Małolat Porwich

Kiedy byłem małym chłopcem (jak śpiewał Breakout), wszystko wydawało mi się proste. Szkoła, podwórko między blokami przy ulicy Widok, na którym bawiliśmy się w wojnę, graliśmy w pikora i piłkę nożną. Zawsze chciałem być Włodzimierzem Lubańskim, bo był to mój idol. Lata mijały. Co roku wyjeżdżałem na wakacje do mojej rodziny, mieszkającej w Głażewie koło Międzychodu. Tam też pojawiały się dwa elementy, które zakłócały mi mój błogi, szczeniacki spokój, a miały – jak się okazało – pośredni wpływ na mój rozwój: wiszące na ścianie w pokoju mojej babci zdjęcie mojego dziadka Antoniego i kilkakrotne sprzeczki podczas imprez rodzinnych. Jako dociekliwy młokos wypytywałem o dziadka. Słyszałem, że był działaczem narodowym, aresztowanym przez Niemców (jako jeden z pierwszych na tym terenie), który ostatecznie zginął w Forcie VII w Poznaniu. Z tego, że mówiono o nim w samych superlatywach, wynikało, że był równym gościem. Co więcej, w moim młodym umyśle ukształtowało się, że każdy narodowiec to równy gość, porządny człowiek.

Co do sprzeczek rodzinnych to ich bohaterami byli moi wujkowie, których próbowano – niezbyt jednak skutecznie – separować od siebie. Wujek Staszek, który jako działacz lub współpracownik KOR, mówił, że czerwoni to jedna wielka zaraza i wujek Mietek, który pełnił m.in. funkcję sekretarza PZPR w gminie Przytoczna i ze zrozumiałych względów prezentował dalece odmienne stanowisko. Nie za bardzo pamiętam meritum ich sporów, ale czas pokazał, że ten pierwszy był i jest przyzwoitym człowiekiem, a także to, po której stronie leżała racja.

Szkoła podstawowa

Do nauki (chyba jak większość nastolatków) nie przykładałem olbrzymiej wagi. Byleby z klasy do klasy. Takie było moje podejście, jednakże mocno modyfikowane przez mojego tatę, który wbijał mi do głowy, że nauka to rzecz ważna, jeżeli chcę być kimś, a nie tylko zadowolić się minimum egzystencji. Wiedziałem od rodziny, że on sam miał bardzo ciężko i sporo trudu go kosztowało zdobycie wykształcenia, więc z szacunku dla tego faktu, przykładałem się do nauki zdecydowanie więcej niż zamierzałem. Tak naprawdę jednak interesowała mnie zawsze historia, język polski, matematyka i wychowanie fizyczne. Reszta przedmiotów stanowiła dla mnie margines. Chłonąłem wtedy takie książki jak „Ogniem i mieczem”, „Dywizjon 303” A. Fiedlera, opisujący bohaterstwo polskich lotników, „Kamienie na szaniec” A. Kamińskiego czy „Kuriera z Warszawy” J. Nowaka-Jeziorańskiego, którego lektura zrobiła na mnie olbrzymie wrażenie.

