Marka poznałam w liceum. Razem chodziliśmy do klasy matematyczno-fizycznej. W podstawówce byłam laureatką olimpiady matematycznej, dlatego wybrałam ten profil. Byłam raczej nieśmiała. Marek w liceum też należał do osób cichych i spokojnych. Zaskoczeniem dla nas wszystkich było jego zatrzymanie. Jako klasa wpadliśmy wtedy na pomysł, że będziemy przepisywać na bieżąco jego zeszyty, żeby Markowi było lżej po wyjściu z aresztu. Ja przepisywałam lekcje z języka rosyjskiego – brałam wtedy udział w olimpiadach z rosyjskiego. Jak przyszedł po raz pierwszy po wyjściu z więzienia, to utkwił mi w pamięci widok jego białego golfa, który wyglądał jak świeżo ściągnięty ze sznurka. Nawet w klasie komentowaliśmy to, ale jednocześnie bardzo cieszyliśmy się, że wrócił.
W czasie studniówki poprosił mnie do tańca, ale ja mu odmówiłam. Nie pomyślał, że miałam żałobę po zmarłej mamie i nie mogłam tańczyć. Zrobiło mi się wtedy głupio, ale jemu też. Ten incydent chyba nam obojgu zapadł w pamięci. Później była pielgrzymka maturzystów do Częstochowy. W pociągu właściwie całą noc słuchałam jego opowieści. Już dziś nie pamiętam, co wtedy opowiadał. Siedzieliśmy na korytarzu. Ja byłam z koleżanką z klasy, a on siedział obok nas. Pielgrzymki wtedy nie były organizowane przez szkoły, tylko przez parafie. Jak to się stało, że jechaliśmy razem, to już nie pamiętam. Przed samą maturą Marek był bardzo zdenerwowany, nie tyle maturą, co aresztowaniem szefa podziemia, Zbigniewa Bełza. Bardzo to przeżywał.
Inne zdarzenie z tamtego okresu, które z rozrzewnieniem wspominam, to egzamin maturalny z matematyki. Marek był bardzo dobry z matematyki, zdecydowanie lepszy ode mnie. Nie wierząc w moje możliwości, za wszelką cenę próbował mi pomóc. Najpierw rozwiązał wszystkie zadania z mojej grupy i wysłał je do mnie. Ja jednak nie miałam z nimi problemu i rozwiązałam je sama. Nawet nie wiem czy kartka od niego do mnie dotarła. Natomiast sam zawalił swoje zadania. I ostatecznie on dostał tróję, a ja piątkę.
Spotykał się ze mną często, ale nasze spotkania na ogół były bardzo krótkie. Mamie mówił, że idzie do swojej dziewczyny i stanowiło to dla niego świetną wymówkę. Przychodził do mnie na chwilę i szedł do swoich kolegów z konspiracji.
Często przynosił do mnie „bibułę”. Wraz z siostrami pomagałam składać gazety, których poszczególne kartki były w odrębnych paczkach. Dzisiaj, po latach, zastanawiamy się czasami, dlaczego nigdy u mnie w domu nie było rewizji. Być może „esbecy” sądzili, że nie będzie narażał swojej dziewczyny. Wcześniej przecież jego koleżanka ze Szczecina, tylko dlatego, że pisała do niego listy, została zatrzymana na 48 godzin.
W czasie studiów to ja musiałam przychodzić do Marka, jak chcieliśmy się spotkać, bo on był wiecznie zajęty. Pochłaniały go niemal całkowicie i konspiracja, i nauka. Jak przeniósł się z Politechniki na Uniwersytet, to było nam łatwiej, bo studiowaliśmy na jednym wydziale i mogliśmy spotykać się codziennie na uczelni. Trwało to jednak tylko dwa tygodnie, bo w lutym 1985 r. ponownie został aresztowany. Gdy Marek był w więzieniu, pisaliśmy do siebie dużo listów. Wszystkie, które od niego dostałam, przechowuję do dzisiaj. W jednym z pierwszych listów pytał czy ma prawo myśleć, że jak wyjdzie na wolność, to ja będę na niego czekała. Myśleliśmy wtedy, że jego uwięzienie może potrwać nawet kilka lat. Marek, jak został zatrzymany, miał już przecież wyrok dwóch lat więzienia w zawieszeniu. Każdy następny wyrok oznaczał więc odwieszenie poprzedniego wyroku.
Odpowiedź moja była jednoznaczna, bo przecież w zeszłym roku [2012] obchodziliśmy 25. rocznicę ślubu. Zresztą, udało mi się spotkać z Markiem, dostałam pozwolenie na widzenie od prokuratora Nenycza. I w dniu Marka imienin 18 czerwca byłam u niego w areszcie w Zielonej Górze. Nie zapomnę, jak w tym budynku otwierano nam z trzaskiem kolejne kraty. I ten zgrzyt zasuw… Do tej pory znałam to tylko z filmów. A od tamtego czasu kojarzy mi się to z tym widzeniem. To było jedyne widzenie, na które pozwolono mi w czasie jego aresztowania. Rozmawialiśmy przez szybę i telefony, ale funkcjonariusz pozwolił nam się pożegnać. Było do czego się przytulić, bo Marek w więzieniu bardzo przytył. Kolejny raz spotkaliśmy się już na rozprawie. Nie poszłam wtedy na pielgrzymkę, bo wiedziałam, że na początku sierpnia rozpocznie się jego proces. Po dwóch dniach procesu Marka i Waldka wypuszczono na wolność. Było to dla nas ogromne zaskoczenie i wielka radość. Przeważnie przecież procesy kończyły się zupełnie inaczej.
