Źródło

1 września 1980 rozpocząłem nowy rok szkolny w nowej szkole. II LO na ul. Przemysłowej w Gorzowie, klasa III d, sportowa. Teraz miałem poświęcić się karierze sportowej, od dwóch lat byłem zawodnikiem AZS-AWF. Biegałem na 400 m i ponoć miałem talent.

W mojej grupie czterystumetrowców byli Krzysztof Rudnicki i Andrzej Wiatrowski (pseudo „Wichura”), studenci AWF, później w NZS. Andrzej był aresztowany w 1983, skazany i wydalony z uczelni za działalność w KSS „Zwyciężymy” i wydawanie pisma „Versus”. Pierwszy czy drugi numer tego pisma kolportowałem w Poznaniu[1], gdzie wówczas studiowałem. Andrzejowi do Gorzowa przywiozłem sporo „Obserwera” (jak nazywaliśmy „Obserwatora Wielkopolskiego”) i „Solidarności Walczącej” z Wrocławia. I tak miało być. Ja im przywoziłem „bibułę” z Poznania, a zabierałem „Versusa”, którego część przekazywałem Mirkowi, koledze z AWF-u poznańskiego. Niestety współpraca skończyła się szybko.

Wracając do roku 1980 – miałem, jak na siedemnastolatka, wyrobiony pogląd na to co się działo w kraju. Wiedziałem, że trzeba wyrwać komunie, ile się da. Zanim nasi potomni wywalczą wolną Polskę…

II LO okazało się środowiskiem, w którym nie tylko uczniowie, jak to było w LO w Drezdenku (dodajmy, że nieliczni – było nas trzech, dosłownie), mówili, co myśleli, ale i niektórzy nauczyciele! Matematykę miałem z Panią Profesor Teresą Klimek. Polubiłem ten przedmiot… Rosyjski z Panią Profesor Haliną Kołosowską, która uczyła języka, a nie miłości do ZSRR. Poznałem dziewczynę: Renatę Kaczanowską – opowiedziała mi o spotkaniu Kręgu Instruktorów Harcerskich im. A. Małkowskiego (KIHAM). Że to ogólnopolska inicjatywa, która ma na celu przywrócenie harcerstwu jego przedwojennego i szaroszeregowego charakteru. A więc trafiłem na ludzi, którzy wyrywają coś komunie. Na dodatek patronuje temu Pani Kołosowska i trochę z boku Pani Klimek. Poszedłem z Renatą na spotkanie i wsiąkłem w to po uszy. „Kamienie na szaniec”, „Zośkę i Parasol” Aleksandra Kamińskiego i „Przemoczone pod plecakiem 18 lat” poznałem na pamięć, a ludzie z kręgu, zarówno gorzowskiego, jak i z kraju (bo KHAM już utworzył „Porozumienie”, skupiające podobnie myślących w całym kraju, a więc była to organizacja i do tego opozycyjna!), to same „elementy antysocjalistyczne”. Zostałem więc harcerzem.

Dziś wiem, że młodzieżowa opozycja, organizowana w formie harcerstwa, była w Polsce czymś naturalnym. Po kampanii wrześniowej, pierwsze młodzieżowe organizacje konspiracyjne powstawały w oparciu o drużyny harcerskie. Podobnie było w 1944 (patrz: „Atlas Polskiego Podziemia Niepodległościowego 1944–1956”).

           Trener, Andrzej Marzyński, porządny facet i swój chłop, martwił się, jak ja to wszystko pogodzę i czy to nie skończy się rezygnacją ze sportu. Póki co trenowałem, uczyłem się, chłonąłem atmosferę wolności w szkole i działałem w opozycyjnym harcerstwie. Działalność się rozwijała i każdy z uczestniczących w KIHAM instruktorów już prowadził, albo organizował drużynę. Trzeba więc zwerbować odpowiednich ludzi. Zadanie dość karkołomne, bo do tej pory harcerstwo w szkołach średnich Gorzowa to był HSPS (Harcerska Służba Polsce Socjalistycznej), organizacja z Harcerstwem nie mająca nic wspólnego.   Obowiązywały w niej mundury w kolorze piaskowym (nazywane przez środowiska opozycyjne „HJ-kami”, od Hitler Jugend, który to miał mundury, jako żywo, w podobnym kolorze), a orientacja polityczno-ideologiczna nieodbiegała dalece od ZSMP.

