Taką postacią, która nas jednoczyła, konsolidowała i inspirowała do tego, aby wspólnie zacząć działać, upominać się o prawdę, był Marek Rusakiewicz. Ja miałem to szczęście, że znaliśmy się już wcześniej. Latem 1980 roku, w czasie „karnawału” „Solidarności”, byliśmy razem na obozie sportowym. I tam na tym obozie różne rzeczy się działy. Marek opowiadał o działalności, o tej rzeczywistości, która nas otaczała, o tych wszystkich zniewoleniach. Ja wtedy miałem 16 lat. Już wtedy nawiązaliśmy tę „łączność”, także na tej płaszczyźnie – nie tylko na płaszczyźnie sportowej. Bo Marek był „średniakiem”. Nie to, że był średni, był dobry. Ale biegał średnie dystanse. Ja byłem skoczkiem i dziesięcioboistą. Ja miałem swój program treningowy, a on swój. I tam już się kolegowaliśmy, bo był postacią bardzo interesującą w ogóle. I ten kontakt nawiązaliśmy. Ja wtedy nie zdążyłem się włączyć w jakieś takie akcje. A oni już wtedy działali, rozklejali plakaty, rozdawali ulotki „Solidarności”. Bo minęły wakacje, a zanim się rozkręciliśmy już był stan wojenny.

Stan wojenny i pierwsze akcje

Wprowadzenie stanu wojennego tak przeżyłem, że myśmy w nocy, ja z bratem, siedzieliśmy w pokoju, w którym mieliśmy ciemnię. W nocy łatwiej było zaciemnić ten pokój. Rozłożyliśmy kuwety i chemikalia. I robiliśmy jakieś tam zdjęcia. I słuchaliśmy sobie „Trójeczki”. I nagle wszystko zgasło, nie było żadnej audycji. Ja myślałem, że coś się w Jemiołowie wydarzyło. A później się okazało, że to stan wojenny – to była już niedziela, mroźna i śnieżna, piękna, ale bardzo smutna. W ciągu dosłownie kilku dni Marek doprowadził do spotkania tych chłopaków, do których miał zaufanie. Zebrało nas się siedmiu lub dziewięciu. Jarek Furtan załatwił salkę u ks. proboszcza na Zamościu, na ul. Brackiej. I siedzieliśmy w tej salce, gdzie teraz jest kawiarnia parafialna, a może nawet „na stojaka” gadaliśmy, bo takie było napięcie ogromne. W tym czasie wszędzie było wojsko i patrole. Ustaliliśmy na tym spotkaniu, że będziemy działali, że będziemy malowali napisy na murach i inne takie rzeczy. Bo taki ruch młodzieżowy musi być w Gorzowie i postanowiliśmy, że my go stworzymy. Nazwa Młodzieżowy Ruch Oporu powstała znacznie później. Ja pamiętam, że zacząłem od malowania. Mój pierwszy napis pamiętam jak dziś. On był na budynku, którego już dziś nie ma, przy ul. Warszawskiej, przy obecnym rondzie Santockim. Ja z kubełkiem farby miałem napisać: Jaruzelski – kat narodu! I ktoś mnie ochraniał, chyba Stefan Bohusz. Malowałem tym pędzlem i nie zdążyłem dokończyć tego napisu, bo zobaczył nas jakiś „esbek”, prawdopodobnie Krakowiak, który tam niedaleko mieszkał na ul. Traugutta. I on mnie znał, bo ja chodziłem z jego synem, Jarkiem Krakowiakiem, do jednej klasy. Nie wiem czy mnie wtedy poznał po sylwetce… W każdym razie zatrzymał się samochodem, wybiegł z niego i biegł za nami. A myśmy uciekli między blokami. I tam nie miał z nami żadnych szans. Nie zdążyłem tego napisu zrobić i przestraszyłem się trochę. Ale to była taka pierwsza moja akcja. A potem zaczęły się kolejne. I to był taki rytm, gdzie wszystko było w jakiś sposób planowane. I tak akcja za akcją. Czekaliśmy w myśl hasła: Zima wasza, wiosna nasza na to, co się wydarzy. I nie wiedzieliśmy, co będzie dalej. Ale mieliśmy takie gorące temperamenty. A tak naprawdę to tej roboty było tyle, że zaniechaliśmy nawet nasze treningi. I nauka też trochę poszła w kąt. Bo tej pracy trochę było. Oczywiście w tym czasie był też strach.

