Najpierw było harcerstwo

1 września 1982 r. rozpocząłem naukę w I LO. Było to dzień po demonstracji, która miała miejsce 31 sierpnia w Gorzowie. Zapowiadało się ciekawie. Od tego dnia wszystko się zaczęło. Na początku września wstąpiłem do 230. Gorzowskiej Drużyny Harcerzy im. Andrzeja Romockiego „Morro”, co wiązało się również z zainteresowaniem historią i kształtowaniem określonych postaw. Tworzyliśmy wtedy taką „zaangażowaną” ekipę – większość związała się z nieoficjalną działalnością. Początkowo były to zbiórki harcerskie, opowieści o historii harcerstwa, historii Polski z okresu II wojny światowej czy wojny polsko-bolszewickiej, a także powojennej historii Polski. Najbardziej interesowały nas te najmniej znane czy wręcz przemilczane wydarzenia. Jednym słowem – dokształcaliśmy się. Wyjeżdżaliśmy na różne spotkania i obozy harcerskie. Poznawaliśmy innych harcerzy, którzy myśleli podobnie jak my. Wspólnie dojrzewaliśmy na tej drodze poznawania prawdy.

Zostałem kolporterem

W pewnym momencie, to było już chyba w 1983 roku, dotarł do mnie jeden z kolegów. Nie pamiętam czy to był Robert Bembnista, czy Artur Brykner. I zaproponował mi czytanie podziemnych gazetek. Trafił na podatny grunt, byłem przecież naładowany etosem harcerskim, zwłaszcza etosem Szarych Szeregów. Uważałem, że harcerze powinni angażować się w działalność przeciwko systemowi totalitarnemu. Najpierw była jedna gazetka, potem kolejne. Najpierw był „Feniks”, potem pojawił się „Szaniec” i inne wydawnictwa z Polski. Do tego dochodziły też wydawnictwa harcerskie, np. Niezależnego Wydawnictwa Harcerskiego (NWH). To miało wpływ i na mnie, i na wszystkich moich kolegów z drużyny. I wtedy pojawiło się słowo – służba – w kontekście tego, co robiliśmy w drużynie i w działalności podziemnej. Sprawa działalności podziemnej była decyzją każdego z nas z osobna. Nie chcieliśmy bezpośrednio łączyć działalności drużyny z działalnością podziemną. Dlatego nie przynosiliśmy na zbiórki żadnych gazetek, ulotek itd. Oczywiście wszystkie inne sytuacje stanowiły odrębną kwestię. W szkole byłoby wręcz dziwne, gdyby ktoś nie miał w torbie jakiejś gazetki. Bo przecież co jakiś czas przychodziła paczka, którą trzeba było rozpakować i rozdać w swojej klasie. Akurat w przypadku naszej klasy tak się złożyło, że wszyscy, którzy odbierali gazety, byli w jednym zastępie, co dodatkowo ułatwiało nam działanie. Później oczywiście docieraliśmy do coraz szerszego grona. Niemniej jednak staraliśmy się utrzymywać zakaz łączenia działalności podziemnej z harcerską w trakcie naszych zbiórek. Myślę, że to było dobre. Później, kiedy już było wiadome, że harcerze są uwikłani w działalność opozycyjną, to bezpośrednich dowodów, łączących te dwie działalności, nie było. Dzięki temu drużyna mogła wyjść ze wszystkich późniejszych wydarzeń obronną ręką i mogła kontynuować swoją działalność. Przecież później bywały wsypy i wiele osób miało do czynienia z SB. Postawiono zarzuty kolportażu nielegalnych wydawnictw na terenie I LO. Bo w naszej szkole ten kolportaż miał największy zasięg wśród gorzowskich uczniów – chyba mało kto wówczas nie czytał tych podziemnych gazet.

Któregoś razu Adam Borysławski zlecił mi takie zadanie, żeby regularnie (w określone dni, o określonej godzinie) zostawiać gazetki w wyznaczonym miejscu – na ławce przy murze miejskim, w takim zarośniętym miejscu. Nie wiem, kto to odbierał. Dziś z perspektywy czasu wydaje mi się to śmieszne. Ale wtedy wydawało mi się to podobne do działalności Szarych Szeregów, kiedy wiadomości trzeba było przekazywać w tajny sposób.

