Zaczęło się w podstawówce

           Niewiele szczegółów pamiętam. Do dziś jednak czuję zapach, temperaturę i klimat tamtych dni, miesięcy i lat.

            Ósma klasa szkoły podstawowej, w czasach, kiedy funkcjonowała, była dla wielu swoistym pomostem między bezpowrotnie utraconym dzieciństwem, a budzącą się dopiero, nieokreśloną jeszcze, dorosłością. W przypadku kolegów, o których chcę wspomnieć i w moim, był to okres budzącej się nagle świadomości historycznej, społecznej i politycznej. Współczesna młodzież, nieznająca pojęcia ósmej klasy, nie zna wielu innych, znacznie ważniejszych zagadnień. Urodzona i wychowana w wolnym i demokratycznym kraju, ma zupełnie inne problemy. My byliśmy skazani na funkcjonowanie w tamtej absurdalnej rzeczywistości państwa totalitarnego. Ponieważ staraliśmy się myśleć, skazaliśmy się na zajęcie wyrazistego, konkretnego stanowiska wobec niej. Postanowiliśmy nie być wobec niej obojętnymi.

            W moim przypadku pierwszym impulsem do wykrzesania z siebie namiastki buntu, była szkoła. Dokładniej rzecz ujmując – lekcje historii. O ile sobie przypominam, program nauki tak był skonfigurowany, że właśnie w ósmej klasie, dotarliśmy do wydarzeń stosunkowo nieodległych, za to w kontekście patriotycznym szalenie istotnych. Nie bez znaczenia pozostaje fakt, iż niektórzy z nas mieli w domach dostęp do alternatywnej, nie zakłamanej wersji rozmaitych wydarzeń. Żyły w tamtych latach nasze babcie, żyli dziadkowie. Tu i ówdzie zachowały się rozmaite przedwojenne jeszcze materiały i wydawnictwa. Na co dzień również, chcąc nie chcąc, uczestniczyliśmy w rutynowych zmaganiach naszych rodziców. W niewyobrażalnych z dzisiejszego punktu widzenia bataliach o żywność, całonocnych często, kolejkowych dyżurach. To zupełnie naturalne, że takie realia nam w najmniejszym stopniu nie odpowiadały. Nie byliśmy jednak Koreą Północną. Słuchaliśmy zachodnich, wściekle przez komunistów zagłuszanych, rozgłośni. Docierały, oczywiście pokonując drogę pełną wykrotów, materiały i informacje zza żelaznej kurtyny. Jedni mniej, inni więcej – wiedzieliśmy, że „nasz” świat nie jest normalny i całkiem niedaleko, w krajach demokratycznych ludzie żyją zupełnie inaczej. Większość niestety kwitowała taką wiedzę słowami: „aha” i wegetowała dalej, mając nadzieję, że „jakoś to będzie”. Ja nie chciałem pogodzić się z taką rzeczywistością. Jak się wkrótce okazało, nie byłem osamotniony.

Bardzo szybko, jeszcze w szkole podstawowej, po licznych i oczywiście nieudanych próbach nawiązania dialogu z nauczycielką historii, razem z kolegą Stefanem [Bohuszem], założyliśmy pierwsze, „szczeniackie” i naiwne, ugrupowanie polityczne. Coś tam próbowaliśmy robić. Ograniczyło się to jednak do zniszczenia kilku szturmówek, czyli czerwonych flag szpecących estetykę miasta. W sumie działalność jak najbardziej pozytywna, choć realizowana z „duszą na ramieniu”. Dziś nie pamiętam nawet nazwy naszej „organizacji”.