Stan wojenny

13 grudnia 1981 roku wspominam podobnie jak większość moich rówieśników. Problemy z obejrzeniem Teleranka, śnieg i wielka radość z odwołania zajęć lekcyjnych. Refleksja przyszła jednak następnego dnia, kiedy ulicą Walczaka przejechało wiele samochodów opancerzonych i transportowych, wypełnionych wojskiem i milicją. Zmierzały w kierunku gorzowskiego Stilonu. Jako piętnastolatek po raz pierwszy na żywo widziałem taki obrazek. Dramaturgia wzrosła, gdy dowiedziałem się, że mój tata jest tam na miejscu i strajkuje. Z grupą moich kolegów pobiegliśmy w stronę zakładu, ale nie potrafiliśmy ogarnąć tego, co tam się dzieje. Wiedzieliśmy jedynie, że coś złego. Wróciłem do domu, w którym była moja siostra Bożena z koleżankami, nota bene córkami sekretarza PZPR w Stilonie. Wiedziałem, że coś muszę zrobić. Złapałem za blok rysunkowy, którego używaliśmy w szkole i na kartce formatu A2 narysowałem mazakami czołg, przekreśliłem go dwoma kreskami i napisałem Precz z milicją. Następnie mój autorski plakat zawiesiłem na piekarni przy ulicy Widok. Przysporzyło mi to wiele trudności, bo ze względu na niską temperaturę, taśma klejąca nie chciała się trzymać szyby. W końcu jednak – po chuchaniu, dmuchaniu i wycieraniu, udało się. Był to mój pierwszy czyn – i jak się później okazało nie ostatni – w ramach sprzeciwu wobec wprowadzenia stanu wojennego.

Wchodzę do opozycji

Wielka była moja radość, kiedy jako szesnastolatek, w drugiej połowie 1982 roku, otrzymałem od Waldka Rusakiewicza propozycję uczestnictwa w młodzieżowej organizacji opozycyjnej. Przyjąłem ją w ciemno, choć tak naprawdę nie wiedziałem, w czym się mogę przydać. Byłem też w pewnym sensie dowartościowany, bo z Waldkiem się znałem, gdyż trenowaliśmy piłkę ręczną, ale był ode mnie rok starszy i propozycję odebrałem jako wyraz zaufania oraz pewnego rodzaju wyróżnienia. Po krótkim czasie uświadomił mi, że w początkowej fazie będziemy malować na murach oraz kolportować ulotki. Prościzna – pomyślałem sobie. Powiedział również, że jednym z elementów będzie samokształcenie w dziedzinie prawdziwej historii, ale nie bardzo byłem tym (tak jak i później) zainteresowany. Wiedziałem, że trzeba coś robić, działać, walczyć ze zdefiniowanym już przecież złem, a nie tracić czas na gadanie. W krótkim czasie do współpracy namówiłem Marka Bigosa, potem pojawił się Mariusz Redo i następni… I tak to się zaczęło.

Malowanie i kolportowanie

W początkowym okresie nie było łatwo, nie było komfortowo. Puszka, pędzel i do dzieła. Napisy Solidarność walczy, Precz z komuną, kotwice. Długi czas wykonania, pochlapane kurtki i spodnie, mycie rąk rozpuszczalnikiem. Całe szczęście trwało to krótko. Potem ulga – farby w aerozolu (spraye) i błyskawiczne akcje. Moje ulubione miejsca malowania to mur przyszpitalny przy ul. Warszawskiej i budynki na osiedlu Dolinki. Przy dobrym przygotowaniu wykonanie dużego napisu Ruch Młodzieży Niezależnej zajmowało nam pół minuty.

Największą satysfakcję sprawiało mi jednak malowanie ściany supermarketu „Barbara” (obecnie „Piotr i Paweł”) od ulicy Walczaka. Scenariusz był zawsze podobny. Marek Bigos wracał od swojej dziewczyny (późniejszej żony) Beaty Skroban z randki w godzinach 22-24, wywoływał mnie z domu. Po chwili rozmowy zejście do piwnicy po „zbunkrowane” puszki. Krótkie rozeznanie otoczenia i wykonanie. Frajda duża, tym bardziej, że świadomie łamaliśmy wszelkie zasady bezpieczeństwa po to, aby każda akcja dawała nam mocną dawkę adrenaliny i przekonanie, że jesteśmy nie do złapania. W sumie „Barbarę” pomalowaliśmy co najmniej kilkanaście albo więcej razy.

Akcje ulotkowe to już nie było to. Czy to klatki schodowe, czy też sklepy, np. SDH, nie dawały nam takiego „kopa”. Podobnie jak kolportaż pism drugiego obiegu. Byli odbiorcy, były skrzynki, była satysfakcja. Ryzyko niestety za małe. My potrzebowaliśmy większych wrażeń. Pod tym względem niedaleka przyszłość okazała się dla nas bardzo łaskawa.

