„Czerwoni” nie są dobrzy

Do działalności w opozycji w moim przypadku przyczyniło się wychowanie w mojej rodzinie, a zwłaszcza opowieści mojego dziadka, który pochodził z Wilna. Z domu wyniosłem to, że „czerwoni” to nie są dobrzy. To dziadek i moja mama opowiadali mi o 17 września i napaści Sowietów na Polskę, i o Katyniu. A w szkole było to zabronione. I to mnie wkurzało. Narastała we mnie złość. Jednocześnie w tym czasie w prasie i telewizji mówiono, że jest dobrze, że gospodarka socjalistyczna się rozwija. A w sklepach były puste półki. Na każdym kroku nas okłamywano. Potem była „Solidarność” i stan wojenny. Ta złość we mnie narastała. I ten facet w telewizji w czarnych okularach, który wszystkiego chciał zakazać. Godzina milicyjna, aresztowania. Aresztowania wśród znajomych, bliskich. I zaczęło powstawać podziemie. W tym czasie w Gorzowie powstał MRO (Młodzieżowy Ruch Oporu). Zebrali się chłopaki, praktycznie z jednej dzielnicy, głównie to byli: bracia Sobolewscy, bracia Rusakiewiczowie, bracia Popiele, bracia Sychlowie, no i my bracia Bohuszowie. Spotykali się u nas w domu przy Okólnej 30. I stworzyło się coś takiego, co można nazwać podziemiem młodzieżowym. Ja wtedy byłem znacznie od nich młodszy i bardziej się przyglądałem. Ale już wtedy świtało mi coś w głowie, że można coś robić, że można walczyć. Ktoś tam drukował ulotki z moim bratem, a ja przychodziłem i im pomagałem. U nas w domu drukowano pierwszą gazetkę – „Iskrę”.

Chciałem działać

Wcześniej, 31 sierpnia 1982 r., odbyła się demonstracja pod katedrą w rocznicę powstania „Solidarności”, a po niej ogólne pałowanie, pojemniki z gazem wrzucone do katedry. Ludzie uciekali, krzyczeli. To był widok, który mi dawał dużo do myślenia. Chciałem więcej działać. Ale krótko po tym była wpadka. To był listopad 1982 roku. Wtedy piękny, niemal bohaterski czyn Krzyśka Sobolewskiego, umocnił mnie w tym, że można z nimi walczyć i nie trzeba się z nimi bić. Krzysiek przecież uciekł im w czasie rewizji i zamknął kilku „esbeków” we własnym mieszkaniu. Potem Piotrek Niewiarowski przyprowadził Krzycha do nas – na Okólną 30. Kilka godzin był u nas i został przerzucony dalej. Wpadali wszyscy jeden po drugim, więc ryzykiem było przetrzymywać Krzycha u nas dłużej. Przyszedł Staszek Żytkowski i Jarek Furtan i przerzucili go dalej.

Te zdarzenia jeszcze bardziej mnie umocniły w tym, że będę działał. Parę godzin później przyszli do nas „esbecy”. Było ich chyba dwunastu, a z nimi mundurowy milicjant, który był chyba bardziej przerażony niż my. On powiedział, że chce nas poinformować, że przyszli szukać u nas ulotek. A my wcześniej z bratem wyczyściliśmy wszystko: ramki i papier pochowaliśmy, gazetki, które zostały, spaliliśmy, więc oni podczas przeszukania nie znaleźli praktycznie nic. U mnie w biurku znaleźli tylko jedną „Iskrę”. Zapytali się: Skąd to masz? Ja odpowiedziałem, że znalazłem w szkole, przed wejściem. Potem pytali: A gdzie Sobol? A ja odpowiedziałem: A kto to jest Sobol? Oni do mnie: Co ty głupa rżniesz! Nie wiesz kto to jest Krzychu Sobolewski? Ja odpowiedziałem, że nie wiem. Wtedy zaczęły się poszturchiwania i krzyki. Mamę zawieźli na Kwiatową, a mnie na „dołki”. Tam jednak zorientowali się, że ja jestem za młody i na „dołkach” nie mogę siedzieć, więc też mnie przewieźli na Kwiatową. Tam mnie przesłuchiwano, czasami szturchano. Jeden „esbek” „wypłacił mi blachę w karczycho”. Była już późna pora. Spać mi się zachciało. Któryś z nich krzyknął: Nie śpij! Tu się nie śpi! Wtedy w duchu pomyślałem, że jak ja to wszystko przetrwam, to nie popuszczę.