Nasze plakaty

Pamiętam, że robiliśmy wtedy plakaty metodą „szablonową”. Szablon wycięty z tektury, jakaś gąbka i jakiś tusz. Ja miałem taką akcję właśnie, to było pierwsze ostrzeżenie, bo biłem się z esbekiem. To było chyba w lutym. Nie wiem, co to był za czas, że mojej matki i ojca nie było w domu i mogliśmy to drukować w domu. Wydrukowaliśmy tych plakatów trochę. Wziąłem teczkę szkolną, klej zrobiliśmy z mąki – takie były metody – i poszliśmy kleić. Klajster się zrobiło. Pamiętam, że w tej akcji brał udział Krzysiek Sobolewski. Nie było jeszcze Grzesia i Jarka Sychlów, bo oni zostali później wciągnięci, te nasze „perły” RMN-u. Ale miałem wówczas przeszkolić młodzież. A ja przecież miałem 16 lat, nie miałem skończonych 17. Teraz to zabrzmi śmiesznie, ale to było całkiem serio, ja miałem przeszkolić młodzież! I kogoś tam gonili, myśmy się rozpierzchli. Do punktu zbornego mieliśmy iść. Ale ja pomyślałem, że szkoda tych plakatów. Krzyśka złapię i resztę rozlepimy. No i naprzeciwko Urzędu Miejskiego złapał mnie „esbek” i zaczął mnie ciągnąć w kierunku komendy milicji przy ul. Obotryckiej. Było to około godziny 19. Cud jakiś Boży, że nie było tam żadnego patrolu. Bo oni w tym czasie chodzili po sześciu, ośmiu milicjantów, „zomowców” czy „esbeków”. I tam się z nim szarpałem. On był ciężki. Próbowałem go „trafić”. Jakoś się wyrwałem i wtedy sobie pomyślałem, że to nie są żarty, że to jest na serio. To była akcja bezpośrednia, to było takie, jakbym powiedział, „przetarcie w boju” i prawdziwe, i dosłowne. Ale udało mi się go przewrócić i urwać. I uciekłem. Wróciłem do domu. Chłopaki czekali. Martwili się. Spotkanie mieliśmy u mnie w domu i tam na mnie czekali. To pewnie nie było najmądrzejsze, bo gdyby „esbecy” mnie złapali i przyjechali do mnie do domu, to mieliby pięciu naszych ludzi. No, ale tak było, że jakoś się udało. A potem były te kolejne akcje.

Współpraca z podziemiem solidarnościowym

Później pojawiły się organizacje podziemne dorosłych. Pojawiły się ich ulotki, a myśmy te ulotki rozrzucali. Dostaliśmy pierwsze pisma, które wydawali „ELJOT” i „JAH”. Bardzo nieczytelne były te pisma. My wręcz musieliśmy deszyfrować je, żeby dowiedzieć się, co tam jest napisane. Kolportowaliśmy je między sobą. Byliśmy tym bardzo podekscytowani, że to druk i to takie niezależne wydawnictwa. I zataczało to coraz większe kręgi, bo myśmy te wydawnictwa przekazywali swoim znajomym, a oni dalej…

Pojawiały się akcje ulotkowe. Więcej ich było przed 31 sierpnia 1982 r. Wtedy w Gorzowie była największa demonstracja, która zakończyła się walkami ulicznymi w różnych częściach miasta. Nie znam całego przebiegu tamtych wydarzeń. Nie ma takiej żyłki archiwisty. Wtedy robiłem zdjęcia. Robiłem je z klatki schodowej, a potem schowałem u kolegi, a jak się później okazało, to on też był w MRO. I ta manifestacja pokazała – mogliśmy się policzyć – że naprawdę jest nas dużo. Oczywiście działających ludzi było znacznie mniej. Zresztą takich działających nie musiało być aż tak dużo, nie było takiej potrzeby. Ale ludzi, którzy buntują się przeciwko „komunie”, którzy nas popierają, którzy mają dosyć tego wszystkiego, jest dużo. Mamy oparcie w Kościele, który nam dawał takie duchowe wsparcie, ale też takie wsparcie, że warto. I to w osobie księdza Witolda, i wielu innych księży, którzy się wówczas angażowali.