MRO

Ważne jednak jest to, że kiedy prawie cztery lata później prowadzący w mieszkaniu moich rodziców nocną rewizję „esbecy” znaleźli prymitywną legitymację (hand made), byli mocno zadowoleni. Tylko ich wulgarnym i prostackim (bo niestety nie prymitywnym) umysłom, można przypisać fakt ich ogromnego zainteresowania znaleziskiem dokumentującym dziecinne w sumie zabawy. Tym bardziej, że przyczyna wspomnianej rewizji była zupełnie inna. W tym samym (1982) roku, w styczniu, spotkałem się z kilkoma kolegami w salce katechetycznej przy ulicy Brackiej. Tematem rozmów była nasza reakcja na wprowadzenie stanu wojennego. Jak już wspomniałem, nie pamiętam wielu szczegółów z tamtego czasu. Pamiętam jednak doskonale wieczór 12 grudnia 1981 roku. Wówczas bardzo często spotykaliśmy się z kolegami Olkiem i Ryśkiem [Popielami]. Tego wieczoru jak zwykle słuchaliśmy muzyki z magnetofonu. Później włączyliśmy radio. Oczywiście naszą ulubioną „Trójkę”. Pamiętam, że o północy audycja nagle urwała się. Byliśmy oczywiście niepocieszeni i zastanawialiśmy się, co też mogło być przyczyną. Ponieważ mieszkaliśmy przy tej samej ulicy, bez przeszkód wróciłem do domu i dopiero drugiego dnia, w niedzielę, w kościele na Warszawskiej, dowiedziałem się o wprowadzeniu w Polsce stanu wojny… Miesiąc później w szerszym gronie spotkaliśmy się na Brackiej, gdzie po burzliwych dyskusjach powstał Młodzieżowy Ruch Oporu (MRO). Przewodniczącym wybraliśmy Marka Rusakiewicza. Jak się później okazało, był to trafny wybór. Dotąd żyliśmy w trudnych realiach, ale po trzynastym grudnia, stały się one bez porównania trudniejsze. Skończył się okres zabawy. Od tej chwili wszystkie nasze działania narażone były na bezwzględne represje komunistycznego okupanta. Świadomie, niesieni zdrową złością, nieskażonymi ideałami i młodzieńczą werwą, wkroczyliśmy na wytyczoną przez Jaruzelskiego i jego towarzyszy ścieżkę wojenną. Do wpadki, którą zaliczyliśmy późną jesienią, udało nam się zredagować, wydrukować i rozkolportować pierwszy, i niestety jedyny, numer naszej gazetki – „Iskra”. Przeprowadziliśmy szereg drobnych, ale dotkliwych akcji małej dywersji. Flagi, szyby, mury, hasła. Braliśmy aktywny udział w demonstracjach i protestach ulicznych (np. 31 sierpnia 1982). Nawiązaliśmy kontakty z „dorosłym” podziemiem i dzięki temu rozkolportowaliśmy masę rozmaitych ulotek i wydawnictw typu „Feniks”. Przez te kilka najtrudniejszych, najbardziej mrocznych, pierwszych miesięcy stanu wojennego, byliśmy widoczni i bardzo aktywni. Marek rozbudowywał nasze struktury. Pojawili się młodsi, nowi koledzy. Niestety.

Aresztowanie

Wysiłek grupki nastolatków, ryzykujących wszystko w starciu z napędzaną sowieckim paliwem machiną bezpieki, okazał się być skazany na porażkę. W moim przypadku godzina „W” nastąpiła między pierwszą a drugą w nocy 7 listopada (1982). Było ich pięciu. Pamiętny kapitan Kasprzak przewodził tej zgrai. Nie zwykłem robić z siebie bohatera. Byłem naprawdę ciężko przerażony. Podobnie moi niczego nieświadomi rodzice. Jedynie żyjąca wówczas babcia, babcia, która w domu uczyła mnie prawdziwej historii, prawdziwej Polski, umiała i świadomie stawiła im czoła. Babcia domyślała się wielu rzeczy. Chowała u siebie niektóre z moich „materiałów” i zawsze mnie wspomagała. W najbardziej ponurą noc mojego życia również. Nie na wiele jednak to się zdało. Nad ranem zostałem aresztowany i zawieziony na sławetną w naszym mieście ulicę Kwiatową. Prosto do siedziby bandyckiej SB. Po wielu wyczerpujących godzinach chamskich pyskówek, czyli przesłuchania, zostałem zawieziony na ulicę Kosynierów Gdyńskich, gdzie mieściły się tzw. milicyjne „dołki”. Duże, obskurne pomieszczenie, pozbawione jakiegokolwiek wyposażenia, ale za to z kilkoma przypadkowymi „lokatorami”. Pijaczki, złodziejaszki, chuligani. Nocny zaciąg lokalnych żuli. Ponownie Kwiatowa. Tym razem przesłuchania trwały diabli wiedzą jak długo. Myślę, że co najmniej kilkanaście godzin. Byłem wyczerpany, przerażony, głodny i niewyspany.