Młodzi gniewni antykomuniści

Byłem uczniem Zespołu Szkół Mechanicznych przy ulicy Dąbrowskiego. Nie najlepiej wspominam tamten okres. Czułem się tam obco. Nudne przedmioty zawodowe, może fachowi, ale mało interesujący nauczyciele i wychowawca klasy, który – chyba na polecenie – zwracał na mnie szczególną uwagę. Były oczywiście ulotki, kolportaż „Szańca”, wpięte oporniki, napisy na ścianach czy też okrzyki antykomunistyczne podczas przerwy, ale coś mi tam nie grało. Pomimo tego, że nigdy nie zostałem złapany za rękę na gorącym uczynku i pełniłem (jako pierwszoklasista) funkcję (chyba przewodniczącego) w samorządzie szkolnym, dyrektor szkoły wezwał mojego tatę na rozmowę. Zakomunikował, że otrzymał od Służby Bezpieczeństwa nakaz pozbycia się mnie ze szkoły, co równoznacznie przysporzy mi dodatkowych problemów, chyba że wcześniej zabierzemy papiery i znajdziemy dla mnie inne miejsce dalszej edukacji. Nawet nie byłem zły. Tym bardziej, że mojemu tacie, jako długoletniemu pracownikowi Stilonu, szybko udało się ulokować mnie w szkole przyzakładowej Stilonu, czyli Zespole Szkół Chemicznych przy ulicy Czereśniowej.

Jakaż była moja radość, gdy okazało się, że niemal w tym samym czasie do mojej klasy trafił mój przyjaciel – Marek Sobolewski. Niejako z marszu rozpoczęliśmy działalność na nowym obszarze. A było wiele do zrobienia. Po pierwsze okazało się, że prawie wszyscy uczniowie naszej klasy należą do Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej. Okazało się, że jest to żelazny warunek uczestnictwa uczniów w dyskotekach, organizowanych w Klubie „Polimerek”. Z racji wieku zapotrzebowanie na bliski kontakt z dziewczynami był zrozumiały. Jednak mimo to, na taki stan rzeczy, jako młodych i gniewnych antykomunistów, naszej akceptacji być nie mogło.

Oczywiście przystąpiliśmy do „oczyszczenia” naszego środowiska. W wyniku działań uświadamiających – natury edukacyjnej lub po prostu perswazji ustnych, psychicznych a nawet fizycznych – w krótkim czasie sytuacja uległa diametralnej zmianie. Oczywiście można nam przypisać sprawstwo kierownicze, choć z czasem nie tylko my zajmowaliśmy się realizacją narzuconych sobie zadań. Z tygodnia na tydzień pozyskiwaliśmy zwolenników. Doprowadziliśmy do sytuacji, że bycie członkiem ZSMP stało się niemodne, wstydliwe, a nawet stanowiło obciach. Reasumując, trzeba stwierdzić, że nasi klasowi koledzy w krótkim czasie przestali być członkami legalnej organizacji o oczywistym zabarwieniu politycznym. Legitymacje ZSMP były „uroczyście” palone, zazwyczaj w toalecie męskiej podczas długiej przerwy. Co więcej, od tego czasu w szkole zaczęła pojawiać się także „bibuła”, a nauczyciele byli nagabywani podczas lekcji o fakty z najnowszej historii Polski.