Po tej demonstracji wróciliśmy do szkoły. I wówczas ukazał się pierwszy numer gazety MRO. Niefortunnie nazywała się „Iskra”. Wydrukowałem ją razem ze Stefanem Bohuszem w jego piwnicy. I on przyniósł już gotową matrycę, ale na niej nie było żadnego tytułu. Siedzieliśmy i musieliśmy wymyśleć jakąś nazwę, i na tej woskówce wydrapać. Musieliśmy to zrobić, aby ta farba na sicie mogła się przebić. I ktoś powiedział: „Iskra”. I „Iskra” byłaby dobrą nazwą, ale nikt z nas, a przynajmniej ja, nie wykazał się wtedy wiedzą historyczną, bo „Iskrę” wydawał też Lenin. Gdybyśmy to wiedzieli, to przecież nigdy nie zgodzilibyśmy się, żeby tak się nazywało nasze pismo. Prędzej już „Ogień”. Ale my to przecież nazwaliśmy „Iskrą” ze względu na jakiś impuls. I pamiętam też, że wydrapaliśmy tam też znak Polski Walczącej. I był też krzyż. Dla nas to była ważna rzecz, bo byliśmy ze środowisk katolickich. Dla nas to było oczywiste, że nie robimy tego z inspiracji kościoła, ale dla nas jest to symbol wolności. Chcieliśmy pokazać, że wiara jest dla nas ważna i że my jesteśmy wierzący.

RMN

Po wpadce i aresztowaniach na gruzach MRO powstał Ruch Młodzieży Niezależnej. Początkowy skład osób, które działały w RMN, był dokładnie taki sam, co w MRO. Jeszcze bardziej pilnowaliśmy zasad konspiracji. Mieliśmy wtedy już wyroki w zwieszeniach i w każdej chwili mogliśmy wrócić do więzienia. I to nie tylko dlatego, że ponownie zaczęliśmy działać, ale np. z tego powodu, że „esbecy” uznaliby, że nie spełniamy warunków zawieszenia. Mogli nas w każdej chwili pozamykać. Do lutego 1983 r. był taki okres zawieszenia, bo dopiero na początku lutego był ten proces i nasze wyroki. To nie były już żarty – Sąd Wojskowy, prokuratorzy w mundurach wojskowych. I zwyczajnie nas, takich małolatów, skazali. I to było na serio.

Ale potem Marek zaczął rozmawiać z każdym z nas czy chce dalej działać i kontynuować walkę. No i ja oczywiście się na to zgodziłem. Jestem strachliwy. To nie jest tak, że ja byłem wielkim „gierojem”, bo „chłopak z Zamościa”, bo „sobie radzi”, bo może „kogoś przewrócić”. Po prostu zwyczajnie się bałem. Bałem się, jak rodzice zareagują. A oni to przecież przeżywali. Byliśmy ich dziećmi, byliśmy jeszcze pod ich opieką. Właściwie byliśmy jeszcze nieletni w świetle prawa. I baliśmy się, każdy przecież też miał jakieś swoje plany na przyszłość. Każdy z nas chciał się uczyć, iść na studia itd. Bo ci, którzy dzisiaj mówią: Komuno wróć, to nie wiedzą o tym, że takim młodym ludziom łamano wówczas kariery. I to nie tylko wybitnym działaczom opozycyjnym, ale również zwykłym, „szarym” ludziom, którzy wówczas nie działali. Łamano te kariery tylko dlatego, że ci ludzie wyznawali inny światopogląd, mówili o tym i byli troszeczkę odważni. My też chcieliśmy mieć jakąś ciekawą pracę i rozwijać się. Bo ja nie wiem czy wielu z nas wierzyło jednak w to, że „komuna” padnie i że będzie wolna Polska, i że wszystko to, co robimy, nie będzie miało znaczenia, wpływu na naszą przyszłość. Mieliśmy jednak tę przewagę, że byliśmy młodzi. A odwaga jest przywilejem młodości. I taka bezkompromisowość trochę. Myśmy naprawdę niewiele mieli do stracenia. I byliśmy odważni, ale z drugiej strony ten strach zawsze był. No, ale wtedy rozbudziliśmy się. I ta „paka” zaczęła działać, i „maszyna” rozkręciła się na różne płaszczyzny działalności. Bo była gazeta, kolportaż, ulotki, napisy i Radio. I to był największy nasz sukces, że nasza nowa gazeta – „Szaniec”, wychodziła w miarę regularnie przez cały ten okres aż do końca „komuny”. To była bardzo ważna rzecz.