Zostałem drukarzem

Później jednak przez jakiś czas musiałem odpocząć. Nasza chata była namierzona. Często w okolicach pojawiali się „esbecy” i straszyli mamę, że jak jeszcze raz nas przyłapią, to ona straci pracę. W tamtym czasie pod naszym domem, w okolicach sklepu „Hanka”, nagle pojawiły się takie latarnie, że można było czytać nawet w nocy, bez zapalania świateł. Każdy, kto tylko zbliżał się do naszego domu, był więc bardzo widoczny. Podobne sytuacje miały miejsce w szkole. Milicja, w towarzystwie „śmiesznego pana”, co jakiś czas przyjeżdżała do szkoły, skąd zabierano mnie pod byle pretekstem na przesłuchania. Pokazywano mi różne przedmioty, osoby, pytano o nieznane mi nazwiska, doskonale wiedząc, że ich nie znam. Musiałem jakiś czas przeczekać.

Oczywiście w tym czasie też coś tam robiłem. Przekazywałem gazetki czy informacje do innych osób. Ale tak na ostro to zacząłem działać dopiero w 1985 roku. Pod koniec 1985 roku zgadałem się z Andrzejem Kamradem, który też dostawał gazety i ulotki, ale chciał robić coś więcej. Spotkaliśmy się z Krzychem i zapytaliśmy o jakąś robotę. On nam początkowo odpowiedział, że sam nie ma żadnej roboty. My mu wyjaśniliśmy, że nie chcemy zwykłej roboty, tylko chcemy pracować w podziemiu, Więc Krzysiek zaproponował nam drukowanie. Szybko nas przeszkolił. To był już sitodruk, więc wyglądało to inaczej niż tamto pierwsze drukowanie. Tu potrzebny był klej do tapet, pasta „Komfort” i jakiś pigment. Najlepszy był klej z NRD. Akurat mój kolega tam jechał, więc go poprosiłem, aby przywiózł mi taki klej. Trochę był zdziwiony, jak mu powiedziałem, że potrzebuję dwadzieścia paczek. Ale przywiózł. I tak zaczęliśmy drukować z Andrzejem „Szańca”, plakaty, ulotki.

Nasze przygody

Któregoś razu drukowaliśmy razem z Krzyśkiem u Andrzeja, na Górze Powstańców 14. Jeden ze składników, którego używaliśmy do druku, wydawał taką specyficzną woń. To była pasta BHP. Do mamy Andrzeja przyszła w tym czasie sąsiadka, która miała niedaleko zakład fryzjerski. Wchodzi po drewnianych schodach do góry. I poczuła ten zapach, i mówi do mamy Andrzeja: „Wie pani co? Ale pani to pranie często robi… Chyba pani syn musi mieć bardzo brudne te ubrania, że pierze pani pastą BHP… A była żoną milicjanta. Krzysiek wtedy do nas powiedział: Tak, tak, pierzemy, ale wasze tyłki…

Innym razem naświetlaliśmy już sito pokryte emulsją światłoczułą i zaczęliśmy drukować „Szańca”. Wydrukowaliśmy już około czterysta kartek. Nawet podziwialiśmy, że druk ładnie nam wychodzi. I dopiero wtedy zauważyliśmy, że sito było odwrotnie naświetlone. I tego nie można przeczytać. Wszystko było więc do wyrzucenia. Musieliśmy zaczynać od nowa.

Jednego razu, jak drukowaliśmy, oparłem się przedramieniem o stół, na którym leżały świeżo wydrukowane egzemplarze „Szańca”. Byłem wtedy zmęczony, bo drukowaliśmy całą noc. Nie zauważyłem tego. Pojechałem prosto z drukarni do szkoły. To był maj. Było ciepło. A na mojej ręce odbił się cały tekst z druku. Można było nawet przeczytać urywki zdań. W szkole oparłem się o ławkę i zacząłem przysypiać. A profesor od mechanizacji, który prowadził z nami zajęcia, pyta się: Adam, ty się myjesz czy się nie myjesz? Uderzył jednocześnie pięścią w ławkę. Obudziłem się i oczywiście odpowiedziałem, że się myję. On wskazał na moją rękę. Dopiero wtedy zauważyłem, że jestem brudny od farby. On zaproponował, abym umył się w łazience. I poszedłem. On wtedy naprawdę w porządku się zachował. Wygonił mnie, bo chyba się domyślił i nie chciał, żebym miał jakieś problemy. I nie miałem z tego powodu żadnych konsekwencji.

Mobilna drukarnia

Żeby zabezpieczyć sobie papier i inne składniki potrzebne do druku, to prosiliśmy naszych kolegów, najczęściej z podwórka, aby przechowywali u siebie czy to papier, czy też pastę BHP. Potem przerzucaliśmy to do naszych domów, czasami razem z całą drukarnią, ramkami, raklami, lampami… Czasami drukowaliśmy u mnie, czasami u Andrzeja. Później Krzysiek nas zaprowadził do innego lokalu – na Fredry. Tam poznaliśmy „Człowieka” (Sebastian Szkudlarek). Potem znowu wracaliśmy do naszych domów. To była taka mobilna drukarnia – przewoziliśmy ją autobusami. Największy problem był z ramką, bo ona była dość dużych rozmiarów, więc pakowaliśmy ją jak prezent, którym byłby jakiś obraz. Wiązaliśmy nawet kokardkę. Ale jednego razu ten papier, którym była owinięta ramka, ktoś w autobusie rozdarł. A ramka była naciągnięta sitem i naświetlona. A jeden z pasażerów patrzył na nią, jakby wiedział, o co chodzi. My staliśmy z boku i sobie rozmawialiśmy. Udawaliśmy, że to nie jest nasz pakunek. On jednak, wychodząc z autobusu, powiedział do nas: Panowie, weźcie to przykryjcie.