Mała dywersja

Poza kolportażem doszły też akcje malowania. Pierwsza taka akcja, w której brali udział harcerze z 230. GDH odbyła się po śmierci księdza Jerzego Popiełuszki. Wówczas przeprowadziliśmy akcję malowania napisów na terenie I LO: SB – MOrdercy! Przesłanie było więc jasne i zostało zauważone przez całą szkołę.

Innym razem malowaliśmy kotwice Polski i Solidarności Walczącej na asfalcie przy I LO. Na drugi dzień rano mieliśmy ubaw. Gdy przyszedłem do szkoły, to już czekali na mnie koledzy, którzy wcześniej nie wiedzieli, że taka akcja miała miejsce, a dowiedzieli się o niej rano. I pytali się: Wiesz, co się stało? Ja odpowiedziałem, że nie, więc poszli ze mną, żeby pokazać mi te napisy. W tym czasie panowie z SB robili zdjęcia. A nasz pan od PO wydrapywał tę kotwicę, a wcześnie polał ją jakimś płynem, chyba denaturatem. I podpalił to. Kotwica w tym czasie płonęła. Efekt był naprawdę niezły. Mieliśmy naprawdę niezły ubaw z pana od PO, którego pomysłowość z pewnością nie zniechęciła uczniów do oglądania napisów. Przeciwnie – sprawił, że cała szkoła mówiła o naszych płonących kotwicach.

Aresztowanie

W 1985 roku zaczęły się aresztowania. W pierwszym rzucie zatrzymali Jacka Pieczyńskiego, później Adama Tuczyńskiego i mnie. Przyszli po mnie do szkoły. Byłem na lekcji, kiedy do klasy wszedł nauczyciel PO, pan prof. Gwoździk, który był zdeklarowanym komunistą i wywołał mnie z klasy do dyrekcji. Kazał mi zabrać swoje rzeczy i iść do dyrekcji. Tam już czekali panowie z SB, a z nimi pani dyrektor Jagielska-Stećków. Później wyprowadzano mnie ze szkoły. Poczekali aż przerwa się skończy. Wychodząc ze szkoły, spotkałem jedną z uczennic, którą znałem z widzenia. Skrzyżowałem ręce w nadgarstkach. Ona kiwnęła głową, że wie, o co chodzi. I informacja o moim aresztowaniu od razu dotarła do innych. Gdy mnie wyprowadzano i wsiadałem do brązowego fiata, którym mnie wywieziono, to cała szkoła już wiedziała o moim zatrzymaniu. I wszyscy patrzyli przez okno. Zawieźli mnie do domu i zrobili rewizję. Zabrali trochę rzeczy, które tam znaleźli i zawieźli mnie na Kwiatową. Tam przesłuchiwano mnie do dwunastej w nocy. Bez żadnych posiłków. Nic się ode mnie nie dowiedzieli. Później zawieźli mnie na Kosynierów Gdyńskich, na „dołki”. Trafiając tam, czułem się, delikatnie mówiąc, bardzo zagubiony. Nikt przecież wtedy nie informował mnie, co ze mną zrobią, czego ode mnie chcą itd. Po chwili dorzucili mi jakiegoś pijaczka zgarniętego w mieście, więc miałem towarzystwo już pierwszej nocy.

Pamiętam też taką sytuację, że kogoś chyba przewieźli z Kwiatowej i chyba szedł do toalety, do której wyprowadzano więźniów, i zaczął gwizdać taką znaną melodię wojskową. I już wiedziałem, że jest to „nasz” człowiek. Zacząłem wtedy nucić hymn naszej szkoły: Święta miłości kochanej Ojczyzny… Ktoś też zaczął nucić ten hymn i człowiekowi, że tak powiem, lepiej się zrobiło na duszy. Wiedziałem, że nie jestem sam, że są tu „nasi” ludzie. Od tego momentu było mi znacznie łatwiej, mimo że nie można było porozmawiać. Trzy tygodnie trzymali mnie tam na „dołku”.

