nie, nie zgadzamy się. A my wszyscy pozostali, siedząc na ławie oskarżonych w śmiech. Zaczęliśmy tak głośno się śmiać, że sędzia musiał nas uspokajać.

Wcześniej, jeszcze w grudniu 1982 r., na ławie oskarżonych stanęli nasi młodsi koledzy, którzy – ze względu na wiek (nieukończone 17 lat), sądzeni byli przed sądem dla nieletnich. Wszyscy również dostali wyroki w zawieszeniu lub dozór kuratora. Byli to: Krzysztof Baraniak, Robert Kukucki, Piotr Niewiarowski, Mariusz Skibiński, Marek Sobolewski, Tomasz Bicki, Zbigniew Bierka i Paweł Cichoń.

Koniec MRO był MROczny, trochę od tego skrótu nazwy naszej organizacji. Szybko nas „zwinęli”. W końcu wszyscy przyznaliśmy się. Można powiedzieć: „pękliśmy”, „złamali” nas. Chcieliśmy o tym zapomnieć. A dziś pewnie niechętnie to wspominamy, wypychamy z naszej pamięci. Nie to było jednak w tamtym czasie najważniejsze. Każdy miał swoją nową szansę. Bo uważaliśmy wówczas, że człowieka nie można przekreślać. Wręcz przyjęliśmy to jako niepisaną zasadę, że pierwszy raz każdy może nie wytrzymać, może się załamać, ale jak się zdecyduje po takim przejściu, to może z nami działać dalej. I wielu działało. Potem często okazywali się oni najtwardsi. Takich trudno było „złamać” drugi raz. I to się sprawdziło. Może byliśmy w tym bardziej dojrzali niż nasi starsi koledzy, którzy takich ludzi odrzucali. Myślę, że to mogło mieć największy wpływ na nas i na naszą przyjaźń. Do dziś najbardziej podziwiam wielu moich kolegów, którzy wielokrotnie, mimo różnych sposobów nacisku, czasami bardzo brutalnych, nie poddali się. Jednym z nich był na pewno Tomek Bicki.

Krzysiek

Krzysiek Sobolewski zawsze był moim przyjacielem. Chodziliśmy razem do szkoły podstawowej od pierwszej klasy. Już w pierwszych klasach byliśmy dobrymi kolegami, chociaż mieliśmy nieco odmienne zainteresowania. Ja lubiłem się uczyć, a Krzysiek wolał chodzić na ryby. Czasami pomagałem mu w lekcjach. Pod koniec szkoły podstawowej połączyły nas już wspólne przekonania i wartości. Duży wpływ na nas miały doświadczenia naszych dziadków, zaangażowanych w walkę o wolną Polskę. Te tradycje rodzinne w mniejszym stopniu dotyczyły naszych rodziców niż nas. Jakby uwidoczniły się dopiero w drugim pokoleniu. Było to zapewne wynikiem czasów, w jakich żyli nasi rodzice i czasów, w jakich żyliśmy my. Oni w realnym socjalizmie, takim już trochę z ludzką twarzą, ale jednak we względnej stabilizacji i nawet dobrobycie w okresie lat gierkowskich. My natomiast – w upadającym socjalizmie, kryzysie, pustych półkach i coraz bardziej kompromitującej się propagandy, ale jednocześnie inspirowani przez – odradzający się w czasach pontyfikatu Jana Pawła II – Kościół. No i oczywiście te dwa nasze doświadczenia pokoleniowe: „Solidarność” i stan wojenny.

Krzysiek nie tylko chodził na ryby, ale dobrze grał w piłkę. Był bardzo zwinny, sprawny. Wszystkie te cechy pewnie potrafił wykorzystać w momencie, kiedy podczas rewizji zamknął funkcjonariuszy SB w swoim mieszkaniu i uciekł. Nie przypadkowo o jego ucieczce dowiedziałem się od pana Wacława Niewiarowskiego, gdyż pierwsze kroki po ucieczce z domu, o czym się dowiedziałem po wyjściu z aresztu, skierował do domu Niewiarowskich. I tam też dostał pierwszą pomoc. Gdy 8 grudnia, w dniu imienin mojego taty, wypuścili mnie z „dołków”, moi rodzice byli w domu. Adwokat, Jerzy Wierchowicz, zapewniał ich co prawda, że wyjdę, lecz oni chyba ciągle niedowierzali. Na „dołkach” milicjanci wydali mi moje rzeczy osobiste. Niewiele tego było, ale były z pewnością sznurowadła. Podekscytowany wybiegłem wręcz z budynku i skierowałem się na przystanek autobusowy przy ul. Kosynierów Gdyńskich. Butów nawet nie zawiązałem. Jakaś kobieta podarowała mi bilet autobusowy i dojechałem do domu, gdzie zastałem imieninowych gości. Radość była ogromna. Po kilkunastu minutach ktoś zadzwonił do drzwi. W drzwiach był Marek Sobolewski, brat Krzyśka. Marek poprosił mnie w imieniu Krzyśka, abym wyszedł spotkać się z nim w Parku Kopernika. Myślałem, że on „żartuje”. Ja przecież dopiero wyszedłem. Bałem się, że mogą mnie śledzić. Stanowczo odmówiłem. Zaproponowałem spotkanie na drugi dzień wieczorem.

