Początki w opozycji

Do RMN-u zaprosił mnie Marek Rusakiewicz. Znaliśmy się i ze szkoły, i ze sportu. Ja trenowałem z bratem skok o tyczce, a Marek biegi. On nas zaprosił na spotkanie, które miało miejsce w mojej wcześniejszej parafii, na Brackiej, u Oblatów. To było w styczniu 1982 r. Były tam również inne osoby, które wcześniej znałem, m. in. Jarek Furtan, który mieszkał na terenie tej parafii. To było spotkanie organizacyjne.

O tym, że włączyłem się w działalność opozycyjną, zadecydowały dwie przyczyny. Pierwsza – to wybór kardynała Karola Wojtyły na Papieża. Mimo że wtedy miałem zaledwie trzynaście lat, to bardzo to przeżyłem, jak zresztą wszyscy. Drugą przyczyną był oczywiście „karnawał Solidarności”. Rzecz jasna nie bez znaczenia było też to, że trafiliśmy do ogólniaka na Przemysłowej, gdzie spotkaliśmy naprawdę dobre towarzystwo. W okresie „Solidarności”, w latach 1980–81, oddychaliśmy tą wolnością i nie sądziliśmy, że ktoś się szykuje na konfrontację. Wszystko to przerwał stan wojenny.

Postanowiliśmy, że będziemy coś robić. Początki nie były łatwe. Robiliśmy pieczątki z ziemniaków z symbolami „Solidarności Walczącej”. Odbijaliśmy je na zdobytym papierze i kleiliśmy na murach lub przystankach. Klej robiliśmy z mąki ziemniaczanej, bo nawet kleju przecież nigdzie nie można było dostać. A kiedyś uczyliśmy się, jak robić taki klej na lekcjach plastyki. Tak produkowaliśmy pierwsze plakaty i ulotki.

W tym czasie, oprócz oporników, pojawiły się też znaczki z Wałęsą. Robiliśmy je z plastiku, który ściągaliśmy gdzieś z windy. Kroiliśmy tę pleksę i szlifowaliśmy pilniczkiem. Wtapialiśmy w nią szpilki i przyklejaliśmy zdjęcie Wałęsy. Wcześniej chodziliśmy na kółko fotograficzne, dlatego mieliśmy powiększalnik i inne niezbędne rzeczy do robienia zdjęć. Zrobiliśmy więc metodą stykową takie malutkie podobizny Wałęsy na papierze fotograficznym, potem pocięliśmy papier i te fotografie przyklejaliśmy na pleksę.

Zaczynaliśmy od ulotek. Często trzeba było uciekać. Byliśmy dość dobrze wysportowani i często w czasie akcji musieliśmy to wykorzystywać. Pamiętam np. taką akcję, w czasie której rozklejaliśmy ulotki w centrum miasta. Kleiliśmy je w tramwajach, na budynkach. Rozdzieliliśmy się na kilka grup. Punkt zborny był przy Białym Kościółku. To była jedna z naszych pierwszych akcji. Mnie udało się uciec, ale Olek wtedy miał pierwszy kontakt z „esbecją”. Wtedy bił się z jakimś „tajniakiem”. Trudno powiedzieć czy to był „esbek”, czy jakiś „ormowiec”. Ale też zdołał uciec, więc ta sprawność i szybkość nam się przydawała. Ta akcja była dla nas dużym przeżyciem. Ale też dawała nam takie poczucie, że możemy nawet w takich sytuacjach uciec. Zresztą nie złapano nas podczas żadnej z wielu następnych akcji, chociaż czasami do takiej szarpaniny dochodziło. Oczywiście towarzyszyły nam w tych wszystkich akcjach emocje. Pewnie też strach, zwłaszcza w tych pierwszych akcjach.

Aresztowanie

Dużym przeżyciem było aresztowanie. Nasza działalność w MRO zakończyła się dość szybko aresztowaniami. I w tym wypadku było podobnie – był duży strach. Później, kolejne zatrzymania czy aresztowania nie wiązały się już z tak wielkim strachem. Znacznie łatwiej było, gdy miało się za sobą już takie doświadczenia. Strach był, ale było go znacznie łatwiej pokonać.