Jak więc przekonać ludzi o poglądach antykomunistycznych, żeby przyszli do drużyny harcerskiej? Że tu spotkają ludzi sobie podobnych i tu będzie miejsce, gdzie marzenia o wolnej Polsce będą się realizować. Przede wszystkim trzeba było się „ujawnić” w szkole. Do tego posłużył mundur (zielony, ze srebrnymi guzikami z lilijką i chustą – jak przed wojną). Tak ubrani przyszliśmy na lekcje. To była demonstracja! Odrzuciliśmy socjalistyczne symbole, przywróciliśmy polskie, tradycyjne umundurowanie, a co za tym idzie, przedwojenne tradycje. Poza tym, trzeba było rekrutować w swoim środowisku. Obóz kondycyjny AZS-u, w Zębie, zimą 1981 roku, okazał się dobrym miejscem. Spotkałem tam braci, którzy jakoś chętniej niż inni słuchali o wojnie 1920 r., o Powstaniu Warszawskim i o tym, jak Sowieci od września 1944 patrzyli zza Wisły, jak Niemcy mordują Stolicę. O tym, że tysiące żołnierzy AK, BCh, musiało się ukrywać pod innymi nazwiskami do 1956 r., również, a może szczególnie na ziemiach zachodnich, chcąc uniknąć więzienia, a nawet śmierci… Tymi braćmi byli Olgierd i Ryszard Popielowie.

Do takiego harcerstwa przychodzili i inni: Jarek Furtan (dzięki któremu poznałem Marka Rusakiewicza i Grześka Baczyńskiego), Jacek Sadłowski, Jacek Dudziński, Waldek Prętki, Robert Prusiński, Mietek Partyński, Leszek Rybak, Bogdan Biały, Piotr Kowalewski, Adam Baraniecki, Paweł Łoziński i wielu innych.

3 maja 1981, po mszy świętej przed katedrą, po której pozostał Biały Krzyż, odbyło się ognisko, na którym oficjalnie powstała 23 Gorzowska Drużyna Harcerzy. Rotę Przyrzeczenia harcerskiego składaliśmy w wersji z 1936 r. (Mam szczerą wolę całym życiem pełnić służbę Bogu i Polsce…).

W Gorzowie powstawały kolejne drużyny naszego harcerstwa. Rafał Klaus zorganizował Czarną 13-tkę, drużynę środowiskową złożoną z chłopaków techników. Do 23 GDH dołączyli chłopcy z I LO z Andrzejem Nawojczykiem i Jackiem Kowalskim (po wprowadzeniu stanu wojennego musieli odejść, do 23 na naramiennikach munduru doszyli 0 i tak powstała 230 GDH).

W II LO przestał istnieć Szczep HSPS. Jego komendant, Włodek Biały, przeszedł do naszej drużyny i przystąpił do KIHAM. W maju 1981 roku wydaliśmy poza cenzurą periodyk „Kamyczek” (od pseudonimu Aleksandra Kamińskiego, patrona Szczepu), wydrukowany w drukarni Zarządu Regionu „Solidarności”.

W czerwcu 1981 razem z drużynami z Ogólnopolskiego Porozumienia KIHAM uczestniczyliśmy w obchodach Czerwca ‘56 w Poznaniu i w odsłonięciu Pomnika Ofiar Czerwca 1956.

Zaraz po tym wyjechaliśmy w Bieszczady. Tam powstał projekt powołania organizacji niepodległościowej. Na spotkaniu założycielskim padło hasło przygotowania się do działalności zbrojnej. Ja wnioskowałem, żeby działalność zbrojną podjąć jedynie w wypadku wejścia Sowietów. Natomiast, nazwijmy go „A”, forsował przyjęcie stanowiska, że akcja zbrojna jest konieczna również, gdyby komuniści wprowadzili stan wyjątkowy bez udziału wojsk sowieckich (Jak wyleci w powietrze kilka posterunków milicji, to inaczej będą gadać…). Z powodu tegoż sporu do powołania organizacji nie doszło.

Od września 1981 do drużyny dołączyli m. in. Przemek Bartoszewicz, Przemek Krych, Piotrek Piasecki, Marian Jarmułowicz, Adam Baraniecki, Alek Protoklitow, Paweł Mleczak.

Współpracowaliśmy z Zarządem Regionu w akcji plakatowej i ulotkowej (Zejdziemy z murów, gdy wejdziemy na anteny i ekrany). Niektóre nasze patrole plakatowe i ulotkowe próbowała zatrzymać milicja. Udało się uciec.