W ciemnościach parku i tak łatwo było poznać Krzyśka, mimo jego ucharakteryzowanej twarzy. Znałem przecież dobrze i jego sylwetkę, i ruchy. Tamto spotkanie też zapamiętałem dość dobrze. Długo rozmawialiśmy o tym, co się wydarzyło, co wie „esbecja” i co będziemy robić dalej. Potem spotykaliśmy się bardzo często aż do jego ujawnienia się i aresztowania w czerwcu 1983 r. To wspólnie z Krzyśkiem naradzaliśmy się i ustalaliśmy całą strategię reaktywowania działalności i wydawania „Szańca”. Może też beze mnie, ale na pewno bez Krzyśka nie byłoby RMN-u, a jakby był, to nie ten sam. Mieliśmy to szczęście przez całe lata 80., że nigdy nie aresztowali nas razem, w tym samym czasie. Wtedy nasza działalność byłaby mocno utrudniona, bo wiele było takich spraw, kontaktów i informacji, o których wiedzieliśmy tylko my. Mieliśmy zawsze pełne do siebie zaufanie.

W MRO wybraliśmy władze na spotkaniu, które odbyło się przy parafii na ul. Brackiej. Było dwóch kandydatów na szefa. Stefan i ja. Uzyskałem większe poparcie i zostałem szefem. W RMN-ie nie było żadnych wyborów. Po prostu przypadło mi kierowanie tą organizacją. Nikt chyba nawet specjalnie się nie zastanawiał. Ale tak naprawdę to kierowałem RMN-em zawsze razem z Krzyśkiem Sobolewskim. Ja bardziej zajmowałem się redakcją „Szańca”, przygotowaniem do druku, kolportażem. A Krzysiek zajmował się drukowaniem. Obaj kierowaliśmy akcjami ulotkowymi i inną „dywersją”. Przy czym, jak któryś z nas był w więzieniu, to drugi musiał robić wszystko. Jako szef używałem pseudonimu „Sylwek Rybicki”. Jak siedziałem ja, to używał go Krzysiek. Później też moi następcy. Gdy wymyśliłem ten pseudonim, to nie miałem pojęcia, że jeden z naszych działaczy, którego wtedy nie znałem, nazywał się też Rybicki. To był Krzysiek Rybicki. Właściwie to do dzisiaj nie zapytałem się go czy nie miał z tego powodu jakichś problemów z SB.

Powstanie RMN

Ruch Młodzieży Niezależnej był oczywiście kontynuacją MRO. Wydawało nam się, że jak zmienimy nazwę organizacji, to będzie łatwiej uniknąć natychmiastowych represji ze strony SB. Pewnie nie do końca mieliśmy rację. Ale chyba było to w miarę rozsądne, przynajmniej z tamtej perspektywy. Nazwę prawdopodobnie wymyśliłem ja, być może jeszcze w więzieniu. Tak mi się przynajmniej wydaje. Natomiast autorem nazwy naszej gazety był Jacek Dudziński, a jej motto wymyśliła Basia Hrybacz.

Basię poznałem po wyjściu z aresztu. Staszek Żytkowski zaprosił mnie na spotkanie do siebie do domu. W mieszkaniu u Staszka było kilku innych działaczy podziemnej „Solidarności”, w tym ukrywający się wówczas Zbyszek Bełz. Było to dla mnie ogromnym zaskoczeniem, bo ja miałem zupełnie inne wyobrażenie o ukrywaniu się. Wszyscy wyściskali mnie. Było to bardzo wzruszające. Ze Zbyszkiem i Staszkiem kilka razy rozmawiałem o kontynuacji działalności. Później byłem tam częstym gościem, zwłaszcza po wpadce Zbyszka. Podczas tych spotkań była niesamowita atmosfera. Tam czuć było oddech konspiracji. W pokoju, w którym się spotykaliśmy na całej ścianie był namalowany napis „Solidarność”. Staszek umówił mnie z Basią Hrybacz. W ten sposób poznałem niewysoką, sympatyczną dziewczynę, córkę znanego działacza „Solidarności”, dr Jerzego Hrybacza, która odegrała ogromną rolę w RMN, a później również w innych działaniach konspiracyjnych. Basia zajęła się organizowaniem redakcji „Szańca”. Natomiast ukrywający się Krzysiek Sobolewski odpowiedzialny był za jego druk. Krzysiek organizował w podziemiu pierwszą naszą drukarnię. W tym czasie też drukował pismo RKW „Feniks”.

Do RMN-u przystąpiła większość działaczy dawnego MRO, ale także włączały się nowe osoby. Krzysiek i ja prowadziliśmy rozmowy ze wszystkimi, którzy po pierwszych wpadkach mogli przecież się przestraszyć i zrezygnować z dalszej działalności. Nie przypominam sobie, aby ktokolwiek wtedy odmówił.

„Szaniec”

Gdy część z nas przygotowywała się wtedy do matury, ja w II LO, Basia Hrybacz – w I LO, to równolegle powstawały pierwsze dwa numery „Szańca”. Musieliśmy wydać dwa, żeby spać spokojniej. Wcześniej wspominałem już o tym dlaczego. Pod koniec kwietnia, przed naszymi maturami „Szańce” te znalazły się już w kolportażu, trafiły do szkół.

Na początku redakcją zajmowała się tylko Basia i ja. Bardzo szybko włączył się Robert Kuraszkiewicz, Ewa Hrybacz, która wróciła ze studiów, Adam Borysławski i Jacek Pieczyński. A potem kolejne osoby. Do „Szańca” zbieraliśmy też artykuły poprzez naszych kolporterów, więc trudno dokładnie powiedzieć, czyje teksty się ukazywały, bo przecież podpisywano się pseudonimami. Mimo to muszę w tym miejscu wspomnieć o niektórych ich autorach: Andrzej Wołyniec („Gucio”), Paweł Łoziński, Adam Tuczyński, Beata Borcz, Przemek Bartoszewicz i Jarek Fryc (u którego w mieszkaniu przy ul. Strzeleckiej przez wiele lat był lokal, w którym „Szaniec” był ostatecznie składany i przepisywany, przygotowywany do druku).