„Wylecieliśmy” ze szkoły

Przesłuchania skończyły się sankcją prokuratorską i w zasadzie niczym więcej. Moim obrońcą był mecenas [Ryszard] Krutkiewicz. Kontaktował się z moimi rodzicami i interweniował w prokuraturze, w sądzie. I udało się wyjść. Ale do szkoły już nie mogłem wrócić. Okazało się niestety, że szkoła już mnie nie chce. Z tego co wiem, to odbyło się głosowanie wśród nauczycieli. Część z nich zachowała się porządnie i głosowała za tym, aby nas przywrócić do szkoły. Znaczna część jednak „pękła” i zagłosowała za tym, aby nas wydalić ze szkoły. Trafiłem do liceum w Międzyrzeczu i tam musiałem kończyć edukację w roku szkolnym 1984/85. Później mieliśmy ponoć mieć szansę na powrót do naszej szkoły, jak sytuacja się uspokoi. Oczywiście okazało się to niemożliwe. Żeby nie dojeżdżać do Międzyrzecza, podjąłem decyzję o zapisaniu się do szkoły wieczorowej w Gorzowie. Zresztą też do I LO.

W tym samym roku, po wypuszczeniu nas, aresztowali Adama Borysławskiego . To był koniec roku szkolnego. Może były już wakacje. Podszedłem do parku naprzeciwko „dołka”, gdzie przetrzymywano Adama. Wziąłem książkę. Czekałem tam, wiedząc mniej więcej, o której mogą go przywozić z przesłuchania. A nie było wtedy żadnych wiadomości o nim i jego matka bardzo się martwiła. Czekałem tam godzinę lub dłużej. W pewnym momencie podjechał brązowy fiat. Wysiedli z niego esbecy i Adam. Krzyknąłem: Adam, trzymaj się! Z tego, co mi później mówił, to też poczuł się wtedy fajnie. Pomachaliśmy sobie. Potem szybko oddaliłem się z tego miejsca. Z tego co wiem, to próbowali za mną jechać, ale chyba sobie odpuścili, bo nie przyszli po mnie do domu.

Po wakacjach Adam wyszedł na wolność, ale również nie mógł wrócić do szkoły.

„Fajnie jest się nie bać”

Całą ekipą RMN-owską z Gorzowa pojechaliśmy na pogrzeb księdza Jerzego Popiełuszki do Warszawy. W pamięci zapadła mi oczywiście msza św. Dla takiego młodego człowieka było to ogromne przeżycie. Po pierwsze dlatego, że tylu ludzi zgromadziło się w jednym miejscu i skandowali hasła antykomunistyczne. Były też śpiewy i modlitwa. Ale także ogromna ilość transparentów i flag. Nie zabrakło i Lecha Wałęsy. To wszystko razem robiło duże wrażenie.

Oczywiście wielki wpływ na nas miały też pielgrzymki gorzowskie. W grupie brązowej szła silna ekipa harcerska. To miało dla nas duże znaczenie. Byliśmy razem, chodząc w tych samych mundurach, wyznając te same zasady i wartości. Połączeni ideą harcerską szliśmy w jednej grupie. Pomagaliśmy sobie i innym. To pozostanie pewnie w pamięci do końca życia.

Razem uczestniczyliśmy we mszach św. za Ojczyznę. Kazania księdza Andrzejewskiego, ich treść, a nawet sam głos księdza Witolda – to była wartość sama w sobie. Poza tym obecność na mszy z ludźmi, którzy stanowili trzon gorzowskiego podziemia, wspólny śpiew pieśni Boże coś Polskę… – to wszystko robiło na nas ogromne wrażenie i kształtowało nas. Poza tym co tydzień w środy odbywały się msze harcerskie, na które przychodzili ludzie z RMN-u. Na tych mszach też był taki „klimat”.

Mogę powiedzieć, że rzeczywiście jest coś w tym, co Krystyna Janda powiedziała w „Człowieku z żelaza”: Fajnie jest się nie bać. Bo w momencie, kiedy jesteś już tym „naznaczonym”, to znaczy naznaczonym przez SB, oni wiedzą już o tobie, to na dobrą sprawę – co oni jeszcze mogą ci zrobić? Tak naprawdę to muszą cię złapać na gorącym uczynku, żeby jeszcze mogli ci coś zrobić. Oni wiedzą o tobie. Ty wiesz, że oni wiedzą. I jest naprawdę „bardzo fajnie”.