11 listopada 1981 współorganizowaliśmy w Gorzowie Święto Niepodległości i uczestniczyliśmy w tych obchodach od mszy w katedrze do marszu pod pomnik Mickiewicza. Było już nas ok. 400 harcerek i harcerzy w 12 niepokornych drużynach. W marszu poszło za nami kilka tysięcy gorzowian…

Dlaczego we wspomnieniach o RMN piszę o harcerstwie w latach 1980–81? Ponieważ każda organizacja czy ruch ma swoje źródła. Osobowe, ideowe. Myślę, że jednym ze źródeł RMN było zbuntowane, niezależne od władz harcerstwo. I warto o tym pamiętać. Nieprawdaż?

PMK i Organizacja

Każdy, kto w czasie studiów mieszkał w akademiku, a zajmował się kolportażem, wie, że najlepsze miejsce do przechowywania „bibuły” to skrzynia tapczanu. Ja nazwałem swój PMK, czyli Podręczny Magazyn Kolportera, choć byli tacy, którzy mówili, że to skrót od Pościelowy Magazyn Kolportera… Miejsce to było dość bezpiecznym schowkiem. Na UAM, rektorem mianowanym po 13 grudnia, był prof. Jacek Fisiak[2]. Anglista, światowiec, przynajmniej za takiego chciał uchodzić, bywały na zachodnich uniwersytetach. Chyba dlatego, żeby nie stracić tej o sobie opinii, dbał o zachowanie pozorów autonomii uczelni. Oficjalnie więc SB do akademików nie wchodziła.

Pamiętam jedną akcję SB w domu studenckim „Zbyszko” w 1983 lub 1984 roku. „Esbecy” obstawili wejście do windy i na schody. Nie pozwolili nikomu przechodzić z piętra na piętro i systematycznie, pokój po pokoju, piętro po piętrze, dokonywali rewizji. Oczywiście nie we wszystkich, a w wytypowanych uprzednio przez swoich współpracowników. Dzięki przytomności kolegów z pokoju 213 uniknąłem wpadki, utraty ponad 100 książek z „Nowej” i „Zeszytów Edukacji Narodowej”, o gazetkach nie wspomnę. „Esbecy” obstawili schody główne, zapominając o bocznych, pożarowych. Piotrek Kryczek udając, że idzie do zsypu ze śmieciami, przebiegł nimi na siódme piętro i nas ostrzegł. Zdołaliśmy wynieść zawartość tapczanu do znajdującej się na piętrze kuchni i ukryć w nieczynnej, dużej lodówce.

Później już nie było tak jawnych akcji, choć pamiętam, jak do kilku pokojów przyszła „komisja”. Przedstawiali się, że są z Urzędu Wojewódzkiego (półprawdę gadali, byli z urzędu, ale WUSW) i sprawdzają warunki bytowe studentów. Zaglądali do szaf, udając, że sprawdzają ich stan. Do tapczanów nie zaglądali, bo musieliby nas z nich wyrzucić. Było to rano, więc jeszcze byliśmy w łóżkach. Zdaje się, że wtedy znaleźli w szafie Darka (pseudo „Wodzu”, nie pamiętam nazwiska) „bibułę”, farbę i papier. Darka zatrzymali. Może gdyby trzymał to w tapczanie…?

Początkowo w moim PMK najczęściej leżał „TM” („Tygodnik Mazowsze”), „Obserwer” („Obserwator Wielkopolski”), „Solidarność Walcząca”, „KOS”. Z roku na rok asortyment się powiększał. Były też, oczywiście, książki różnych wydawnictw. Pierwszą był chyba „Mały konspirator” CDN-u, ale najlepiej się sprzedawała „Konspira”. Nota bene, na jej podstawie zrobiliśmy słuchowisko w radiu studenckim i wyemitowaliśmy w rocznicę 13 grudnia, ale to już inna historia…

Nie pamiętam, kiedy do PMK trafił pierwszy raz „Szaniec” i raczej bywał, niż był. Mama mieszkała wtedy w Drezdenku, więc w Gorzowie bywałem rzadko, zwłaszcza po wpadce grupy związanej z „Versusem”. Ale kiedy na naszym Wydziale pojawił się Grzesiek Baczyński, dostawy stały się regularne. Nie było tego dużo, bo pismo młodzieżowe w środowisku akademickim traktowano raczej jako ciekawostkę. Kiedyś, był to chyba 1985 lub już 1986 rok, znalazła się w naszym pokoju większa ilość „Szańca”, ale przeznaczona na „eksport wewnętrzny” do Warszawy.