Radio Solidarność

Ważne też było nadawanie audycji radiowych. Ja jeszcze nadawałem te pierwsze audycje, kiedy RMN nie zajmował się stroną techniczną. Byłem na kilku takich „nadawaniach” z tą starszą ekipą. A później już od 1989 r., kiedy Grzesiu Sychla z Mariuszem Bigosem zajęli się tą stroną techniczną nadawania audycji, to nigdy nie było wpadki. A było tak dlatego, że zajmowali się tym młodzi chłopcy, sprawni, dobrze zorganizowani, którzy mieli do siebie zaufanie, nie mieli żadnego „szpicla” wśród siebie. Zdarzały się może przypadki, że gdzieś tam ktoś coś posłyszał i doniósł, ale nigdy to nie był żaden z nas. Bo myśmy byli zgraną „paką”, w której każdy może nie życie oddać, ale głowę za drugiego mógł nadstawić i zaryzykować wiele dla tej sprawy. Tego wszystkiego było dużo, bo i Radio, prasa i ulotki…

I myśmy rozrzucali takie ogromne ilości ulotek, i swoich, i „Solidarności”. Malowaliśmy napisy na murach. To wszystko dawało ludziom poczucie takiej radości. Cieszyli się, że na murach pojawiają się hasła antykomunistyczne, że ktoś to robi. A my je robiliśmy w takich spektakularnych miejscach, np. na Urzędzie Miasta, a nie na śmietnikach. I tych napisów było bardzo dużo, i to była działalność głównie RMN-u.

Samokształcenie

Prowadziliśmy różne działania, w tym również w obronie bunkrów międzyrzeckich –przeciwko składowisku odpadów radioaktywnych czy też przeciwko budowie elektrowni atomowej w Klempiczu. I dla mnie, jako dla przyrodnika, te działania również były ważne. Ale najważniejsza była wtedy ta działalność typowo RMN-owska, wolnościowa.

Poza tymi formami było oczywiście samokształcenie. Działały różnego rodzaju koła samokształceniowe, w których m. in. spotykaliśmy się z różnymi ciekawymi ludźmi. Marek był bardzo uczulony na punkcie samokształcenia. I nie tylko Marek. To tam uczyliśmy się prawdziwej historii, tam dowiadywaliśmy się o zniesławianych przez oficjalną propagandę AK-owcach, żołnierzach którzy walczyli o Wolną Polskę, których dziś nazywamy „żołnierzami wyklętymi”. Tam dyskutowaliśmy o sprawie Katynia i prawdziwych relacji ze Związkiem Radzieckim. Tam odkłamywaliśmy historię i poznawaliśmy prawdę. Dyskutowaliśmy o zdrajcach Polski, za jakich uważaliśmy Bieruta czy Jaruzelskiego, ale też o narodowych bohaterach. Jednym z nich, choć może budzącym czasami kontrowersje, był dla nas Józef Piłsudski. Co prawda mnie może historia aż tak nie pociągała i ja nie miałem takiej większej wiedzy historycznej, bo ja jestem przyrodnikiem. I chociaż w tych spotkaniach uczestniczyłem sporadycznie, to bardzo je doceniałem. Bo w ten sposób kolejne grupy młodych ludzi dowiadywały się prawdy. To była niebywała rzecz. A na nas też to wpływało, bo w ten sposób poznałem parę postaci historycznych, które mi zaimponowały. I nauczyło to mnie jednego – że ta naszą niewielką ofiarę, jaką był brak perspektyw, np. na dobra pracę, że tę ofiarę warto ponieść i my możemy tego dokonać. Wiedzieliśmy, że komuniści nie dadzą nam rozwijać się zawodowo, że będą nas ograniczać, ale mimo to wiedzieliśmy, że warto…