Poprosiłem kiedyś nauczycielkę historii o informację na temat Katynia. Usłyszałem propozycję, że może sam chciałbym poprowadzić lekcję na ten temat. I tak się stało. Powiedziałem, co wiedziałem. Po kilku dniach w trakcie lekcji na zajęcia weszła sekretarka i wywołała mnie do dyrektora Kubiaka. Tam czekało na mnie dwóch panów z Służby Bezpieczeństwa, którzy skuli mnie i wyprowadzili ze szkoły głównym wyjściem. Dla mnie nie było to już nic nadzwyczajnego, ale pamiętam, że gdy pakowali mnie do samochodu marki Wołga, odwróciłem się. W oknach mojej klasy i kilku innych widziałem wielu obserwujących nas uczniów. Byłem z tego faktu bardzo zadowolony. Nie tylko dlatego, że stałem się „bohaterem dnia” – choć nie było to bez znaczenia, ale moje aresztowanie było najlepszym i namacalnym dowodem na okoliczność tego, co głosiliśmy.

Radio Gorzowskie i Stilonowskie

Bycie członkiem ekipy nadawczej Gorzowskiego Radia Solidarność to było to. Stanowiliśmy bardzo zgrany zespół, którego członkowie darzyli się wielkim zaufaniem. W składzie byli – w mojej ocenie – najlepsi z najlepszych. Bracia Krzysiek i Marek Sobolewscy, Marek Bigos, bracia Jarek i Grzesiu Sychlowie, bracia Olek i Rysiu Popiele oraz nasz „guru” (nieco od nas starszy) Bronek Żurawiecki. W tej ekipie czułem się bardzo pewnie. Co ważne, miałem przekonanie co do tego, że każdy z nas jest twardy, sprawny i całe serce wkłada w „naszą sprawę”. To było strasznie ważne, bo dawało duży komfort psychiczny. Były oczywiście drobne spięcia między nami, ale gdzie ich nie ma? Na pewno osobiście byłem przyczyną niejednego, ale niech ktoś pierwszy rzuci kamieniem.

Szybkie akcje nadawcze z jakiegoś wzniesienia lub dachu wieżowca, szybka ewakuacja i olbrzymia satysfakcja. Dla mnie Gorzowskie Radio Solidarność to ciekawa przygoda w doborowym gronie oraz całe mnóstwo sytuacji zabawnych i ciekawych. Radio było, niekonwencjonalnym w tamtym czasie, nośnikiem informacji niezależnych, którego funkcjonowanie – o czym wiedzieliśmy i co było dla nas bardzo ważne – spędzało sen z powiek aparatu władzy i tym, którzy mu wiernie służyli.

Ale nam było oczywiście mało. Ponieważ wspólnie z Markiem Bigosem i nagrywającym audycje Zbyszkiem Bodnarem budowaliśmy strukturę opozycji w Stilonie, pojawił się pomysł utworzenia Stilonowskiego Radia Solidarność. Od „starszych braci z podziemia” otrzymaliśmy pieniądze i zakupiliśmy niezbędny sprzęt. Techniczną stroną przedsięwzięcia zajął się Marek Bigos i Piotrek Wydmański, który do nas dołączył. Jakież było zdziwienie kilku tysięcy pracowników (zatrudnionych w Stilonie było wtedy około 10 tysięcy), którzy, idąc na pierwszą zmianę wewnętrznymi ulicami zakładu, usłyszeli tym razem z kilkudziesięciu megafonów, nie skoczną jak zawsze muzyczkę, ale słowa Tu Stilonowskie Radio Solidarność oraz naszą kilkuminutową audycję. Był to jeden wielki szok. Fakt, o którym długo mówiono nie tylko w Stilonie, ale też w całym Gorzowie. Ku naszej oczywistej satysfakcji, powstało wielkie zamieszanie. PZPR-owcy, „esbecy”, dyrekcja i strażnicy zakładowi po prostu zbaranieli. Niestety udało nam się nadać tylko kilka audycji. Po jakimś czasie przyjechała ekipa techniczna (ponoć z Warszawy) i założyła specjalne blokady. Ale warto było.