Nie da się zapomnieć atmosfery spotkań redakcyjnych u Basi i Ewy Hrybacz w małym pokoiku, na poddaszu w ich domu przy ul. Kasprowicza. Zawsze oglądałem się czy ktoś za mną nie idzie. Dom państwa Hrybaczów jest położony w dolince przy tej ulicy. Schodziło się do niego ze skarpy w dół po schodach. Ja na ogół zbiegałem. Pamiętam jedno takie zdarzenie, kiedy musiałem nie tyle zbiegać, co wbiegać pod górę. Jak zwykle szedłem do Basi na spotkanie i niosłem jakąś „bibułę”, a drzwi domu otworzyła mi pani Hrybacz, chcąc mnie ostrzec, że jest u nich rewizja. Tuż za nią wyskoczył jeden z funkcjonariuszy SB i zaczął biec za mną. Raczej szans nie miał. Pod górę też dobrze biegałem. Zresztą do dziś lubię biegać pod górę. Chociaż niekoniecznie po schodach. Moja żona mi podpowiada, że do Basi szliśmy wtedy razem. Ania też była szybsza od „esbeków”. Nie złapali nas.

Podobna atmosfera, jak u państwa Hrybaczów, była w innych domach, gdzie całe rodziny nam pomagały. Najmilej wspominam rodzinę Jarka Fryca z jego mamą i siostrą oraz panią Ewę Szkudlarek z jej synem Sebastianem, u której w mieszkaniu przy ul. Fredry przez wiele lat drukowaliśmy „Szańca”. Piętro wyżej, w tej samej klatce tego wieżowca, mieszkała kolejna zaprzyjaźniona z nami rodzina – państwo Jakubowscy: Staszek, który wcześniej był drukarzem w „Solidarności” i był skazany w ramach procesu grupy „ELJOT” oraz jego żona Jadwiga i dzieci. Oni też pomagali nam w druku. Często też z Krzyśkiem Sobolewskim spotykaliśmy się u Kasi Kaźmierczak na Śląskiej. Mama Kasi traktowała nas jak własne dzieci. Tam też przez jakiś czas Krzysiek się ukrywał, a później mieliśmy „skrzynkę”. Czasy były siermiężne, ale wszędzie goszczono nas herbatą czy kawą i ciasteczkami. Czasami bywały kanapki, jak się dłużej zasiedzieliśmy. Wszędzie panowała wręcz rodzinna atmosfera. Wchodziliśmy tam, jak do swoich domów.

Drukarze

Do drukowania na ogół nie potrzebowaliśmy dużo miejsca. Wystarczył mały pokoik. Przeważnie drukowaliśmy na ramce. Bardzo rzadko na powielaczach. Była to cicha robota. Lokale zmienialiśmy głównie ze względów bezpieczeństwa. W niektórych drukowaliśmy przez wiele miesięcy czy też nawet lat. Tak było np. u pani Szkudlarek na Fredry, gdzie często nam pomagał jej syn Sebastian i starszy syn państwa Jakubowskich. Pod koniec lat 80. drukowaliśmy też w mieszkaniu Ani Zacharuk, na Manhattanie. Wspominam o tym między innymi dlatego, że utkwił mi w pamięci druk jednego z numerów Biuletynu Strajkowego, który wydawaliśmy wtedy niemal codziennie, podczas fali strajków w 1988 roku. Wtedy już całkiem nieźle mieliśmy opanowaną technikę druku na sicie. Wieczorami składaliśmy teksty do biuletynu i przygotowywaliśmy do druku w lokalu u pani Fryc, a w nocy drukowaliśmy go, aby rano przed szóstą przekazać do kolportażu do zakładów pracy. Krzysiek wymyślił nową, uproszczoną technikę drukowania. Aby przyspieszyć cały proces druku, nie oddawaliśmy wtedy złożonego i przepisanego na kartkach tekstu do obróbki fotograficznej, tylko bezpośrednio przykładaliśmy te kartki z tekstami do pokrytego emulsją sita. Naświetlaliśmy lampą taką samą jak zwykle, czyli o dużej mocy, chyba kilkuset Wat, ale robiliśmy to dłużej niż zwykle. W ten sposób pominęliśmy pracę fotografa, który do tej pory zawsze musiał robić najpierw zdjęcia przygotowanych tekstów, a potem dopiero diapozytywy, co oczywiście bardzo nam wydłużało czas od złożenia gazety do jej wydrukowania.

Którąś noc z rzędu drukowałem wtedy Biuletyn z Krzyśkiem. Już poprzedniej nocy niemal przysypiałem, wyciągając zadrukowane kartki spod opuszczanej przez Krzyśka ramki. Krzysiek szybko ciągnął raklem i nadawał takie tempo niemal jak na powielaczu. Nie wiem, ile stron na godzinę drukowaliśmy, ale pamiętam, że jak przysypiałem w trakcie tej monotonnej pracy, to nie raz zdzielił mi ramką po palcach. Miał niezły ubaw. A ja musiałem się pilnować. Krzysiek zawsze lubił eksperymentować. I miał do tego smykałkę. Ale kolejnej już nocy, kiedy drukowaliśmy, wyłączyli na osiedlu wodę. A przecież do płukania sita potrzebna nam była woda i to pod sporym ciśnieniem. Naświetlone sito wypłukiwaliśmy wodą z prysznica w wannie. W ten sposób wypłukiwały się literki i sito było gotowe do druku. Ja byłem pewny, że już nie uda nam się wydrukować tego numeru biuletynu. Krzysiek znalazł jakąś gąbkę w łazience i powiedział, że spróbuje tą gąbką wypłukać druk. Ja bałem się, że wszystko wtedy wymaże i że stracimy resztki emulsji. A wtedy klapa. Okazało się, że wody nie ma nie tylko w kranach, ale nawet w czajniku. Wtedy Krzysiek wpadł na pomysł, że przecież może być w ubikacji w spłuczce. I udało się wybrać trochę wody ze spłuczki i przygotować sito do druku. Dla Krzyśka nie było rzeczy niemożliwych. Rano, jak zwykle dostarczyliśmy świeży Biuletyn z najnowszymi informacjami dla kolporterów w zakładach pracy.