Miałem czasami takie zabawne sytuacje jak ta, kiedy w szkole jeden kolega, taki „rockman” pyta się mnie: Chcesz przeczytać? Ja mówię, że tak. A on wyciąga i daje mi „Szańca”, którego ja dwa dni wcześniej drukowałem. Ktoś musiał mu go przekazać. Może był kolportaż w naszej szkole. Ja nawet o tym nie wiedziałem. Innym razem dał mi „Szańca” inny mój kolega. Po latach dowiedziałem się, że on zajmował się kolportażem i rozrzucał ulotki. Wiele było takich osób bezimiennych, o których nie wiedzieliśmy, że one też się angażowały. Do nich również należał nieżyjący już mój kolega Krzysiek Święcioch. W takich sytuacjach czułem się spełniony. Ten „Szaniec”, którego drukowaliśmy, dochodził do tak wielu osób. Przekazywano go z rąk do rąk. Jeden egzemplarz mógł być czytany przez wiele osób, więc jak my drukowaliśmy ponad dwa tysiące, to pewnie kilka razy więcej osób go czytało.

Warto też pamiętać o tych wszystkich osobach, które nawet po te kilka egzemplarzy naszej gazety przekazywali dalej. Tak jak np. Grzesiu Mroczek, który woził naszego „Szańca” do Wrocławia. Oni wszyscy przecież też ryzykowali.

Wiele osób nam pomagało. To byli nasi koledzy, z którymi spotykaliśmy się na prywatkach. Oni wiedzieli mniej więcej, o co chodzi. Ale nikt nie pytał się ani o szczegóły, ani po co i za ile. Każdy chętnie nam pomagał. Jak np. Benek Pyrkosz czy Jacek Sierżant. Później dołączył do nas i drukował z nami Jarek Wachol, który miał pseudonim „Zdzichu”. Nasz najlepszy wynik w drukowaniu to było – 2 300 egzemplarzy „Szańca”, którego drukowaliśmy 48 godzin.

Ta nasza drukarnia mobilna okazała się bardzo skuteczna. Krążyliśmy między czterema lokalami i nigdy nie wpadliśmy.

Odmowa przysięgi wojskowej

Później też była moja odmowa przysięgi wojskowej. Nie mogłem jej złożyć. Nie do przyjęcia była jej treść: wierność socjalizmowi i stać nieugięcie na straży pokoju w braterskim przymierzu z Armią Radziecką i innymi sojuszniczymi armiami. Ale przecież Krzysiek Sobolewski czy Kazik Sokołowski wcześniej jej odmówili i ponieśli za to konsekwencje. Miałem kategorię A1. W WKU powiedziałem, że niech mi dadzą kategorię, jaką chcą, a ja i tak nie będę składał tej przysięgi. Zresztą z Andrzejem tak się umówiliśmy, że on i ja będziemy odmawiać złożenia przysięgi. Później mnie wiele razy wzywano i straszono zatrzymaniem. Pytali się mnie: Masz szczoteczkę do zębów? Zaraz jedziesz. Potem jednak mnie wypuszczali. Zatrzymywano mnie kilkakrotnie i namawiano do złożenia przysięgi wojskowej. Straszono więzieniem. Za każdym razem, jak szedłem na WKU, to nie wiedziałem czy wyjdę, czy mnie wywiozą. W końcu, w roku 1990 (już w wolnej Polsce), skierowano mnie na dwuletnie odpracowanie wojska w wodociągach. W Gorzowie było w tym czasie wiele takich osób jak ja, które deklarowały, że odmówią przysięgi wojskowej.

Wielkie dzięki

Chciałbym podziękować wszystkim, którzy ze mną współpracowali i nam pomagali. Niektórzy przechowywali papier czy materiały do druku. Inni wspierali nas finansowo. Jeszcze inni włączali się w nasze działania, tak jak „Człowiek” (Sebastian Szkudlarek) czy „Marceli”, „Bufet”, „Chawro”, „Zdzichu”, Benek Pyrkosz, Jacek Sierżant i Artur Bednarz. Pewnie tylko Artur jest z nich bardziej znany. Chciałbym też podziękować mojej mamie, która dwa razy wtedy straciła pracę i była wielokrotnie szykanowana. Przeżywała mojego brata i moje zatrzymania, ale nigdy nie miała do nas z tego powodu żadnych pretensji.