„Pomysłowy Dobromir”

Człowiek młody to człowiek pomysłowy. Wielokrotnie w różnych składach osobowych kombinowaliśmy, czym ich (czyli „czerwonych”) można jeszcze zaskoczyć, co można udoskonalić. Chodząc po Stilonie z Markiem Sobolewskim, malowaliśmy w czasie praktyk długie i jasne ściany korytarzy poszczególnych hal gumą, która sprawdzała się w każdych warunkach (zima, lato), na każdym podłożu (elewacja zewnętrzna, wewnętrzna) i w miejscach trudno dostępnych. Kreśliliśmy napisy Solidarność walczy, RMN, Telewizja łże i wiele innych. Dzisiaj nie mam pojęcia, skąd wzięliśmy tę gumę i do czego pierwotnie służyła. W każdym razie była bardzo praktyczna i bezpieczna, gdyż wytłumaczenie się z jej posiadania nie stanowiłoby żadnego problemu.

Z racji naszej znajomości i „przyjaźni od piaskownicy” najwięcej kombinowałem z Markiem Bigosem. Choć tak konkretnie to moja w tym rola ograniczała się jedynie do ogólnych pomysłów. To Marek pracował nad szczegółami i technicznymi rozwiązaniami. On właśnie wpadł na pomysł zakupu motocykla ETZ, wykorzystanego wielokrotnie do przewożenia najcięższych elementów Radia Solidarność i szybkiej ewakuacji z miejsca nadawania, konstruował wyrzutnie do ulotek, skutecznie pracował nad zabezpieczeniem naszych skrytek itd. Po prostu „Pomysłowy Dobromir”. I tak mu zostało do dziś.

Granie na nosach „czerwonym”

Stan wojenny. Stoimy przy pierwszej z pięciu klatek naszego bloku przy ulicy Widok. 30 metrów od nas idzie w naszą stronę patrol, składający się z kilku funkcjonariuszy ZOMO i kilku żołnierzy. Z naszych ust pada w ich stronę stek najgorszych wyzwisk, których nie będę cytował. Byli bardzo zaskoczeni. Po czym, orientując się, że są adresatami tych wulgaryzmów, rzucili się za nami w pościg. Nie wiedzieli jednak, że akcja jest przygotowana. My, nastolatkowie, wbiegliśmy do piwnicy, przebiegającej przez całą długość bloku i po kilkunastu sekundach byliśmy już w jednym ze swoich mieszkań w klatce nr 2, dziko zadowoleni ze swojego sprytu. „Zomowcy” wbiegali bezmyślnie na poszczególne piętra jednej z klatek aż do czwartego najwyższego. Nie znaleźli nas i waląc do drzwi, weszli do mieszkań klatki nr 5. Nas oczywiście nie było w żadnym z nich. Dla nas zabawa przednia, daliśmy upust swoim emocjom, zagraliśmy im na nosie, zrobiliśmy z nich „wała”. Sąsiedzi z klatki nr 5 chyba nie byli jednak zadowoleni.

Przełom 1983/1984 roku. Mieliśmy ogólną wiedzę, że w naszym sąsiedztwie mieszkają również oczywiście „czerwoni”. Dowiedzieliśmy się, że jeden z nich w sposób szczególny nie darzy „Solidarności” sympatią, co więcej, jako „ormowiec” donosi na sąsiadów. Przez krótki czas byliśmy w posiadaniu czerwonej pieczątki „Feniks”, którą stemplowano podziemny biuletyn RKW. Pojawiła się naturalna pokusa wywołania niepokoju u gorliwca, uświadomienia, że ludzie wiedzą, jaka jest jego rola. Opieczętowaliśmy mu całe drzwi do mieszkania. Po kilku dniach wykorzystano jednak ten fakt przeciwko opozycji. Puszczono po osiedlu plotkę, w którą niestety niektórzy uwierzyli, że w ten sposób „Solidarność” zaznacza mieszkania swoich przeciwników do „fizycznej likwidacji”.