Wiele lat później, na jednym z naszych spotkań Ania Zacharuk, która udostępniała nam swoje mieszkanie, a sama w tym czasie jeździła do swoich rodziców, powiedziała mi: Marek, nie myśl, że to wasze drukowanie u mnie tak się skończyło. Przez chwilę myślałem, że może miała później jakieś kłopoty z „esbecją”, że nas wtedy namierzyli, mimo iż zawsze staraliśmy się być bardzo ostrożni. Po chwili dodała: Później w tamtym czasie, kiedy drukowaliście, to w skrzynce na listy otrzymałam informację, od jakichś dwóch innych panów, że też chcą się spotykać na noc i chcieliby ode mnie też wynająć w tym celu mieszkanie. Baliśmy się w tamtym czasie „namierzenia” przez „esbecję”, ale na pewno nie przyszło nam do głowy, że mogą nas „namierzyć” homoseksualiści.

Wracając jednak do druku, to muszę przyznać, że jakoś wtedy nigdy nad tym się nie zastanawiałem, a jak się później okazało, drukowanie było jedną z najczęstszych rodzajów działalności w naszym środowisku. Przez nasze drukarnie przewinęło się w latach osiemdziesiątych co najmniej kilkadziesiąt osób. Wielu z nich drukowania uczył Krzysiek. Spróbuję wymienić chociaż niektóre osoby, o których wcześniej nie wspomniałem, licząc, że listę tę da się uzupełnić: Jarek Wojewódzki, Darek Bernacki, Kazik Sokołowski, Waldek Rusakiewicz, Arek Wołoszyn, Grzegorz Baczyński, Norbert Żal, Marek Sobolewski, Olek Popiel, Rysiek Popiel, Adam Bohusz, Andrzej Kamrad, Artur Bednarz, Adam Borysławski, Maciek Rudnicki, Lubomir Fajfer, Marek Juś, Adam Tuczyński, Zbyszek Żmijski. I wielu innych.

Warto też wspomnieć o tym, że drukowali dla nas albo z nami również nasi starsi koledzy z opozycji, m.in. Staszek Jakubowski, Witek Bednarz[7], Arek Marcinkiewicz, Staszek Wicik, Zenek Michałowski, a także po wyjściu z aresztu Zbyszek Bełz, którego „przygarnęliśmy”, bo w RKW, po podpisaniu jego oświadczenia, po którym wyszedł na wolność, nie bardzo go chcieli. Zbyszek nie powinien podpisywać tego oświadczenia. Był przywódcą podziemia i wzywanie kolegów do tego, aby zaprzestali działalności, było złe, niezależnie od tego, że tłumaczył to chęcią wyjścia z więzienia i kontynuowania działalności[8]. Zbyszek mówił, że uważał, iż bardziej mógł być potrzebny na wolności niż w więzieniu. Nie do końca miał rację, bo jego apel, wykorzystany i publikowany w komunistycznych mediach, obalał mit nieugiętego przywódcy i mit podziemia. Te mity były w tamtym czasie bardzo potrzebne, dawały nadzieję i wzmacniały nas. Ale z drugiej strony uważaliśmy, zarówno ja jak i Krzysiek, że nie można go z tego powodu przekreślać. Zbyszek bardzo przeżywał izolację ze strony swoich kolegów z „Solidarności”. Z nami mógł działać dalej, może nie w „pierwszym szeregu”, ale mógł dalej robić coś pożytecznego. I robił. Razem ze Zbyszkiem drukowałem na powielaczu pierwszy numer naszych „Zeszytów Samokształceniowych” czy też broszurę o Ryszardzie Kuklińskim. Zbyszek załatwił lokal na Zakanalu, gdzieś w okolicach ulicy Strażackiej i tam kilka razy drukowaliśmy. Pomagał nam do końca swojego pobytu w Polsce. Pod koniec lat 80. wyjechał do Kanady i tam mieszka do dziś.

Pielgrzymki i Kościół

Wszyscy byliśmy blisko Kościoła. Nasze środowiska przeplatały się. Część z nas działała w harcerstwie, część w grupach przykościelnych, inni tylko w RMN-ie czy później WiP-ie, ale łączył nas Kościół. Niektórzy chodzili jeszcze na pielgrzymski warszawskie, w grupie gorzowskiej, którą kierował ksiądz Witold Andrzejewski. Wielu z nas uczestniczyło w pieszych pielgrzymkach z Gorzowa na Jasną Górę. Pierwsza pielgrzymka ruszyła z Gorzowa 31 lipca 1983 r. Można powiedzieć, że „opanowaliśmy” grupę brązową, prowadzoną przez Ojców Kapucynów. Od samego początku najbardziej związaliśmy się z kapucynami. Warto przy okazji wspomnieć o ojcu Józefie Koszarnym, ojcu Dariuszu, ojcu Andrzeju, ojcu Waldemarze i ówczesnym proboszczu ojcu Romanie Kotowskim, którzy mocno nas w tym czasie wspierali. Przechowywali „bibułę”, transparenty, udostępniali nam pomieszczenia.

Zabawny moment był np. podczas naszego wyjazdu na spotkanie z Ojcem św. w Gdańsku na Zaspie, gdzie wyjątkowo trudno było przemycić transparenty. Wtedy ojciec Dariusz owinął się transparentem, a kije przenieśliśmy w noszach, niosąc osobę, która udawała ranną. Nawet milicjanci pomagali nam przenieść te nosze. Później okazało się, że nasze transparenty, bo mieliśmy ich kilka, były jednymi z nielicznych podczas całego spotkania. Oczywiście nie tylko sprzyjali nam kapucyni, ale również Ojcowie Oblaci, a wśród nich ojciec Ryszard Sierański i ojciec Piotr Sadownik, proboszcz parafii przy ul. Brackiej. Bezpośrednio współpracowali z nami również księża diecezjalni. Wszyscy doskonale wiedzą o ogromnym zaangażowaniu księdza Witolda Andrzejewskiego czy księdza Jerzego Płóciennika. Ale warto również wspomnieć o księdzu Tadeuszu Kondrackim, u którego przez wiele lat mieliśmy jedną z naszych podziemnych bibliotek, którą prowadził Gienek Sowa.