Nie pamiętam już, kto mnie o to poprosił, Grzegorz Baczyński czy Paweł Łoziński, nieważne. Trzeba było pojechać do Warszawy z „Szańcem” i przywieźć „Tygodnik Mazowsze” dla Gorzowa. Terminy, miejsce i hasła były ustalone, ale nikt z bezpośrednio zaangażowanych w RMN nie mógł pojechać. Spytałem Darka Szymczaka (…nie jedną „bibułę” rozprowadzaliśmy, nie jedną demonstrację przeżyliśmy…) czy nie pojechałby ze mną z młodzieżową „bibułą”, bo coś im wypadło i poprosili o zastępstwo. Stwierdziłem, że młodzież przyszłością narodu jest i trzeba młodym pomagać… Rzucił krótko: Ale Organizacja! No, ale jechać trzeba. Wybaczam mu ten sarkazm, bo „Szymon” jest z Konina, a tam nie było czegoś na kształt RMN-u.

Jak zwykle rozdzieliliśmy „bibułę” do plecaka i torby. Sprawdziliśmy czy kurtki były czyste (znaczy czy w kieszeniach nie pałętały się jakieś gazetki czy ulotki) i pojechaliśmy pociągiem do Warszawy. Tam wsiedliśmy w autobus i pojechaliśmy gdzieś na Pragę. O umówionej godzinie zapukaliśmy do drzwi umówionego mieszkania. Otworzył chłopak wyglądający na ucznia ogólniaka. Hasło-odzew. OK. Wchodzimy. Oddaliśmy „Szańca”. Dostaliśmy herbatę. Niby wszystko przebiegało, jak w takich razach bywa, ale chłopak patrzył na nas jakoś podejrzliwie… No tak! Jesteśmy parę lat starsi niż dotychczasowi „emisariusze”, a nikt z RMN-u nie uprzedził, że dziś przyjadą starsi bracia. Może więc myśleć, że to prowokacja. Szymon patrzy na mnie znacząco. Wiem, co myśli (Organizacja!). Gadamy i chyba przekonujemy chłopaka do siebie, zwłaszcza że odnajdujemy wspólnych znajomych, również z Warszawy. Widzę, jak opada z niego napięcie. Jedziemy z nim do innego mieszkania. Autobusem. Tam odbieramy „TM”. Pakujemy, żegnamy się i pytamy o przystanek autobusowy w kierunku Dworca Centralnego.

Autobusem jedziecie? – zapytał licealista. – Jak przyjeżdżają chłopaki i dziewczyny też z RMN-u to, taksówkami jeżdżą…

Widziałeś? – mówię do „Szymona”.

Organizacja! – z uznaniem stwierdził „Szymon”.

Tak. Tego zazdrościliśmy młodszym. My trafiliśmy na poznańskie uczelnie w 1982 roku. NZS, jako organizacja, przestawał istnieć. Zdołał ogłosić jeden strajk absencyjny w rocznicę rejestracji „Solidarności” i koniec. Istniały luźne grupy opozycyjne. Opierały się o osobiste kontakty z ludźmi z „S” czy z innych kręgów opozycyjnych, czy wydawniczych. Od nich braliśmy „bibułę” i rozprowadzaliśmy wśród innych członków podobnych grup. I tak się to toczyło. W DS „Zbyszko” i „Jagienka” organizowaliśmy zapalanie świeczek w oknach w różne rocznice. Parapetowania – uderzania czy się da w parapety i skandowanie haseł. Z czasem nawet demonstracje. Rozlepialiśmy plakaty i nalepki w akademikach i na wydziałach. Rozrzucaliśmy ulotki. Tworzyliśmy tzw. grupy rozruchowe na dużych demonstracjach. Myślę, że niewtajemniczeni odbierali tę działalność jako przejaw aktywności jakiejś organizacji. Ale nigdy nie zyskało to żadnej ramy organizacyjnej, nazwy. Myślę, że czuliśmy się kontynuatorami NZS-u (np. po śmierci Breżniewa na jednym półpiętrze w „Zbyszku” pojawił się plakat o treści: Breżniew, witamy w podziemiu. NZS), ale nigdy nie byliśmy jego członkami. Takimi z legitymacją, znaczkiem itp. Może było to rozsądne. Dzięki luźnym, kilkuosobowym, współpracującym ze sobą grupom ludzi mających do siebie zaufanie unikaliśmy większych wsyp. Przenieśliśmy „ducha” przez najgorszy okres. Ale teraz zazdrościmy tym, którzy mogą o sobie np. powiedzieć Jestem z RMN. Zazdrościmy Organizacji.