Strach towarzyszył mi wielokrotnie, choć oczywiście nie zawsze. Największy jednak, gdy z Markiem Bigosem postanowiliśmy zawiesić transparent „Solidarności” na kominie znajdującym się na terenie Stilonu, niedaleko przepompowni ścieków. Była późna jesień albo zima, schody na komin oblodzone. Chyba udało mi się wejść tylko do połowy wysokości i to wszystko, na co mnie było stać. Tylko dzięki Markowi udało nam się go zawiesić. Nie zdawałem sobie sprawy, że przy wietrze, na wysokości kilkunastu metrów potrafi tak bujać. Miałem wrażenie, że odchylenie od osi sięgało 3-4 metrów. Brrr… Zgroza.

Z wieżowcami nie miałem natomiast takiego problemu. Stoją jak dęby i ani drgną. Dlatego żadnych trudności nie przysporzyło nam zawieszenie dużych rozmiarów transparentu z dachu przy ul. Pomorskiej 32 vis a vis bramy wejściowej Stilonu. Mieliśmy wielką frajdę z faktu, że parę tysięcy osób, po skończonej zmianie, zobaczyło napis Solidarność walczy – RMN.

Biały Kościółek

Kościół Ojców Kapucynów, tzw. „Biały Kościółek”, był miejscem spotkań członków Ruchu Młodzieży Niezależnej. Po niedzielnych mszach świętych, niejako na dziedzińcu kościoła, trwały bardzo długie i ożywione dyskusje, podsumowujące opozycyjne wydarzenia krajowe i lokalne. Miejsce wspaniałe, bo mogliśmy „naładować akumulatory”, dzieląc się doświadczeniami i sukcesami, ale też miejsce, w którym Służba Bezpieczeństwa mogła wykonać całą masę fotek, stwierdzając: kto z kim i dlaczego? Z perspektywy czasu można powiedzieć, że nasz zwyczaj cotygodniowych spotkań kłócił się z podstawowymi zasadami konspiracji. Byliśmy po prostu jak „na talerzu”. Choć z drugiej strony, były to – górnolotnie określając – chwile naszej bliskości, jedności i solidarności.

Rzeczą, z której zdałem sobie sprawę po jakimś czasie, było to, że mojej obecności przy lub w „Białym Kościółku” bardziej przyświecała chęć „legalnego” kontaktu z moimi przyjaciółmi i emanowanie zachwytu z naszych „dokonań” niż po prostu spotkanie z Bogiem. Chyba zresztą nie byłem odosobniony. Nie zmienia to jednak faktu, że Kościół – w sensie duchowym i materialnym – był i jest do dziś naszym fundamentem. I z pewnością tak pozostanie.

Odrębną sprawą były oczywiście comiesięczne msze św. za Ojczyznę, którym przewodniczył ks. Witold Andrzejewski. Jego kazania były dla nas patriotyczną ucztą. Ale to już jest inna historia.

„Dołki”

Areszt tymczasowy przy ulicy Kosynierów Gdyńskich miał swój „klimat”. W centrum miasta, a jednocześnie na uboczu. Było to miejsce naszego krótkiego i prewencyjnego izolowania, szczególnie przed rocznicami 1 i 3 maja, 31 sierpnia, 11 listopada oraz 13 grudnia. Wcześniej, za małolata, osadzani byliśmy w policyjnej Izbie Dziecka przy ul. Armii Czerwonej (obecnie: al. Konstytucji 3 Maja). „Dołki” to około 10 cel, w których większość miejsca zajmowały podesty z desek o wysokości około 1 metra, służące za łóżko. Po kolacji klawisze dostarczali nam materace i koce (w ilości odpowiadającej liczbie osadzonych) i rozkładając je, jeden przy drugim układaliśmy się do snu. Rano musieliśmy je zdawać i resztę dnia spędzaliśmy, siedząc na gołych dechach lub spacerując jak czubki od ściany do ściany na długości około 4 metrów. Śniadanie i kolacja to zazwyczaj czarna kawa, 3 kromki chleba, kostka „marychy” (margaryny) i kawałek lebery (pasztetowej) lub salcesonu. Obiad to miska zupy z wkładką (kawałkiem kiełbasy). Było znośnie, szczególnie wtedy, gdy do celi trafiał ktoś z naszego środowiska, bo mogliśmy nagadać się do woli.