Podjechał seledynowy fiat 125p. Wylądowałem na tylnej kanapie. Tam spotkałem Marka. Jakiś cerber spiął nas kajdankami i ruszyliśmy pod eskortą w nieznane. Kierowca wyciskał z rzęcha siódme poty. Bałem się. Marek pewnie też. Niestety, nie mogliśmy rozmawiać. Byliśmy więźniami. Więźniami systemu. Antyludzkiego systemu. Okazało się, że celem wycieczki był wielogwiazdkowy „hotel” zielonogórski, zlokalizowany przy ulicy Łużyckiej. Posępne i ponure gmaszysko aresztu śledczego. Później dowiedziałem się, że w gronie „wtajemniczonych” funkcjonowało to miejsce jako „Hotel AS”. Tu nas z Markiem rozdzielono. Pamiętam, że siedziałem na drewnianej ławce w jakimś szarym, brudnym wnętrzu i w nieskończoność czekałem. Nareszcie wszedł „pan” funkcjonariusz, jednak najwyraźniej nie podobała mu się moja postawa. Silnie uderzył mnie pękiem ciężkich kluczy w dłoń i mało subtelnym rykiem poinstruował o ciążącym na mnie bezwzględnym obowiązku powstania na baczność, kiedy łaskawca wchodzi. Zaczęło się interesująco. No, no… Ręka spuchła i niemiłosiernie bolała. Pierwsza cela. Alimenciarze. Nie było problemów. Trochę pogadaliśmy. Chłonąłem wszystko. Chciałem wiedzieć, gdzie ja właściwie się znalazłem. Krótko.

Następnego dnia przeprowadzka. Trafiłem pod „docelowy” adres. Starszy celi – postawny zabójca. Reszta towarzystwa również niczego sobie: specjalista od ciężkich pobić i dwóch złodziei. Jeden z nich twierdził, że był zawodowym wojskowym. O ile sobie przypominam – chorążym. Ponoć zgubiła go słabość do zawartości niektórych wagonów w wojskowych transportach. Dziś na pewno nie kupiłbym takiej bajeczki. Czy wtedy mu uwierzyłem? Nie pamiętam. Pamiętam jednak, że bardzo nie podobało mi się jego wścibstwo i natręctwo. Szczęśliwie muszę to przyznać, reprezentujący społeczność kryminalistów starszy celi, pomimo mocno splamionych rąk, okazał się bezwzględnym dozorcą porządku panującego w jego, w naszym, małym światku. Z perspektywy czasu, wydaje mi się, że z racji mojego wieku i przyczyn, które mnie tam zawiodły, miałem „pod celą” taryfę lekko ulgową. Starszy celi widział moje zniecierpliwienie natrętem z „wojska” i pomógł, mi kilka razy przeganiając intruza. Wobec takiego obrotu spraw, nie zdumiała mnie dość szybka wymiana w naszym apartamencie. „Były chorąży” nagle zapodział się, a jego „kojo” szybko przejął nowy lokator. Młody i brodaty. Inteligentny gość. Ponoć zamknięty w związku z głośnym wówczas strajkiem w jednym z państwowych gospodarstw rolnych (nazwy nie pamiętam), znajdującym się pod Zieloną Górą. To wielce prawdopodobne, ponieważ nasze rozmowy były w moim odczuciu niewymuszone. Możliwość nawiązania kontaktu, wymiany poglądów na choćby najbardziej błahe i co ważne – bezpieczne tematy, była dla mnie w tamtym okresie niezwykle ważna. Każdego dnia, każdej godziny i minuty spędzonej w tym przerażająco smutnym, ponurym świecie, towarzyszyła mi dojmująca świadomość beznadziei. Świadomość zbrodniczego stanu wojennego i jego antyspołecznych, bandyckich praw. Świadomość trybu doraźnego, co oznaczało, że mój pobyt w tym „czyśćcu” miał potrwać jeszcze co najmniej trzy lata. Zgroza! Jakby tego było mało, targały mną jeszcze uzasadnione obawy o rodzinę, od której nie miałem żadnych wiadomości. Jak się później okazało, rodzice wielokrotnie usiłowali nawiązać ze mną kontakt, dowiedzieć się czegoś na mój temat. Odbijali się jednak od bezdusznej machiny komunistycznego reżimu. Zastanawiałem się również, jaki los stał się udziałem moich kolegów. Do Zielonej Góry przywieziono mnie z Markiem. O innych nie wiedziałem nic.