Ksiądz Tadeusz był niesamowitym człowiekiem. Zawsze kojarzył mi się z partyzantem. Kiedy się z nim spotykałem, to miałem wrażenie, że pod habitem ma karabin. Chudy, uparty i zawsze uśmiechnięty. Nawet na kilka dni przed śmiercią, zbyt szybko umarł, opowiadał mi w Rokitnie, gdzie przez wiele lat był kustoszem Sanktuarium, jak przechowywał nasz powielacz na strychu w budynku parafialnym. W 1982 r. utworzył „jednoosobową grupę dywersyjną” i sam rozrzucał ulotki w centrum Gorzowa. Wiele razy wspominaliśmy tamte czasy podczas naszych spotkań w Rokitnie. W latach 80. ksiądz Tadeusz był proboszczem parafii przy ul. Mieszka I. Ksiądz Tadeusz był znacznie starszy od nas, ale wielu księży było niewiele starszych i szybko stali się naszymi nie tylko kolegami, ale przyjaciółmi. Trudno nie pamiętać zaangażowania wielu księży, a wśród nich ks. Ryszarda Mulawy, ks. Jerzego Gałązki, ks. Stanisława Czerwińskiego i ks. Marka Walczaka. Było też wielu innych. Na tej liście na ostatnim miejscu umieszczam ks. biskupa Józefa Michalika, chociaż pewnie, z racji chociażby pełnionej przez niego funkcji, powinienem od Niego zacząć. Przywołałem księdza biskupa, na którego zawsze mogliśmy liczyć. I to nie tylko wtedy, kiedy z młodymi ludźmi jeździł na rowerze, ale też wtedy, kiedy miał odwagę napisać list, podtrzymujący na duchu jednego z nich, Kazika Sokołowskiego, kiedy on „siedział” za odmowę służby wojskowej.

Wracając jednak do pielgrzymek, można powiedzieć, że stały się one dla nas okazją nie tylko do duchowego wzmacniania, jakby powiedział Wałęsa – „ładowania akumulatorów”, ale również do wyrażania naszego protestu i pozyskiwania nowych młodych ludzi do działalności. Na pielgrzymkach nosiliśmy proporce z orłami w koronie, transparenty „solidarnościowe”, a nawet transparenty RMN-u. Pielgrzymki rzeczywiście nas wzmacniały, dawały otuchę, nadzieję. Tu zawiązywały się nasze przyjaźnie. Tu głosili patriotyczne konferencje i ks. Witold Andrzejewski, i Marek Jurek, i Leszek Moczulski. Na pielgrzymkę wróciliśmy, ja z moim bratem, niemal bezpośrednio z więzienia, po uniewinnieniu nas w 1985 r. Na pielgrzymce też brałem ślub z Anią w 1987 roku w Rokitnie.

I LO

Sam byłem absolwentem II LO. W pierwszym okresie naszej działalności najwięcej osób było zarówno z drugiego, jak i pierwszego ogólniaka. W II LO działali wtedy m.in. Jarek Furtan, Grzegorz Bieroń, Marek Kostanecki, Krzysiek Rogacewicz, Bożena Nowak, Ania Brylińska, Olek i Rysiek Popielowie, Jacek Dudziński, Jarek Świerczyński, Przemek Bartoszewicz, Piotr Piasecki, Agnieszka i Magda Styczek, Kasia Pezda, Iwona Jarek, Margareta Beigier, Wioleta Beigier, Małgorzata Jankowska, Mariusz Iliaszewicz, Paweł Łoziński, Grzegorz Baczyński, Radek Jaroszewicz, Robert Bogusz, Jarek Szkwarkowski, Marian Jarmołowicz, Ania Zacharuk, Kasia Kaźmierczak. A w I LO: Robert Głuchy, Piotr Talaska, Piotrek Niewiarowski, Arek Wołoszyn, Jarek Fryc, Basia Hrybacz, Lucyna Bałdyga, Beata Borcz, Robert Kuraszkiewicz, Marek Górecki, Adam Borysławski, Adam Tuczyński, Jacek Kowalski, Szymon Wieczorek, Beata Szrejder, Elżbieta Zacharejko, Artur Brykner, Małgorzta Mioduszewska. Później jednak sytuacja ta znacząco się zmieniła na korzyść I LO. Szczyt działalności, ale i niestety największe nasilenie represji w I LO, nastąpiły w 1985 r. Wcześniej, bo już od 1984 r., poza „Szańcem”, w I LO kolportowane było własne pismo szkolne „Sokół”. Inicjatorem i pomysłodawcą wydawania własnego pisma był Robert Kuraszkiewicz.

Ponownie w więzieniu

Po wyjściu z aresztu w 1982 r. byłem wielokrotnie przesłuchiwany, ale ponownie zatrzymano mnie dopiero w lutym 1985 r. Moje zatrzymanie było skutkiem większej akcji zaplanowanej przez SB, która chciała doszczętnie rozbić nasze struktury. Pierwsze zatrzymania rozpoczęły się podczas akcji ulotkowych po 20 lutym. Zatrzymano wtedy m.in. Jarka Wojewódzkiego, a później Jarka Sychlę, Beatę Szrejder, Jacka Pieczyńskiego. W okresie tym funkcjonariusze SB przesłuchali co najmniej kilkadziesiąt osób, w tym głównie z I LO. Niektóre zeznania obciążały mnie i mojego brata. Aresztowano nas na podstawie zeznań kilku osób, które nie wytrzymały presji przesłuchań. Podczas przesłuchań brutalnie znęcano się i pobito tych zatrzymanych. Później, po wyjściu na wolność, zostali oni świadkami w naszej sprawie i wycofali złożone pod przymusem zeznania.

