We wrześniu 1982 r. mój brat Marek opowiedział mi o działalności Młodzieżowego Ruchu Oporu i zaproponował mi włączenie się w działalność. Byłem wówczas uczniem Zespołu Szkół Elektrycznych. Wciągnąłem do współpracy kilka osób, moich kolegów z Elektryka. Jednym z nich był Jarek Porwich – obecnie przewodniczący Zarządu Regionu „Solidarności” w Gorzowie Wlkp. Nasza działalność miała polegać głównie na kolportażu ulotek i niezależnych wydawnictw. Niestety działalność w MRO była bardzo krótka.

Na początku listopada wracałem z treningu i gdy wszedłem do domu, to już czekali tam na mnie funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa. Przeprowadzili w naszym mieszkaniu rewizję. Znaleźli ulotki i wydawnictwa podziemne. U Marka znaleźli notes z zapiskami z akcji ulotkowych. Aresztowano nas obu. Miałem wtedy ledwo co skończone 17 lat. Podlegałem już normalnym trybom zatrzymania obowiązującym dorosłych. W moim przypadku oznaczało to areszt śledczy, a w przyszłości, jeśli otrzymałbym wyrok – więzienie. Był to dla mnie szok. Pierwszy raz miałem kontakt ze Służbą Bezpieczeństwa. Nasi rodzice też byli ogromnie zaskoczeni i bardzo to przeżywali.

Z domu zawieźli nas na przesłuchania na Kwiatową. Przesłuchiwało mnie bardzo wielu funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa. Bardzo często się zmieniali – nawet co kilkanaście minut. Po przesłuchaniach zawieźli mnie na tzw. „dołki”, na ul. Kosynierów Gdyńskich. Tam następnego dnia mnie również przesłuchiwano. I stamtąd, pamiętam jak dziś, zaprowadzono mnie pieszo, skutego kajdankami, do Prokuratury przy ul. Moniuszki. Po przesłuchaniu na prokuraturze, otrzymałem od pani prokurator Krystyny Mazur postanowienie o tymczasowym aresztowaniu na trzy miesiące. Był wtedy jeszcze stan wojenny, dostaliśmy więc sankcje z trybu doraźnego. Oznaczało to m.in., że w naszej sprawie nie mogą zapaść wyroki w zawieszeniu. Następnego dnia przewieziono mnie do aresztu śledczego Zielonej Górze.

       Moje aresztowanie związane było z kolportażem „Iskry”, naszego pisma. Jak się później dowiedziałem, moi koledzy ze szkoły, którym przekazałem „Iskrę”, czytali ją na przystanku autobusowym naprzeciwko Łaźni Miejskiej. Na tym samym przystanku czekał też na autobus funkcjonariusz SB. Mieli więc pecha i zostali zatrzymani. I tak Służba Bezpieczeństwa dotarła do mnie.

   Wszystko było dla mnie pierwszy raz: zatrzymanie, przesłuchanie, areszt śledczy, więźniowie. Trafiłem do celi numer 129. Było tam już dwóch innych więźniów. Do dziś pamiętam aluminiowe miski, kubki i sztućce. Warunki jednak mieliśmy tam całkiem niezłe, jak się później okazało. W celi czteroosobowej było nas tylko trzech – na tamte czasy to był luksus. Niemniej jednak było to dla mnie ogromne przeżycie. Wiedziałem, że Marek siedzi i kilku innych naszych kolegów również. W areszcie śledczym w Zielonej Górze siedzieliśmy kilkanaście dni. Przed świętami wróciliśmy do domu. Najpierw ja, a później Marek.

Później był nasz proces w Zielonej Górze przed Sądem Garnizonowym. To był już początek 1983 roku. Wcześniej zawieszono stan wojenny i sprawa nasza nie była już prowadzona w trybie doraźnym. Proces trwał kilka dni. Dostaliśmy wyroki w zawieszeniu. W moim przypadku warunkowo umorzono sprawę z okresem próbnym jednego roku.