W 1983 roku, jako 17-latka, osadzono mnie na 48 godzin w jednej celi z nekrofilem, przyłapanym na cmentarzu przy ulicy Żwirowej na gorącym uczynku. Całe szczęście był jeszcze z nami – nieznany mi z imienia i nazwiska – dorosły i rezolutny działacz „Solidarności”, którego obecność dawała mi poczucie bezpieczeństwa. Powiedział mi wtedy: Młody, nie musisz się bać, jakby co – damy sobie radę. Słowa te nieco mnie uspokoiły, zadziałały na mnie jak balsam. Choć tak naprawdę i tak przez dwie noce chyba nie zmrużyłem oka, gdyż zawsze bałem się osób niezrównoważonych psychicznie.

Jeżeli chodzi o klawiszy, bywało różnie. Zazwyczaj służbiści, wredni i bezczelni, ale zdarzali się też sympatyczni. Zawsze czekałem na zmianę tzw. „dyskotekowców”, którzy ustawiali odbiornik na falę „Radia Luksemburg”, emitującego najnowsze przeboje. Docierał tym samym do naszych uszu powiew wielkiego i wolnego świata, mocno kontrastującego z naszą sytuacją. Było wtedy bardzo przyjemnie.

Służba Bezpieczeństwa

Pierwsze bezpośrednie spotkanie miałem z nimi w marcu 1983 roku. Po godzinie 6:00 obudził mnie z głębokiego snu mój tato słowami: Jarek, jacyś panowie do ciebie. Zobaczyłem wtedy przy moim łóżku 3 facetów, którzy kazali mi się ubierać i w międzyczasie przeprowadzali rewizję. Już wtedy, ale i potem, przekonałem się, że zasady dobrego wychowania nie były ich najmocniejszą stroną. Na przestrzeni kilku lat w różnych okolicznościach miałem z nimi różne doświadczenia. Poza tym, już po 1989 roku, w celu zaspokojenia swojej ciekawości, pozyskiwałem na ich temat informacje. W związku z tym, podzieliłbym ich na kilka grup.

Do ideowców i prostaków zaliczyłbym Zdzisława Jaszczowskiego, Zdzisława Zakrzewskiego, Czesława Sobczyńskiego, Józefa Śmigielskiego oraz oczywiście Władysława Maciejowskiego. Ich fanatyczne podejście do zadań i treść przeprowadzonych z nimi rozmów uprawnia mnie do wydania opinii, że wykonaliby każdy rozkaz. Były to też osoby mylnie, ale mocno, przekonane o swojej wielkiej inteligencji. Zdarzało się często, że podczas przesłuchań tłumiłem śmiech w trakcie ich „wycieczek intelektualnych”.

Cwaniaki karierowicze to m.in. wyżsi rangą, tj. Zbigniew Kamiński i Alfred Siwek czy ambitny, ale niedowartościowany, Piotr Kamerduła. Ich dylematem było to, jak pogodzić karierę w SB, a po nieuniknionych zmianach systemowych w kraju, spaść na cztery łapy. Zresztą każdemu z nich w pewnym sensie to się udało.

Trzecia grupa to wrażliwi, inteligentni i na poziomie. Nie zmienia to jednak faktu, że służyli w tej popapranej formacji. Był to przecież ich świadomy wybór. Rzecz o Stanisławie Kasprzaku i Marku Neumanie. Z perspektywy czasu, szkoda mi ich. Zaryzykuję stwierdzenie, że gdyby nie praca w SB, byliby chyba przyzwoitymi ludźmi.

Rodzina

Rodzina to podstawa. Jestem przekonany, że gdyby nie wsparcie naszych najbliższych, od rodziców przez nasze dziewczyny i późniejsze żony, a na naszych dzieciach kończąc, nie dalibyśmy rady przetrwać tamtego okresu. Z żalem stwierdzam, że wtedy zdawaliśmy się tego faktu nie dostrzegać. Byliśmy zajęci sami sobą, niejako zaślepieni naszymi sprawami. A to Oni bardziej niż my przeżywali nasze relegowanie ze szkół, wyrzucanie z pracy czy aresztowania. My się po prostu „realizowaliśmy”. To Oni wieczorami zamartwiali się czy wrócimy z akcji, jaki wyrok dostaniemy. To nasi Rodzice czy Żony biegali po adwokatach, organizowali nam paczki, wiązali koniec z końcem. Rozumieli, że tak trzeba i nie bez obaw, ale z własnej woli, wspierali nas, trwali u naszych boków. Ponosili różne konsekwencje naszej działalności, o których do dziś nie wiemy, bo nam o tym nie powiedzieli. Ze wstydem stwierdzam, że większość z nas, w tym ja (wiem to po naszych ostatnich spotkaniach w gronie RMN-owców), zdała sobie dopiero niedawno sprawę z tego, ile krwi Im napsuliśmy. Że tak naprawdę bez Nich, nie byłoby nas, „naszej historii”.

Dziękuję moim Rodzicom, Siostrze Bożenie, a przede wszystkim Żonie Ani i najstarszemu Synowi Adrianowi za wszystko. Za to, co powiedziane i niewypowiedziane. Za to, co znane i nieznane. Bo to Oni ponieśli największe konsekwencje. Bardzo Im dziękuję i przepraszam. Bo naprawdę jest za co.

„Żeby Polska była Polską!”

Działalność w Ruchu Młodzieży Niezależnej była dla mnie wielką przygodą. Nie zrobiliśmy niczego nadzwyczajnego, robiliśmy coś zupełnie normalnego. Nie mamy czym się szczycić. Tylko i prostu, nie zgrzeszyliśmy zaniechaniem. Działalność w RMN-ie to wiele zdarzeń, w których – dzięki ówczesnym okolicznościom – braliśmy udział. Przygoda, która sprawdzała i kształtowała charaktery, umożliwiła poznanie całej masy wartościowych ludzi oraz spowodowała, że mieliśmy możliwość dać z siebie tyle, ile potrafiliśmy.

Zabrzmi to górnolotnie, ale robiliśmy to dla Polski, którą mamy głęboko w sercu. Dla wolności i sprawiedliwości, dla naszych rodzin i przyszłych dzieci. Jestem dumny z tego, że było mi dane dołożyć swoją cegiełkę, że nie byłem bierny i obojętny. Szkoda tylko, że po 30. latach nasze wartości są deptane, że coraz większą rolę odgrywa koniunkturalizm i materialistyczne podejście do życia. Że do głosu dochodzą osoby, dla których wartości chrześcijańskie i etyka „Solidarności” nie jest żadnym punktem odniesienia.

Jestem jednak dobrej myśli. Wierzę, że to jest kwestia czasu, że to, o co nam chodziło, uda nam się ziścić. Wiem, że nie możemy spocząć na laurach, że dalej musimy walczyć, że ważnym elementem jest dobre wychowanie młodych pokoleń Polaków. Polaków, pamiętających o tożsamości narodowej i szanujących drugiego człowieka. Polaków, dla których postawa Piłsudskiego, Dmowskiego, „żołnierzy wyklętych” czy Jana Pawła II będzie drogowskazem. Po dzisiejszej postawie, m.in. moich synów, wierzę, że będzie coraz więcej takich Polaków, a my będziemy z nich dumni. Żeby Polska była Polską. Tak nam dopomóż Bóg.