Szczerze mówiąc, moich przesłuchań z tego okresu nie pamiętam. Nie były one dla mnie niczym nowym. Byłem już tyle razy przesłuchiwany, że nie zrobiły na mnie jakiegoś większego wrażenia. Odmówiłem składania jakichkolwiek wyjaśnień i nie przyznawałem się do winy. Tak samo zresztą zrobił mój brat. Wtedy byliśmy już „zaprawieni w bojach”. Prawdopodobnie zbyt dużo czasu funkcjonariusze nie musieli nam poświęcać. Oczywiście, jak zwykle zaczęło się od „dołków” w Gorzowie, potem wizyta w prokuraturze i sankcja, a następnie transport milicyjną „kabaryną” do Zielonej Góry. Miałem nawet szczęście, bo tym razem trafiłem tam na oddział, wtedy nazywany „milicyjnym”, bo zastępował on jednocześnie zielonogórskie „dołki”, które wówczas remontowano. W związku z tym dozorowali nas nie strażnicy więzienni, ale mundurowi milicjanci. Mieliśmy zatem zdecydowanie większy luz niż inni więźniowie. Nie do końca obowiązywał nas regulamin więzienny. Mogliśmy w ciągu dnia np. leżeć na łóżkach, częściej dostawaliśmy paczki, jeśli oczywiście prokurator zezwalał. A w moim przypadku zezwalał. Prokuratorem, który mnie oskarżał był Józef Nenycz. Do dziś jestem mu wdzięczny za te paczki, chociaż moja mama mocno przesadzała. Dziękuję też za widzenia, zwłaszcza z Anią, moją dziewczyną, a później żoną. Tak dobrze jak wtedy w areszcie nigdy nie jadłem i nigdy tak „dobrze nie wyglądałem”. Mama przysyłała mi w paczkach m.in. mielonki z wędzonego boczku. Wszyscy w celi zajadaliśmy się nimi. Przytyłem ponad 20 kilogramów, mimo iż trochę ćwiczyłem, a nawet czasami biegałem. Zdarzało się to podczas wyjścia na spacer.

Biegałem po spacerniaku, a klawisz liczył mi kółka. Któregoś razu podczas takiego biegania Waldek usłyszał dziwne klekotanie spadających mi adidasów, bo przecież były bez sznurowadeł i przez bok okna, który nie był zasłonięty „blindą”, zauważył mnie. Chyba się ucieszył, a może miał niezły ubaw, bo zaczął do mnie krzyczeć. Ja też mu coś odkrzyknąłem. Klawisz przerwał natychmiast spacer i zabrał mnie do jakiegoś pokoju. Tam mnie trochę poturbował. Złożyłem zażalenie na niego do naczelnika aresztu i odgrażałem się, że wniosę skargę do prokuratury. Chyba chcieli sprawę uciszyć, bo naczelnik wezwał mnie i prosił, abym tego nie robił. A klawisz mnie przeprosił.

Po kilku miesiącach przewieźli mnie do Międzyrzecza. Tam już nie było tak dobrze, jak w Zielonej Górze. Cele były duże, kilkunastoosobowe. Dodatkowo mocno przepełnione. Wylądowałem w 14-osobowej celi, w której było 20 osób, w większości młodocianych przestępców. Na 20 osób tylko ja nie paliłem. W celi był ogromny zaduch, który trudno było wywietrzyć. Młodzi więźniowie okazali się znacznie gorsi niż starzy recydywiści. Początkowo próbowano mi zrobić tzw. „gierki”. Szerzej na temat tego i innych zwyczajów więziennych można przeczytać w doskonałej książce więźnia politycznego z tamtego okresu, a obecnie profesora Uniwersytetu Kalifornijskiego w Irvinie, Marka Kamińskiego, pt. „Gry więzienne”[9]. Kamiński został aresztowany w marcu 1985 r. i był wówczas studentem socjologii i matematyki. „Gierki” to rodzaj więziennej inicjacji, podczas której współwięźniowie poniżają nowego więźnia i traktują to jako formę niezłej zabawy. Ja zdecydowanie odmówiłem udziału w „gierkach”. Musiałem się więc pilnować, żeby nie próbowano mi ich zrobić np. gdy spałem. Pierwsze noce nie były łatwe. Po kilku dniach zjednałem sobie jednak sporą część więźniów, bo się okazało, że mogę się im przydać. Pomagałem im pisać odwołania do sądów, listy do dziewczyn. Często słuchałem opowieści o tym, jak trafili do więzienia i starałem się ich zrozumieć, czasami też pocieszyć. Mimo że nie „grypsowałem”, nie byłem zbyt uległy wobec klawiszy.

Miałem też takie zdarzenie, że kiedy w niedzielę przypadł dla naszej celi spacer, a w tym samym czasie transmitowana była msza św., to postanowiłem zostać i odmówiłem wyjścia z celi. Wszyscy więźniowie poszli na spacer. Tylko ja chciałem zostać. Klawisze nie wyrażali na to zgody. Z dwóch powodów, bo jak mi zakomunikowali, po pierwsze spacer jest prawem, ale i obowiązkiem więźnia i mogę nie brać w nim udziału tylko wtedy, kiedy mam zwolnienie lekarskie, a po drugie – oni nie mogą mnie zostawić samego w celi, bo taki jest regulamin. Ja wówczas powiedziałem, że mam prawo do niedzielnej mszy św., a skoro oni robią spacer w trakcie mszy, to ja nie pójdę, chyba że mnie wezmą siłą. W tym momencie przypomniałem sobie moje pierwsze zdarzenie w trakcie poprzedniego aresztowania, kiedy ściągnąłem znaczek z Matką Boską. Tym razem chciałem być „twardy”. Klawisze byli zaskoczeni, ale ostatecznie zostawili mnie w celi. Ja mogłem słuchać mszy św., a klawisz przy otwartych drzwiach mnie pilnował. Po tym zdarzeniu zyskałem chyba trochę szacunku wśród współwięźniów, a co ważniejsze coraz więcej osób słuchało transmisji mszy św. w następne niedziele.