Środowisko

Nie mam wiedzy, jak to wyglądało w innych ośrodkach, jaki był skład społeczny czy też środowiskowy grup młodzieżowych w tych miastach. Natomiast u nas cechą charakterystyczną było to, że my prawie wszyscy pochodziliśmy z jednego osiedla. Znaliśmy się, mieliśmy do siebie duże zaufanie. Ważne były dla nas zwykłe ludzkie cechy, takie jak: szczerość wobec siebie, lojalność, pomoc słabszym i w ogóle pomoc innym ludziom. A już przyjaciołom, wiadomo, nie odmawia się pomocy. Te wszystkie nasze cechy wynikały i z wychowania w domu, ale też z tego, że my wszyscy związani byliśmy z Kościołem. A Kościół uczył tych cech i uczył pewnej postawy życiowej, więc trudno było kogoś zdradzić. Owszem, zdarzało się, że ktoś na przesłuchaniach powiedział coś więcej, przyznał się, nie wytrzymał… To przecież się zdarzało. Ale nie było tak, że wsypał kogoś specjalnie czy że donosił na swoich kolegów. W nas istniały takie postawy wzajemnej lojalności. Byliśmy też dobrymi kolegami, przyjaciółmi. Dzisiaj nasze ścieżki życiowe często bardzo się rozeszły. Przecież nie każdy zaangażował się politycznie czy związkowo, niejako kontynuując tę działalność. Ale wystarczy, że jest jeden telefon i my się jednoczymy, znów jesteśmy razem. Ja podam może taki przykład, że kiedy dwa czy trzy lata temu dziecko Wiolety Beigier ciężko zachorowało i Wiola poprosiła nas, abyśmy w tej intencji poszli na pielgrzymkę na jeden dzień, do Rokitna, to wielu z nas zgłosiło się na tę pielgrzymkę i doszliśmy z Gorzowa do Rokitna, a przecież to 42 kilometry. Wcześniej, jak byliśmy młodzi, też chodziliśmy na piesze pielgrzymki – z Gorzowa do Częstochowy, podczas których rozdawaliśmy nasze gazety, nosiliśmy transparenty i pozyskiwaliśmy innych do działalności. Ale teraz większość z nas nie miała już żadnych takich przygotowań do tak dużego wysiłku. I większość z nas, jak doszła do Rokitna, to ledwo żyła. A mimo tego przecież podjęliśmy ten trud. Jednego dnia szliśmy, a drugiego wracaliśmy samochodami. A dla mnie to był znak, że po tylu latach potrafimy się zmobilizować i pójść na pielgrzymkę w jakiejś, bardzo ważnej, intencji.

Warto było

Lata 80. to był dla nas czas kształtowania się naszych charakterów. Bo przecież w tym czasie nasi rówieśnicy (czy nieco od nas starsi) nie chodzili na pielgrzymki, a po ukończeniu np. gorzowskiego AWF-u, wstępowali do SB, czyli „łajdackiej” i „zbrodniczej” organizacji, a nie do RMN-u. Oczywiście to zależało od tego, w jakim żyli środowisku. A mi udział w tym naszym środowisku bardzo pomógł i nakierował całe moje życie. Oczywiście nie jestem świętym człowiekiem, ale ten ruch, ta moja działalność miały wpływ na całe moje życie. Oczywiście w tamtych czasach to wszystko nie było takie proste, bo przecież nasi rodzice bardzo się o nas martwili. Ale na szczęście nie dawali nam całkowitego „szlabanu” na tę naszą działalność. Oni też co prawda niewiele wiedzieli, może jakieś pięć procent tego wszystkiego, co działo się w naszym Ruchu.

Gdybym dziś miał dzieci i one znalazłyby się w podobnej sytuacji, jak ja, to na pewno „kibicowałbym” im, gdyby podjęli takie działania. Ja niczego nie żałuję. Mam nawet trochę wyrzuty sumienia, że mogłem zrobić więcej, że były takie okresy zniechęcenia. Żałuję czasami, że nie zrobiłem więcej, ale tak w życiu jest.