RMN w Zielonej Górze
Pochodzę z rodziny, która zdecydowanie była „najeżona” na PRL-owską rzeczywistość. Dziadkowie – z „akowskim” rodowodem, wysiedleni ze Lwowa – nie dawali mi w tej kwestii zbyt dużego pola manewru.
Pamiętam to zawstydzenie nastolatka, że w Zielonej Górze („czerwonej” – tak też się mówiło) „nic się nie dzieje”. Zawstydzenie tym większe, że w konkurencyjnym Gorzowie „działo się” sporo, mało tego, jedyne widoczne przejawy działalności opozycyjnej w Zielonej Górze były dziełem właśnie ludzi z Gorzowa.
W 1988 roku poszedłem pierwszy raz na gorzowską pielgrzymkę na Jasną Górę. To był kawałek wolnej Polski w marszu. Nigdy nie zapomnę porywających konferencji księdza Witolda „Wita” Andrzejewskiego. Na jakimś postoju pojawili się ludzie z „bibułą”. Zbierałem, co się dało i czytałem z wypiekami na twarzy. W końcu zaczepiłem dziewczynę, od której dostałem kolejną porcję gazetek. To była Benita. Pamiętam długie rozmowy i ten rozpierający entuzjazm, że wreszcie mam kontakt z ludźmi, którzy czynnie walczą z komuną. Benita okazała się zielonogórzanką. Umówiliśmy się na spotkanie u niej, zaraz po pielgrzymce.
Do spotkania u Benity odliczałem każdy dzień. W końcu przyszła pora i zapukałem do jej drzwi. W pokoju siedziało kilka osób, głównie przyjezdni, wkoło pełno „bibuły”, wąsaci faceci w powyciąganych swetrach, a na podłodze talerzyk z pokrojonymi snickersami. Pamiętam, że ze strachu nie przechodziły mi przez gardło. Spotkanie bardzo się dłużyło, a gdy Benita powiedziała, że jej rodzice woleliby, żebyśmy w przyszłości spotykali się gdzie indziej, bo się boją, myślałem już tylko o tym, jak tu się zgrabnie wydostać na zewnątrz. W końcu zaczęliśmy się żegnać. Dostałem swoją porcję „bibuły” – ulotki przeciw przymusowemu zapisywaniu młodzieży do ZSMP – i pognałem do domu. Strach uleciał, pozostała radość, że wreszcie!
Nie pamiętam dokładnie, ale już chyba na spotkaniu u Benity poznałem Jarka Wróblewskiego (z Jarkiem wiąże się dość barwna historia w związku z procesem Kazimierza Sokołowskiego, ale pewnie o tym najlepiej opowie on sam) i Krzyśka Charewicza. To były moje pierwsze zielonogórskie kontakty. Kolejne spotkanie było już, o ile dobrze pamiętam, w mieszkaniu brata Krzyśka Charewicza. Od tego czasu spotykaliśmy się w miarę regularnie. Benita, studiująca we Wrocławiu, dostarczała nam numery „Szkoły” wydawane przez wrocławską Federację Młodzieży Walczącej, z Gorzowa docierał do nas „Szaniec”. Pamiętam, że jeździliśmy odbierać gorzowską bibułę do Międzyrzecza, miejscem odbioru był dworzec PKS.
Najczęstszym miejscem spotkań w tamtym czasie były salki parafialne przy kościele Najświętszego Zbawiciela w Zielonej Górze. Tam też zaczęły pojawiać się nowe osoby, przyprowadzaliśmy znajomych, czasem ktoś się o nas dowiedział i tam mógł nas znaleźć. Gdy próbuję sobie przypomnieć jakieś konkretne, przeprowadzone przez nas akcje, to oblewa mnie rumieniec, bo przy Gorzowie jedynie raczkowaliśmy. Pierwszą akcją było rozrzucenie wspomnianych już wcześniej ulotek. Poleciały w kilku zielonogórskich szkołach średnich. Natomiast dość zabawny epizod wiązał się z inną akcją – organizacją mszy św. za Ojczyznę. Drukowaliśmy stemplami własnej roboty takie ulotki/plakaciki, informujące o mszy. Obowiązkowo „solidarnościową” czcionką i czerwonym tuszem. W porywie fantazji dwie dziewczyny z naszej grupy postanowiły tymi plakacikami zakleić tablicę informacyjną przy zielonogórskim Komitecie Wojewódzkim PZPR. Oczywiście szybko zostały zatrzymane przez MO. Potem niezwykle barwnie opowiadały, jak to milicjanci zawieźli je do domów i urządzili rodzicom przestrzegająca pogadankę na temat nierozważnego zaangażowania ich pociech.
O ile dobrze pamiętam, to była msza, którą pomagaliśmy zorganizować grupie byłych członków zielonogórskiej „Solidarności”, z której później wyłonił się Komitet Obywatelski. Któregoś wieczoru na mój domowy telefon zadzwonił mężczyzna i powiedział, że chciałby, żebyśmy mu pomogli w organizacji mszy św. za Ojczyznę. Spietrałem się oczywiście. Skąd mógł mieć mój telefon? No i kto to taki? Poszedłem na umówione spotkanie w jego mieszkaniu. Poszli też ze mną koledzy, niestety już nie bardzo pamiętam kto, umówiliśmy się, że będą czekali pod klatką schodową – gdybym nie wychodził przez dłuższy czas, mieli wszczynać raban. Szczęśliwie okazało się, że telefonującym był Włodzimierz Bogucki, późniejszy szef zielonogórskiego Komitetu Obywatelskiego.
Była też akcja przemalowania zielonogórskiego Placu Lenina na Plac Piłsudskiego i „latające księgarnie” przy okazji uroczystości kościelnych. Oczywiście najwięcej czasu schodziło nam na gadulstwie. Bardzo szybko podjęliśmy się samokształcenia z historii. Spróbowaliśmy też drukowania. W naszym kręgu od początku 1989 roku, a może jeszcze pod koniec ‘88, przewijał się Andrzej Grzegorzewski (syn ówczesnej prezydent miasta – Antoniny Grzegorzewskiej), później organizator Stowarzyszenia Młodzieży Katolickiej „Kefas”. Pierwsze druki, na ramce, wykonaliśmy nocą na budowie domu jego matki. Był to jakiś apel do młodzieży, która miała przybyć na niedzielę palmową do Zielonej Góry. Później przystąpiliśmy do jeszcze ambitniejszego zadania – wydania własnego pisemka. „Dryń” – taki był jego tytuł – ukazał się tylko jeden jego numer.
Potem były wybory z 4 czerwca 1989 roku i niezapomniana kampania wyborcza bez wyborczej ciszy, więc agitowaliśmy jeszcze pod lokalami wyborczymi. Potem pielgrzymka, na której pojawił się nasz poseł – Marek Rusakiewicz, a po pielgrzymce obóz RMN nad jeziorem Głęboczek, jeśli dobrze pamiętam.
Przed wyborami samorządowymi w 1990 roku próbowaliśmy, jeszcze jako RMN, porozumienia z innymi organizacjami młodzieżowymi – środowiskiem ZHR i SMK „Kefas” i wspólnego startu w wyborach. Z tych prób powstało nawet pisemko Młodzieżowego Bloku Wyborczego BMW. Ale był to też czas, kiedy nasze ideowo-polityczne dyskusje doprowadziły do związania się z szeroko pojętym ruchem narodowym. Część członków RMN włączyła się w tworzenie struktur Młodzieży Wszechpolskiej i Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego.