Zobaczyłam w lusterku biegnącą w moim kierunku mamę. Młodszą siostrę i mnie zabrali z domu pod jej nieobecność, szukała nas w różnych miejscach, w końcu również na komendzie przy ul. Kwiatowej. Wcześniej na korytarzu komendy dostrzegłam wujka – profesjonalnie resocjalizował młodocianych przestępców, miał więc na policji koneksje, próbował nas wydostać. Mama krzyknęła do niego: Jest! A do mnie: Kasia! Odwróciłam się, wtedy funkcjonariusz wepchnął mnie siłą do auta. Nawet gdyby mi kiedykolwiek przyszła do głowy myśl, że tamten system nie był zły, ten jeden moment w moim życiu przekreślił na to szanse. Raz na zawsze zrobili ze mnie swojego wroga. Był 1985 rok.
Zawieźli mnie do aresztu, na “dołek”. – Siadaj! – powiedział obcesowo esbek już na miejscu. – Nie, dziękuję – stałam nadal. – Siadaj, mówię! – wrzasnął. Ze strachu, ale i ze wzbierającego oporu, wrosłam w ziemię jeszcze mocniej. Wtedy pchnął mnie tak, jak wcześniej przy aucie i posadził na siłę.
Nie wiem, jak się nazywał. Pamiętam, że nosił duże, chyba przyciemnione okulary. Dam głowę, że kilka lat później, kiedy zatrudniałam się w szpitalu, zobaczyłam tego człowieka – pracował w kadrach. Spojrzeliśmy na siebie i wiedziałam, że on też mnie rozpoznał.
Potem wyrywali mi sznurówki z butów. Nosiłam takie granatowo-czerwone śniegowce, sznurówki w zasadzie były tylko ozdobą. Nie mogli sobie z nimi poradzić, szarpali te buty wściekle. Śniło mi się to potem wiele razy, jak mi wyciągają te sznurówki.
Wtrącili mnie wreszcie do tego lochu. To była piwnica, z malutkim oknem i pryczą, w formie wbudowanego w ścianę podestu. Leżały na niej szare koce, których tak się brzydziłam, że wolałam marznąć przez całą noc, bez okrycia. Światła prawie nie było. Nie miałam pojęcia czy odsiedzę tylko 48 godzin, czy zatrzymali mnie na długo.
Gorzowski “dołek” tak się złożyło, był bardzo blisko mojego domu – wystarczyło przejść przez Park Róż. Bardzo mnie przygnębiało, że jestem tak blisko domu a nie mogę tam pójść.
Na komendzie powtarzali: – Do szkoły już nie wrócisz. Matka się zapłacze.
Przesłuchiwało mnie dwóch na zmianę. W pewnym momencie wszedł mąż mojej wychowawczyni ze szkoły podstawowej. Miałam z nią bliski kontakt, on też mnie znał bardzo dobrze – brał nawet udział w którymś ze szkolnych obozów harcerskich. Bardzo mnie lubił, w ogóle miał dobry kontakt z dziećmi. Wszedł do pokoju przesłuchań, ale jak tylko zobaczył, że ja tam siedzę, bez słowa się z niego wycofał. Doceniałam ten gest. Aż po wielu latach odkryłam, że to on pobił podczas przesłuchań mojego kolegę, Tomka Bickiego. Do dziś trudno mi sobie zestawić te jego dwie twarze – miłego, uśmiechniętego “druha” z obozu z agresywnym, bijącym przesłuchiwane dzieci funkcjonariuszem.
– Kto to drukuje?- pytali. – Nie wiem. – Z kim ty się kolegujesz? Z kim się znasz? – Jestem w harcerstwie, znam się ze wszystkimi harcerzami. – Imiona, nazwiska? – Ania, Asia, Basia, Frania, Jacek, Jarek, Marysia, Piotrek, Zosia… – wymieniałam imiona alfabetycznie. – Dosyć tego! Spotkamy się kiedyś na kawie, opowiesz mi o nich więcej. – Nie piję kawy. – Jak mówię, że się spotkamy, to się spotkamy!
W areszcie siedziały ze mną dwie, a może trzy kobiety. Wypytywały. – Za co tu jesteś? – Za gazetki. – A skąd je miałaś? – Znalazłam.- Gdzie znalazłaś? – Na parapecie. Na skrzynce od chleba. Na wycieraczce. Na schodach…
Od razu pomyślałam, że to szpicle, nie osadzone.
Nie przesiedziałam 48 godzin. Po kolejnym przesłuchaniu, wypuścili mnie do domu. Widocznie uznali, że na nic się nie przydam. Szłam do domu, świeciło słońce, ludzie spacerowali po parku jak gdyby nigdy nic.
Uczyłam się już wtedy w policealnej szkole dla położnych. Akurat były praktyki a ja nie pokazałam się w szkole i nie usprawiedliwiłam nieobecności. Mogli mnie za to wyrzucić. Opiekunka praktyk mnie wezwała i pyta: – Gdzie byłaś przez ostatnie dwa dni?!
Odpowiedziałam szczerze. Nie skomentowała ani słowem i… zaliczyła mi te praktyki. Zachowała się porządnie. A zdarzały się też inne reakcje – niektórzy koledzy przestali się do mnie wtedy odzywać. Ze strachu, że przez znajomość ze mną, może im się też coś złego przydarzyć.
Młody, kilkunastoletni człowiek przede wszystkim marzy, pożąda ideału. Myślę, że żyliśmy w najlepszych czasach, pod tym względem. Czuło się schyłek jakiejś epoki, jej nadchodzący kres. Wiedzieliśmy, że to czym nas wówczas karmiono, jest obciążone fałszem. To, co mówili nam dorośli, co słyszeliśmy w telewizji, czego od nas wymagali nauczycieli – to wszystko było nieprawdziwe. Już mało kto wierzył, że tamten system polityczny ma sens. Śmialiśmy się z hegemonii ZSRR. Buntowały się nawet dzieci – już w szkole podstawowej nie chcieliśmy się uczyć rosyjskiego, potem nie chcieliśmy chodzić na pierwszomajowe pochody.
Pamiętam taką scenę z liceum – dyrektor zbiera wszystkich uczniów w auli i mówi z pretensją: – Dochodzą do mnie informacje, że młodzież nie chce iść na pierwszomajowy pochód. – Czy pochód jest obowiązkowy? – jakiś odważniejszy kolega spytał głośno, na całą aulę. – Rzeczywiście, nie ma takiego obowiązku – odpowiedział dyrektor. – Tak, jak nie ma obowiązku być uczniem tej szkoły.
Tak byliśmy traktowani – ciągle nas zastraszano i przymuszano. Mnie np. zupełnie bez mojej wiedzy szkoła wcieliła w szeregi HSPS (Harcerska Służba Polsce Socjalistycznej). W podstawówce byłam w harcerstwie, ale o HSPS, oględnie mówiąc, nie marzyłam. Marek Kostanecki z równoległej klasy w liceum wiedział, że może mi zaufać i któregoś dnia zaczepił mnie: – Jest taki krąg, harcerstwo, ale inne niż to w szkole. Zbiórki są nieoficjalne, chciałabyś przyjść?
Oczywiście, że chciałam! To był 1980 r. jak się zaczęła moja przygoda z Kręgiem Instruktorów Harcerskich im. Andrzeja Małkowskiego KIHAM. To było nowe, tajemnicze i piękne. A przede wszystkim – prawdziwe. Zaczytywaliśmy się w literaturze o Szarych Szeregach, o których nikt nas w szkole nie uczył. Odkrywaliśmy różnice. Pierwszy raz w życiu usłyszałam np. o Małkowskim, choć harcerką byłam od małego. To nowe harcerstwo stało się dla nas enklawą prawdy, również prawdy historycznej. Nie było w nim nauczycieli, którzy kompromitowali się opowiadaniem kłamstw na lekcjach historii, zgodą fikcyjne przedmioty jak np. Przysposobienie do życie w rodzinie socjalistycznej, na której to godzinie uprawialiśmy szkolny ogródek. W tym nowym – a raczej odbudowanym, tradycyjnym – harcerstwie, wszystko było nasze i autentyczne. Sami byliśmy odpowiedzialni za to, co robiliśmy i przestrzegaliśmy przyjętych przez siebie zasad. W drużynach odpowiadaliśmy za niewiele młodsze od nas dzieci i zależało nam na tym, żeby im pokazać prawdę, nie fałsz, który nas wtedy otaczał. To była może i zabawa, ale szło o coś ważnego: albo “oni” nas zamęczą, albo my ich przetrzymamy i przechytrzymy. Taki był mój, osobisty cel w ruchu oporu.