Tak zakończył się pierwszy okres naszej działalności. Dał nam on jednak duże doświadczenie, w tym doświadczenie w kontaktach z organami bezpieczeństwa. W przyszłości okazało się ono bardzo ważne i pomogło nam przetrwać do końca podziemia, do 1989 roku.

W RMN-ie

Wiosną 1989 roku działalność rozpoczął Ruch Młodzieży Niezależnej. Od samego początku włączyłem się w jego działania. Zajmowałem się między innymi drukowaniem „Szańca” i innych wydawnictw. Drukowałem też czasami „Feniksa”, „Solidarność Stilonowską”, „Solidarność Ursusa”. Tą ostatnią odbierał ode mnie Zbyszek Bełz, po wyjściu aresztu. Zbyszek zawsze przynosił matryce, a ja drukowałem i dostarczałem mu do sklepu warzywniczego, który prowadził przy ul. Kobylogórskiej.

Pod koniec lipca 1983 r. z Gorzowa do Częstochowy wyruszyła pierwsza piesza pielgrzymka. Brałem udział w pierwszych pięciu tych pielgrzymkach. Było to dla nas wszystkich niesamowite przeżycie. Byliśmy tam razem i czuliśmy się wolni. Tam też kolportowaliśmy nasze wydawnictwa. Mogliśmy wszystko powiedzieć, mogliśmy śpiewać nasze ulubione piosenki. Jedną z nich, bardzo często śpiewaną na postojach, była piosenka o „Solidarności”, której refren kończył się słowami:

(…) bo najpiękniejsza w klasie robotniczej jest „Solidarność”.

Na tych pielgrzymkach towarzyszyli nam oczywiście funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa. Gdzieś kilkadziesiąt czy kilkaset metrów za naszą grupą jeździł często biały fiat 125p, a w nim m.in. nasz „opiekun” porucznik Stanisław Kasprzak. Czasami stali przed nami i robili nam zdjęcia.

Stworzyliśmy wtedy takie środowisko, które było mocno ze sobą związane. Byliśmy przyjaciółmi. Często się spotykaliśmy w naszych domach. Nasza mama czasami może miała tego nawet dosyć, bo jak przychodzili nasi koledzy, to ich buty nie mieściły się w przedpokoju. W naszym pokoju było aż gęsto. Olek i Rysiek Popiel czy też Piotrek Niewiarowski przychodzili z gitarami. Śpiewaliśmy nasze ulubione „solidarnościowe” piosenki. Mama często stała w oknie i patrzyła czy nie podjeżdżają jakieś podejrzane samochody.

Więzienna „turystyka”

W 1985 roku nastąpiła duża fala aresztowań. Najwięcej osób zatrzymano z I LO. W tym czasie prowadziłem kolportaż dla tego ogólniaka. Poznałem wówczas Beatę Szrejder, która była łączniczką między mną a I LO. Dostarczałem jej „Szańca” i inne wydawnictwa, a ona kolportowała je na terenie szkoły. Beatę Szrejder i kilka innych osób z ogólniaka aresztowano. Beatę, jako jedyną, przewieziono do aresztu śledczego w Krzywańcu. Musiało to być dla niej pewnie ciężkie przeżycie.

Pod koniec lutego aresztowano mojego brata, Marka. Ja od tego momentu zacząłem się ukrywać. Ukrywałem się przez kilka dni u pani Ewy Szkudlarek, u której była nasza drukarnia. Pani Ewa mieszkała wraz z kilkunastoletnim synem, Sebastianem. Bardzo nam pomagała przez wiele lat. Później drukował z nami również jej syn. Niestety pani Ewy nie ma już wśród nas. Jesteśmy jej wdzięczni za to wszystko, co dla nas zrobiła. Po kilku dniach mojej nieobecności w domu przyszło do mnie wezwanie do prokuratury w charakterze podejrzanego. Poszedłem z tatą do prokuratury. Niestety tata wrócił już sam. Ja zostałem aresztowany. Postawiono mi zarzut kierowania kolportażem „Szańca”, „Sokoła”, „Feniksa” i innych nielegalnych wydawnictw. Najpierw trafiłem w Gorzowie na „dołki”. Później zawieźli mnie do Strzelec Krajeńskich. Po dwóch dniach przewieźli mnie do Dębna. Stamtąd dopiero trafiłem do aresztu w Zielonej Górze. Można powiedzieć, że zwiedzałem nasze województwo. To była taka „turystyka więzienna”.