Pierwsze aresztowanie było dla nas wielkim zaskoczeniem i szokiem. Nie złapano nas przecież w trakcie akcji, a przyjechali po nas do domu. Musieli więc do nas trafić. Najpierw było wielogodzinne przeszukanie mieszkania. Zatrzymano mnie z bratem, przewieziono na ul. Kwiatową na wielogodzinne przesłuchanie. Do celi na „dołki” trafiłem około czwartej nad ranem. A tam śmierdzący materac i koc. Wtedy zastanawiałem się kogo jeszcze poza nami aresztowano. Po wyjściu z aresztu mieliśmy poczucie przegranej bitwy, ale nie wojny. Mieliśmy też pełne wsparcie rodziców. Gdy nas zatrzymano, byliśmy uczniami Technikum Budowlanego. Po powrocie z aresztu, mimo że chodziliśmy do tej klasy bardzo krótko, to odczuliśmy poparcie ze strony uczniów.

Ludzka czaszka

Z przesłuchań najbardziej utkwił mi w pamięci taki obrazek – w jednym z pokoi przesłuchań na ul. Kwiatowej, na plastikowej półeczce stała normalna ludzka czaszka. To nie była żadna plastikowa „podróba”, tylko prawdziwa ludzka czaszka. To było później. To mógł być rok 1984, zatrzymano wtedy Olka – wpadł w jakiś „kocioł” albo u Jarka Wojewódzkiego, albo gdzieś indziej. Stamtąd przywieźli go na ul. Kwiatową. Później przyjechali do domu po mnie, zabrali wtedy też naszą mamę. Straszyli moją mamę, ukazując jej przez uchylone drzwi Olka, że on teraz to będzie siedział minimum pięć lat. Bo teraz to oni mają dowody i on się z tego nie wywinie. I próbowali ją namówić, aby skłoniła go do składania zeznań, to wtedy jest szansa na łagodniejszy wyrok, a może nawet na zawieszenie lub jego umorzenie. Może to była zwykła gra operacyjna, ale w tym biurze, w którym przesłuchiwano mamę i ja tam zostałem też doprowadzony, na półce stała ludzka czaszka. Sądzę, że to obrazuje zdziczenie czy też zwyrodnienie funkcjonariuszy, pracujących tam wówczas. Olek wykrzyczał, że to wszystko łgarstwo. Funkcjonariuszom nie udało się nas nakłonić do składania zeznań. I po 48 godzinach wszystko się szczęśliwie ułożyło i byliśmy na wolności. Mama bardzo to przeżyła.

Nasze akcje

Pamiętam jedną z takich akcji, na którą „Ciutki” (bracia Grzegorz i Jarek Sychla) zabrali swojego kuzyna, który przyjechał do nich z Ameryki. Trochę mówił po polsku, ale miał obywatelstwo amerykańskie. To był 1985 lub 1986 rok. Poszliśmy malować mur przy szpitalu przy ulicy Warszawskiej, naprzeciwko „czerwonego kościółka”. Pamiętam, że dla niego to był szok. On z wolnego kraju, a tu „taka jazda”. Może to taki mały epizodzik, ale pokazujący fantazję Grzesia i Jarka.

RMN włączył się w działalność Radia Solidarność. Pierwsze spotkanie w tej sprawie odbyło się w naszym mieszkaniu. Ale ja niestety byłem w tym czasie poza Gorzowem i nie brałem w nim udziału. Mój brat, Olek, zaproponował mi włączenie się w działalność Radia. I kilka razy brałem udział w akcjach nadawania audycji. Byłem na „czujkach”. Stałem na dole.

Koszty działalności

Największe koszty tej naszej działalności ponosili nasi rodzice. My przecież nie mieliśmy takich zobowiązań jak żona, dzieci, praca. Wyrzucenie nas ze szkoły – to nie był dla nas ogromny problem. Zaliczyliśmy cztery szkoły średnie, ale wcześniej też dwie podstawowe, więc zmiana szkoły nie była dla nas jakimś wielkim „fajerwerkiem”. Co prawda byliśmy w Gorzowie z „wilczym biletem”, ale przyjęto nas do szkoły w Zielonej Górze. I do dziś chylę czoła przed dyrektorem tamtej szkoły przy ul. Botanicznej, pana Waszczuka, który nas wtedy przyjął i umożliwił zdanie matury. Pewnie wtedy nie było mu łatwo nas przyjąć. Może nawet musiał gdzieś tam się tłumaczyć. To był wspaniały, dziś już nieżyjący, pedagog.

Przyjaźń

Przyjaźnie, które zapoczątkowały naszą działalność w tamtych latach, mocno się utrwaliły przez te wspólne akcje działania i trwają do dzisiaj. I one są nie do zepsucia. I to jest dla nas, poza uzyskaną wolnością dla naszego kraju, rzecz najcenniejsza.