Pamiętam proces Krzyśka Sobolewskiego, w którym funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa zeznawali przeciwko niemu, a sąd nie dał wiary świadkom. Wszyscy się zmobilizowaliśmy i składaliśmy zeznania, twierdząc że Krzysiek w czasie zdarzenia, w którym uczestniczył, był w domu Marka i Waldka, na imieninach. Krzysiek wtedy odebrał od drukarzy cały nakład „Szańca” i nagle został otoczony przy Placu Staromiejskim przez funkcjonariuszy SB[1]. Najprawdopodobniej był wtedy śledzony. Krzysiek rzucił torbą w jednego z funkcjonariuszy, pozostałych odepchnął i zdołał im uciec. Przybiegł do nas na imprezę. Daliśmy mu inne ubrania i ustaliliśmy, że w przypadku jego zatrzymania, będziemy twierdzić, że w tym czasie przebywał z nami na tej uroczystości. Krzysiek jeszcze z nami trochę posiedział i postanowił wrócić do domu. Tam czekali już na niego funkcjonariusze SB, którzy dobrze pamiętali, jak poprzednio podczas rewizji zamknął ich w swoim domu. W tej sprawie przesłuchiwano również rodziców Marka i Waldka i wszystkich, którzy byli na imieninach. Nie wiem, jak to się stało, że nie wezwano mnie na Kwiatową, a przesłuchiwano u Marka w mieszkaniu.
Jak Marek przebywał w areszcie, to było dla mnie oczywiste, że przejęłam część kontaktów poznańskich. Między innymi woziłam „bibułę” do Macieja Celichowskiego z Poznania, który odbierał „Szańce” i kolportował je dalej. Idąc do Państwa Celichowskich, nigdy nie zastanawiałam się czy to, co robię, wiąże się z jakimś ryzykiem, natomiast strasznie bałam się ich czarnego psa – „Ekstrema”. Dopiero po kilku latach, kiedy moja starsza siostra wyszła za mąż za jednego z braci Celichowskich, okazało się, że „Ekstrem” był takim nieszkodliwym i pieszczotliwym psem, a mój strach był nieuzasadniony.
Na trzecim i czwartym roku studiów mieszkałam na stancji. Ponieważ moi gospodarze mieli telefon, to Waldek, brat Marka, zadzwonił do mnie z informacją, że Marek ma odebrać na dworcu kolejowym wystawę. Waldek zadzwonił w niedzielę wieczorem. Przemek Bartoszewicz, który wiózł tę wystawę, miał przyjechać w poniedziałek. Razem z Markiem mieli ją oddać w Poznaniu. Była to kościelna wystawa o dzieciach nienarodzonych. Jakież było zdziwienie Marka, gdy na peronie czekało na niego wielu funkcjonariuszy SB. On domyślał się, że mogą to być „esbecy”, ale przecież w tym momencie nic nielegalnego nie robił. Marka i Przemka, zakutych kajdankami, wraz z wystawą przewieziono na przesłuchanie. „Esbecy” też byli bardzo zdziwieni i po kilku godzinach wypuścili ich obu wraz z tą wystawą.
Pamiętam też wszystkie zatrzymania Marka na 48 godzin, po których szedł bezpośrednio do mnie. Do dziś kojarzą mi się one ze specyficznym smrodem, którym przesiąknięte były jego ubrania. Najgorzej było w Poznaniu, kiedy zabrali go z uczelni w trakcie zajęć. Powiedzieli mi o tym jego koledzy z roku. W tamtym areszcie chyba panowały najgorsze z możliwych warunki higieniczne.
Ostatni raz Marek został zatrzymany w 1988 roku, pierwszego maja. Trochę jest w tym mojej winy, bo nie chciał mnie zostawiać samej. Planował wyjść z mieszkania przed szóstą, ale „esbecy” go ubiegli. Pamiętam, że był odrobinę rozczarowany, bo jako jeden z nielicznych nie mógł uczestniczyć w demonstracjach pierwszomajowych.
Marek bardzo długo namawiał mnie do tego, żebym opowiedziała coś na temat RMN-u. Jest to całe moje życie, do którego często wracam i stanowi źródło siły na dzisiejsze czasy. Tymi wspomnieniami karmimy nasze dzieci, piosenki Przemysława Gintrowskiego i Jacka Kaczmarskiego towarzyszą całej naszej rodzinie, z czego się bardzo cieszę. Do tej pory uważam, że nic takiego w tamtych czasach nie robiłam – Marek był częścią mojego życia, więc było to dla mnie naturalne. Wszystko to, co wydarzyło się w tamtych czasach, ma ciąg dalszy – wydaje mi się, że członkowie RMN-u stanowią nie tylko grono przyjaciół – więź, która się między nami wytworzyła jest niemal rodzinna. Często mówi się, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu – nie można tego zastosować do naszej „rodziny RMN-owskiej”, ponieważ wiem, że cokolwiek spotkałoby któregokolwiek z jej członków, to nie zostanie sam. I chociaż niektórzy do tej pory mówią do mnie „szefowo” – ja nic nadzwyczajnego nie robiłam.