„Rajtar”

Jak się wkrótce okazało, udręka więzienia miała się jednak skończyć. Jednakże miała się ona zamienić na inną. Wcale nie mniejszą. Pod koniec miesiąca (daty nie pamiętam), zostałem wywołany z celi. Na korytarzu zauważyłem Olka. Dołączyli również inni koledzy. Niestety, dziś już nie pamiętam dokładnie, w jakiej znaleźliśmy się wówczas grupie. Było nas w każdym bądź razie kilku i w takim składzie usłyszeliśmy od wojskowego prokuratora, majora Wołoncewicza, że z racji naszego młodego wieku (ja osiemnaście lat skończyłem jakieś dwa lub trzy dni później), podjął decyzję o zamianie aresztu tymczasowego na milicyjny dozór. W taki sposób znalazłem się na wolności. Smutna to była wolność. Radosne chwile z pociągu, którym wracaliśmy do Gorzowa, szybko ustąpiły miejsca przygnębiającej rzeczywistości. Powitanie z rodziną, pełne matczynych łez, szybko przekształciło się w dywagacje na temat najbliższej przyszłości, którą determinowała „sprawa” i jej dalszy obrót.

Do szkoły udało się wrócić, ale wyraźnie czułem presję dyrekcji. Tym razem do kolekcji 31 sierpnia, dorzuciłem eksponat znacznie poważniejszego kalibru. Wiosną 1983 roku ponownie pojechałem do Zielonej Góry. Tym razem w towarzystwie kolegów, a noc spędziłem w prawdziwym hotelu. Teraz przyjechaliśmy tu na „zaproszenie” wojskowej prokuratury garnizonowej w Zielonej Górze. To właśnie ten organ totalitarnego państwa oskarżył nas o działalność antypaństwową i w ramach obowiązującego w czasie wojny trybu doraźnego, postawił nas przed własnym sądem. Sprawa trwała dwa lub trzy dni. Przewodniczącym składu był sędzia w stopniu pułkownika. Towarzyszyło mu dwóch innych sędziów w mundurach oficerskich. Jednym z wyraźniejszych wspomnień, jest obraz przysypiającego składu orzekającego. Oskarżał prokurator w randze majora, wspomniany wyżej Wołoncewicz. Moim obrońcą z wyboru był zielonogórski mecenas Cegielski. Na procesie działo się oczywiście wiele interesujących rzeczy. Poza jednak absurdalnym bełkotem „esbeckich”, szalenie „wiarygodnych” świadków oskarżenia, którzy przypisywali nam czyny, przekraczające barierę cudu, w pamięć wrył mi się fragment mowy „mojego” adwokata. Poinformował on mianowicie uśpione grono sędziowskie, że ideą przewodnią mojej i kolegów działalności był patriotyzm, a najlepszym na to dowodem jest nasza struktura i wzorce. W tym potwierdzony moim konspiracyjnym pseudonimem (Rajtar) przykład inspiracji działalnością znanego partyzanta i bojownika o niepodległość Polski, majora Rajtara. Pan mecenas, człek starej daty, odrobinkę zaszarżował. Ale jak się okazało, uśpiony „trybunał” nie załapał i co z tego wynika, pozostał do końca w błogiej nieświadomości. Tymczasem pragnę przypomnieć, że walczący w latach 1945–48 na terenie Białostocczyzny major Rajtar to główna postać z książki Zbigniewa Domino – „Błędne Ognie”, bojownik podziemia antykomunistycznego, partyzant, dzisiaj nazywany „żołnierzem wyklętym”. Panowie sędziowie najwyraźniej nie wiedzieli, o kim mowa. W innym wypadku mogłoby im się nie spodobać to, że oddział majora Rajtara (przynajmniej w książce) usunął z życia publicznego całkiem sporą grupę agitatorów komunistycznych i „ubeków”. Innym pikantnym wspomnieniem z procesu jest przyczyna prokuratorskiego ubolewania na temat kolegi Krzyśka [Sobolewskiego]. Jak się okazało, został on wyłączony do osobnego procedowania, ponieważ „esbeckich” głupków zamknął w swoim własnym mieszkaniu i spokojnie uciekł. Przyznam szczerze, że jeszcze dzisiaj ta historia wywołuje uśmiech na mojej twarzy.

Sprawa zakończyła się wyrokami w zawieszeniu. Okazało się, że działaliśmy na szkodę socjalistycznej ojczyzny, dążąc siłą do obalenia jej ustroju. Brrr… Ciężka kwalifikacja. Przygnieciony bagażem zarzutów zdrady PRL-u i półrocznym wyrokiem wróciłem nad Wartę.