W areszcie w Zielonej Górze trafiłem na piąty oddział. Wówczas, z powodu remontu, przeniesiono zielonogórskie „dołki” z ul. Partyzantów na piąty oddział. Początkowo umieszczono mnie w celi czteroosobowej. W celi było nas tylko dwóch. Mogliśmy otrzymywać od rodziny duże paczki. Mogliśmy spać i leżeć na łóżkach, kiedy chcieliśmy. Nadzorowali nas milicjanci. Mieliśmy więc spory luz. Ale któregoś dnia słyszę, że ktoś na spacerniaku biega. Słyszałem odgłosy stukających butów. W moim oknie miałem trochę wybitą blindę. (Blinda – to jest taka zbrojona szyba, która jest umieszczona za oknem w celi po to, aby więźniowie nie mogli nic widzieć.) Przez okno zauważyłem Marka. Zacząłem do niego krzyczeć. Do celi wbiegli milicjanci. Wyprowadzili mnie i zaczęli mną szarpać. Ja się trochę stawiałem i niestety „zjechałem” na trzeci oddział. Trafiłem na celę nr 51. Była to mała cela, a mimo to sześcioosobowa. A w niej było nas dwunastu. No i więzienny rygor.

Marek dalej był na piątym oddziale. On miał luksus. Można powiedzieć, że on był w „Mariotcie”, a ja w podrzędnym hoteliku. I tak do lipca przebywałem w tej celi.

Śmierć w celi

Mieliśmy tam też przykry incydent. Jeden z naszych kolegów – współwięźniów chciał „buzować” herbatę. („Buzowanie” to gotowanie wody.) Chcąc mieć wrzątek, musieliśmy w celi zorganizować sobie grzałkę i przewody. Oczywiście nie było tam gniazdek. Przewody były robione z tubki od pasty do zębów. Tubki były aluminiowe i z nich robiliśmy tzw. „antenkę”. Grzałkę – „buzałę” stanowiły żyletki oddzielone gumką. Jeden z przewodów podłączaliśmy do oprawki żarówki, a drugi do grzejnika. Przygotowując się do buzowania, podłączył on „antenkę” do lampy, ale jednocześnie dotknął nogą metalowego łóżka. Niestety zginął na miejscu. Wtedy wszystkich nas przesłuchiwano i rozbito naszą celę. Ja w tej celi zostałem, ale kilka innych osób przeniesiono do innych cel. To było takie ciężkie dla mnie przeżycie, które szczególnie utkwiło mi w pamięci.

Rozprawa

Bronił nas wtedy, mnie i Marka, mecenas Andrzej Andrzejewski. Mimo usilnych starań naszego adwokata o uchylenie aresztu, nie udało się uzyskać na to zgody. Siedzieliśmy aż do rozprawy sądowej, która odbyła się w sierpniu. Wcześniej przewieziono nas do aresztu w Międzyrzeczu. Tam siedzieliśmy około jednego miesiąca. Przed rozprawą, na początku sierpnia, przywieźli nas na „dołki” w Gorzowie. Tam już byliśmy razem w jednej celi. Było to nasze pierwsze spotkanie po sześciu miesiącach.

Rozprawa trwała dwa dni. Przyszli na nią nie tylko nasi rodzice, ale także dużo naszych kolegów i znajomych. Na rozprawę przywożono nas skutych kajdankami, ale jej finał był zaskakująco dobry. Sędzina Alina Czubieniak uznała nas za niewinnych i z sali rozpraw wyszliśmy na wolność. Był to w tamtym czasie pewnie jeden z nielicznych wyroków uniewinniających w kraju.