Wolność

Właściwie to w więzieniu czułem się wolny. Dużo czytałem, zwłaszcza książek socjologicznych. Socjologia była kierunkiem studiów, który świadomie wybrałem. Początkowo w Poznaniu studiowałem przez półtora roku informatykę na Politechnice Poznańskiej. Na informatykę poszedłem dlatego, że lubiłem matematykę i wiedziałem, że będzie zdecydowanie łatwiej dostać mi się na te studia, bo byłem dobrze przygotowany z przedmiotów ścisłych. Sądziłem, że trudniej będzie mnie „uwalić”. Funkcjonariusze SB wielokrotnie powtarzali na przesłuchaniach, że ja na żadne studia się nie dostanę. Socjologię chciałem studiować dlatego, że uważałem wiedzę socjologiczną za bardzo przydatną do prowadzenia działalności opozycyjnej, a jak będzie kiedyś wolna Polska, to do działalności politycznej. Miałem dostęp do książek, które przywozili mi rodzice, za zgodą prokuratora. Prokurator mógł taką zgodę dać, ale przecież nie musiał. A jednak dawał, więc ja czytałem. Miałem nadzieję, że jak wyjdę na wolność to będę kontynuował studia na socjologii, chociaż zacząłem je ledwie dwa tygodnie przed aresztowaniem. Pół roku spędziłem w więzieniu. To dość długo. Jednak, jak się okazało, za krótko, aby przestudiować całe Pismo Święte. Bo poza książkami socjologicznymi poprosiłem rodziców o Pismo Św. i książki religijne. Cały dzień miałem wypełniony od rana do wieczora. Narzuciłem sobie harmonogram pracy. Właściwie ciągle brakowało mi czasu.

Pobyt w areszcie traktowałem też jako czas medytacji. To były dla mnie ważne rekolekcje. Nauczyłem się nie tylko układania ubrań w kostkę, przed ich wystawieniem na noc podczas wieczornej odprawy, co zdarza mi się do dzisiaj, ale również samodyscypliny i wytrwałości. Chociaż muszę przyznać szczerze, że pewnie i z jednym, i z drugim jest dziś u mnie znacznie gorzej. Jeśli chodzi o ubrania i ich składanie w kostkę, co robiłem przez długi czas przed spaniem, to oduczała mnie tego moja żona Ania. Trwało to jakieś 20 lat. Natomiast samodyscypliny i wytrwałości niestety to chyba sam się oduczałem i zajęło to mi znacznie mniej czasu.

W pierwszych dniach sierpnia 1985 odbyła się przed Sądem Rejonowym w Gorzowie rozprawa. Sędziowie uznali, że brak jest dowodów winy działalności mojej i Waldka, a jedyne dowody, jakimi były zeznania świadków, zostały wymuszone prze funkcjonariuszy SB siłą. Taki wyrok był całkowitym dla nas zaskoczeniem. Wiedzieliśmy, że SB nie miała żadnych dowodów poza tymi zeznaniami, ale nie spodziewaliśmy się, że sędziowie, w tym sędzia Alina Czubieniak, będą mieli tyle odwagi, aby nas uniewinnić. Nie tylko nas uniewinniono, ale również uznano, że funkcjonariusze SB stosowali wobec świadków przemoc.

Ania

Ania Kozber chodziła ze mną do klasy w liceum. Kiedy byłem aresztowany, była jedną z osób, które przepisywały mi zeszyty. Właściwie zaangażowała się w to cała klasa. Jak wróciłem, wszystkie notatki z lekcji miałem na bieżąco. Już w więzieniu zastanawiałem się, co powinienem robić w życiu. Pewny byłem, że chciałem dalej działać. Ale w tamtym okresie ponownie zastanawiałem się nad powołaniem kapłańskim, a może nawet bardziej zakonnym. Myślałem o tym wcześniej, jak byłem dzieckiem. Przez długi czas chciałem być księdzem. Jednak wybrałem rodzinę. Zbyt długo ani daleko nie musiałem szukać. Właściwie to ja nie szukałem dziewczyny, z którą chciałem chodzić, jak to się wtedy mówiło. Bo nie lubiłem tańczyć, nie chodziłem na dyskoteki. Wolałem rozrzucać ulotki. Ja szukałem takiej, która mogłaby być moją żoną. W szkole, a nawet w klasie, było pewnie co najmniej kilka dziewczyn, które mi się podobały.

Zadecydował wyjazd na pielgrzymkę maturzystów do Częstochowy. Siedzieliśmy obok siebie na podłodze, bo wszystkie miejsca w przedziałach były zajęte. Przegadaliśmy cała noc. Wszyscy wkoło przysypiali. Tylko my nie mogliśmy się nagadać. Właściwie, szczerze mówiąc, to ja głównie opowiadałem. Wtedy „odkryłem” Anię po raz drugi. Bo pierwszy raz po śmierci jej mamy. Myślałem nawet, że będę szukał dziewczyny, ale chyba nie sądziłem, że znajdę ją tak blisko, we własnej klasie. Znaliśmy się cztery lata, ale tak naprawdę poznaliśmy się wtedy w pociągu.