Do lasu

Tu przymus codziennego meldowania się na Obotryckiej i składania podpisu w stosownej księdze miał się nijak do „tęsknoty esbeków”. Ci, dotknięci wyraźną wścieklizną, uruchomili istny wyścig wezwań i przesłuchań. Nie muszę oczywiście wspominać, że nie odbywały się one nigdy w przyjaznej atmosferze. O jednym wszakże „spotkaniu” z bandziorami z SB, muszę wspomnieć. Ponieważ represje ze strony tej organizacji ciągnęły się kilka lat, wydarzenia, o których chcę wspomnieć, mogły mieć miejsce w 1984 lub 1985 roku. Kiedy szedłem z domu na przystanek tramwajowy, na ulicy Zubrzyckiego, w okolicy dawnego kiosku ruchu, podjechał do mnie brązowy fiat (GOE 513C – O! A takie szczegóły pamiętam!). Brudne „esbeckie” łapy wciągnęły mnie do wnętrza i jak to było u nich w zwyczaju, z piskiem opon i gazem do dechy pomknęliśmy ulicą Walczaka. Nikt się do mnie nie odzywał, ale w siwym od papierosowego dymu wnętrzu rozpoznałem kilka widzianych już wcześniej „ryjów”. Rej w tej zgrai wodziła ryża kanalia, która już wcześniej, na Kwiatowej, nie raz dała mi się ostro we znaki. Niestety, nie pamiętam nazwiska tego „dżentelmena”. Wiem tylko, że w latach dziewięćdziesiątych na Staszica prowadził kiosk ruchu. Ponoć to indywiduum nazywało się Maciejowski, ale pewności nie mam. Okazało się, że „kolesie” fundują mi „romantyczną” przejażdżkę do lasu. Tuż za Różankami fiat z piskiem hamulców skręcił w lewo, do lasu. Kiedy stanęliśmy w tumanie pyłu, usłyszałem pierwsze słowo. Było to sympatyczne i kulturalne zaproszenie do opuszczenia pojazdu. Brzmiało jak warknięcie, zaczynało się na wyp… a kończyło na …aj. Kurz opadł, a ja szybko przekonałem się, że ryży gad pragnie pogadać ze mną w cztery oczy. Był konkretny i niecierpliwy, dlatego pchnął mnie na drzewo, a do głowy przyłożył swój służbowy pistolet… Z dzisiejszego punktu widzenia, mogę sobie przypuszczać, że był to popis, „strachy na lachy” lub inny przejaw sympatii tego bydlaka do mojej skromnej osoby. Wtedy jednak nie było mi do śmiechu, a w głowie huczały echa powszechnych w tamtej „Polsce” przypadków Przemyka czy Pyjasa. Typek jednak do końca nie starał się o stosowne wrażenie, bo w końcu schował ten ohydny pistolecik i zaczął mnie natarczywie „maglować”. Przy okazji robił mi niedwuznaczne propozycje. Wywiadowcze, jak dzisiaj uważam. Spotkał go jednak srogi zawód. Ja z uporem maniaka, jak katarynka powtarzałem, że minął czas, straciłem kontakty i choćbym chciał (niedoczekanie!), nic mu powiedzieć nie mogę. Pracowałem już wówczas jako adept w przedsiębiorstwie estradowym, zatem najwyraźniej jakiś talent aktorski miałem. Pewnie on mnie wtedy uratował, ponieważ ryży ubek w końcu się znudził i wepchnął mnie do samochodu. Ponowny rajd pełnym gazem do Gorzowa i ponownie miłe warknięcie. Tym razem, na pętli przy dawnej Silwanie wysiadłem sam.

Mijały kolejne dni i miesiące. Sytuacja ekonomiczna Polski, totalnie beznadziejna, stawała się coraz gorsza. Niemal bez przerwy strajkowano. Cały kraj ulegał paraliżowi. Znienawidzona władza miotała się opętańczo. Usiłowała wprowadzać kosmetyczne, nic nie dające, reformy. Jednak dało się odczuć bardzo lekkie odprężenie. Okres najokrutniejszych represji „esbeckich” najwyraźniej się kończył. Widocznie zmiany w Związku Sowieckim, namiastka gorbaczowowskiej „cywilizacji”, pierestrojka, nie dawała już tak bezwzględnego oparcia Kiszczakowi i jego bandytom. Chwilę później, w zamęczonej komunistycznym „dobrobytem” Polsce, czerwoni poddali się. Przyszedł rok 1989. Kończyły się lata osiemdziesiąte, kończyła się potworna epoka sztucznego, komunistycznego państwa.