WiP

       W 1986 roku włączyliśmy się też w działalność Ruchu „Wolność i Pokój”. Do „WiP”-u należeli wtedy m.in.: Jan Rokita, Jacek Szymanderski, Jacek Czaputowicz, Radosław Gawlik, Leszek Budrewicz, Bogdan Klich, Bartłomiej Sienkiewicz, Piotr Niemczyk i wiele innych znanych dziś osób. Najbardziej znane nasze akcje, zorganizowane przez „WiP” – to protesty przeciwko składowisku odpadów radioaktywnych w bunkrach Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego. Robiliśmy pikiety. Wydawaliśmy pismo „Bez Przemocy”. Nasze akcje przyciągały setki, a nawet tysiące osób. Należały do nich np. pikiety na daszkach SDH w Gorzowie i sklepu spożywczego w Międzyrzeczu. Służba Bezpieczeństwa wzywała straż pożarną i milicję, aby nas zdejmować z tych daszków. Po tych akcjach „tradycyjnie” zatrzymywano nas na 48 godzin. Akcje te popierali mieszkańcy Gorzowa i oczywiście Międzyrzecza, którzy byli bezpośrednio zagrożeni planami ówczesnej władzy – zrobienia śmietnika atomowego pod Międzyrzeczem.

Inne działania

Duże znaczenie w naszej działalności miało nadawanie audycji Radia „Solidarność”. Miałem okazję dwukrotnie brać udział w takich akcjach. To była niesamowita adrenalina. Raz przypadł mi w udziale transformator. Okazało się później, że ucieczka z miejsca akcji z ciężkim i niewygodnym transformatorem wcale nie była łatwa.

Obrona Cywilna

Służba Bezpieczeństwa i WKU miały świadomość, że zarówno ja, jak i moi koledzy, odmówimy przysięgi wojskowej. Wcześniej zrobili to: Jarek Wojewódzki, Krzysiek Sobolewski i Kazik Sokołowski. Byłem wzywany na rozmowy z kontrwywiadem wojskowym. Ostatecznie skierowano mnie do służby w Obronie Cywilnej. Dostałem przydział do jednostki OC w Sosnowcu. Pojechałem tam, ale dowódca jednostki, po rozmowie ze mną, nie przyjął mnie. Wróciłem do Gorzowa. Po trzech tygodniach dostałem ponowne wezwanie do WKU. Powiedziano mi: Proszę tam jechać jeszcze raz. Teraz na pewno pana przyjmą. Ostatecznie znalazłem się w tej jednostce i przez 22. miesiące pracowałem w Fabryce Samochodów Osobowych w Tychach. W OC odbywano tzw. zastępczą służbę wojskową. Często kierowane do niej były osoby z rodzin patologicznych, byli więźniowie. Ja nie miałem tam źle. Pracowaliśmy na spawalni. Po trzech miesiącach skierowano mnie do pracy biurowej. Dostawałem nawet wynagrodzenie za tę pracę. I były to całkiem niezłe pieniądze, jak na tamte czasy.

Ideały „Solidarności”

Tamta działalność z lat 1982-1989 ukształtowała mnie na całe życie. Do dziś staram się być wierny ideałom „Solidarności”. Po 1989 r., jak wróciłem ze Śląska, zostałem sekretarzem Komisji Zakładowej „Solidarności” w „Stilonie”. Później, w 1991 roku, przewodniczącym tej komisji. Obecnie jestem zastępcą przewodniczącego Zarządu Regionu. Cały czas współpracuję z Jarkiem Porwichem, który jest przewodniczącym Zarządu Regionu „Solidarności”. A znamy się przecież jeszcze z podwórka.

Rodzice

Niesamowitą rolę w tej naszej działalności, począwszy od MRO, odegrali nasi rodzice. Rewizje w domu, przesłuchania, wizyty w aresztach śledczych. Przeżywali to oboje. Zwłaszcza mama, która ciągle wypatrywała nas w oknie. Podczas naszego drugiego pobytu w areszcie była w ciąży z naszym najmłodszym bratem, Łukaszem. Ważne było ich poświęcenie. Pewnie też odbiło się to trochę na ich zdrowiu. Wtedy tego nie docenialiśmy, a dziś mogę powiedzieć: wspaniali rodzice.