Matura nie była dla mnie wcale łatwa. Aresztowanie Zbyszka Bełza, organizowanie RMN-u, przygotowywanie „Szańca” i co gorsza, w tym samym czasie się zakochałem. Jak się później okazało na dość długo, bo po kilku latach, w 1987 r., wzięliśmy ślub w Rokitnie, podczas pielgrzymki, tym razem pieszej, do Częstochowy. Ania była ze mną zawsze. Nie zostawiła mnie nawet wtedy, kiedy drugi raz trafiłem do więzienia. I mogłem tam być długo. Obraziła się trochę na mnie, gdy jej wtedy napisałem, że nie musi na mnie czekać. Woziła za mnie „bibułę” do Poznania. Była na widzeniu w więzieniu Zielonej Górze i na naszej rozprawie w Gorzowie. Dziś jesteśmy już małżeństwem ponad ćwierć wieku. Mamy pięcioro dzieci. Chyba jednak nie miałem być księdzem.

Odrobina odwagi

Wcale nie byłem odważny. Wręcz odwrotnie. Byłem raczej nieśmiały, lękliwy. Może nawet trochę tchórzliwy. Nie trzeba było być bardzo odważnym, aby angażować się w tamtych czasach. My robiliśmy, jak powiedział kiedyś Olek Popiel, tylko to, co do nas należało. Żyliśmy tylko w takich czasach, kiedy do obowiązków młodych ludzi, poza nauką, sprzątaniem, robieniem zakupów i staniem w kolejkach, było malowanie napisów na murach, rozrzucanie ulotek i praca w konspiracji, małej konspiracji. Bo duża konspiracja, przez duże „K”, to była w czasie wojny i tuż po niej. Nasze czasy nie były takie straszne. Dobrze to ujął Zbigniew Herbert w „Potędze smaku”:

To wcale nie wymagało wielkiego charakteru
nasza odmowa niezgoda i upór
mieliśmy odrobinę koniecznej odwagi
lecz w gruncie rzeczy była to sprawa smaku
Tak smaku
w którym są włókna duszy i cząstki sumienia

Bo jak pisał dalej:

Nasze oczy i uszy odmówiły posłuchu
książęta naszych zmysłów wybrały dumne wygnanie

Do dziś lubię ten tekst, zwłaszcza w wykonaniu, niestety już nieżyjącego, Przemysława Gintrowskiego. Wszystkie moje dzieci znają go na pamięć, nawet dziewięcioletnia Marysia.

W 1986 r. poprosiłem Roberta Kuraszkiewicza, aby mnie zastąpił. Oczywiście dalej był w Gorzowie Krzysiek Sobolewski, który był filarem Ruchu, ale koordynowanie pracy redakcji „Szańca”, samokształcenie, przygotowywanie oświadczeń i kolportażu w szkołach było głównie moim zakresem działań. Byłem już studentem UAM i po wyjściu z więzienia w 1985 r. zacząłem coraz bardziej angażować się w Poznaniu, m.in. w reaktywowanie Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Dużo czasu poświęcałem też działalności w Ruchu „Wolność i Pokój”. RMN skierowany był głównie do uczniów szkół średnich Gorzowa, więc uznałem, że potrzebna jest zmiana. Najlepiej na szefa nadawał się Robert, którego wciągnąłem w działalność na samym początku istnienia RMN-u. Miał w tym czasie szerokie kontakty. Mieliśmy z Krzyśkiem duże zaufanie do Roberta. Był dobrze przygotowany merytorycznie, mocno zaangażowany i co było dla nas również ważne – był uczniem I LO, gdzie nasze struktury były najsilniejsze.


Marian Golka, Pamięć społeczna i jej implanty, Warszawa 2009

Andriej Sacharow (1921–1989), radziecki fizyk nuklearny, działacz polityczny, laureat Pokojowej Nagrody Nobla, w roku 1980 za krytykę radzieckiej agresji na Afganistan razem z żoną „zesłany” do zamkniętego miasta Niżny Nowogród, gdzie przebywał do roku 1985.

Ulotki te pojawiły się w różnych punktach Gorzowa i były sygnowane przez „Tajny Ruch Młodzieży Gorzów”.

Grupę „Eljot” tworzyli: Barbara Darnia, Lech Jan Kustusz, Krzysztof Narwid, Stanisław Jakubowski, Andrzej Majewski, Marek Nuckowski, natomiast inni działacze: Zbigniew Wrześniak, Zbigniew Stępień, Janusz Soroka, Artur Dudek, Krzysztof Marcińczyk, Henryk Wasiluk stworzyli grupę Solidarność Polski Walczącej. Dwaj ostatni wraz z klerykiem Andrzejem Tarabułą stworzyli w tym samym czasie inną grupę o nazwie JAH. Wszystkie te grupy zostały rozbite przez SB na początku kwietnia. W znanych mi aktach śledztwa brak jest informacji o kontaktach tych środowisk z działaczami ZMA.

I taka też informacja znalazła się w „Feniksie” (nr 17 z 16 X 1982, s. 4).

Chodzi o „Solidarność Środkowego Nadodrza”, która była wydawana w okresie od lipca 1982 do kwietnia 1983. Ukazało się 9 numerów tego czasopisma.

W roku 1984 skazany za działalność w Radiu Solidarność.

Zbigniew Bełz był aresztowany w kwietniu 1983 i we wrześniu zwolniony po podpisaniu oświadczenia, w którym odciął się od prowadzonej podziemnej działalności. W RKW przyjęto je z rozczarowaniem. Pomimo to akceptowano powrót Z. Bełza do pracy podziemnej, jednak nie na kierowniczym stanowisku, na co z kolei on nie chciał przystać.

Marek Kamiński, Gry więzienne. Tragikomiczny świat polskiego więzienia, Oficyna Naukowa, 2006.