Worek z ulotkami
Początki
Jedną z pierwszych moich akcji było rozrzucenie ulotek z dachu budynku przy katedrze. Na akcji tej byłem razem z Markiem Rusakiewiczem. Właściwie nie było to rozrzucanie, bo ulotki zostawiliśmy na skraju dachu, zawinięte w szmatę. Jedynym problem było wymyślenie, jak te ulotki z tej szmaty wypadną. Wcześniej przygotowałem taki lont ze sznurka, który zamoczyłem w saletrze z cukrem. Potem ten sznurek wysechł. I to był lont, który miał przepalić inny, cienki sznurek. Jednym końcem zawinęliśmy szmatę z ulotkami na skraju dachu, a drugi koniec był przyciśnięty kamieniem do dachu. Po przepaleniu, ulotki wypadły ze szmaty pod ich własnym ciężarem. To była bardzo prosta konstrukcja, którą wymyśliłem, zajmując się majsterkowaniem. Tliło się na tyle długo, że dawało nam czas, żeby zbiec na dół z czwartego piętra i obserwować, jak ulotki się rozsypują. To było wiosną 1982 roku.
Później miałem własną grupę ulotkową. Organizował ją mój kolega z klatki, Tomek Domaracki. To on podjął się zorganizowania kilku osób. Poszedłem do niego do domu i tam spotkałem jeszcze jedną osobę, co było wbrew zasadom konspiracji. To był Jacek Dębicki. Tomek zaskoczył mnie tym, że w trakcie tego spotkania nie byliśmy sami. Bo przecież to miało być tajne. Powiedziałem mu, że nie chcę już znać nikogo więcej. Trzymaliśmy się zasady, że im mniej ludzi znasz, tym mniej możesz powiedzieć. I innych osób z tej grupy nigdy nie poznałem. Do dziś nie wiem, kto tam jeszcze był. Ja przekazywałem Tomkowi ulotki lub farby i zlecałem miejsce i czas akcji.
Gazety
Później myśleliśmy o gazecie. Tytuł „Iskra” został wymyślony przeze mnie. Podobnie zresztą później, w przypadku „Szańca”. Pamiętam, że Stefan Bohusz miał nawet do mnie pretensje, bo Dzierżyński też wydawał „Iskrę”. Ale ja o tym nie wiedziałem. Nie pamiętam dokładnie, jak było z tą „Iskrą”, ale była jakaś tam giełda pomysłów. Ja rzuciłem – „Iskra” i to się jakoś przyjęło. Później do „Szańca” też były zastrzeżenia, że mógł mieć jakieś endeckie korzenie. A przecież tytuł pochodził z „Kamieni na szaniec” i nie miał dla nas żadnych politycznych podtekstów.
Przerwana pięćdziesiątka
Umówiłem się z Markiem Rusakiewiczem, że jak on wpadnie, to mam pójść do Stefana Bohusza. Wiedziałem, że on działa. Ale on nie wiedział, że ja również. Oczywiście znaliśmy się jeszcze z podstawówki. Marek dał mi połowę banknotu pięćdziesięciozłotowego, drugą połowę miał Stefan. Jak Marka zatrzymano, poszedłem do Stefana. Otworzyła mi jego mama. Wymieniliśmy się banknotami. Powiedziałem mu, że Marka przymknęli i ustaliliśmy, że za kilka dni znów się spotkamy. Jego mama dała mi dla niepoznaki jakieś książki Orzeszkowej, żeby wyglądało na to, że przyszedłem książki pożyczyć. Kilka dni później zatrzymano też Stefana. Mnie w tym czasie zatrzymano tylko na 48 godzin. Wcześniej w moim mieszkaniu zrobili rewizję. Mojego ojca także chcieli zamknąć, bo chyba „chciał ich zabić”. Ale mama powiedziała, że jest chory na serce i odpuścili.
Przesłuchania były długie. Trwały od ósmej rano do czwartej nad ranem następnego dnia. A potem krótka przerwa na spanie i po śniadaniu znowu przesłuchanie.
Po wyjściu spisałem wszystko, co mówiłem w czasie tych przesłuchań. Bo mieliśmy taką zasadę, że jak zeznawaliśmy, to po wyjściu szliśmy do kolegów z konspiracji i mówiliśmy, co powiedzieliśmy. Ja to zapisałem i komuś po wyjściu dałem. Po wyjściu miałem zgłaszać się co drugi dzień na komendę. I chodziłem tam. Aż w końcu ktoś z opozycji powiedział mi, że jak oni nie mają nic na mnie, to żebym przestał tam chodzić. I przestałem. I nic się dalej nie działo.
Wcześniej, przed zatrzymaniem, spotkałem się kilka razy z Krzyśkiem Sobolewskim, który się ukrywał. Przerobiliśmy moją legitymację szkolną dla niego, żeby miał jakieś „oryginalne papiery”. Dałem mu, a on z nimi wyjechał na jakiś czas. Z Krzyśkiem też wtedy się dogadałem, że jak nie będę dawał rady, to mam zeznawać na niego. I później to wykorzystałem. I to, czego dowiedzieli się ode mnie o akcjach, to zawsze brał w nich udział Krzysiek i nikt więcej. Miałem taką „furtkę uchyloną” i w nią wchodziłem. Nie szedłem w zaparte. Po wyjściu daliśmy sobie czas na przeczekanie. Nie angażowałem ludzi z mojej grupy. Zacząłem też innych namawiać do działalności. Ale wtedy kilka osób mi odmówiło. Oczywiście nie mam pretensji do nikogo, bo wiadomo jaki to był okres.
Harcerstwo
W tym czasie, a właściwie nawet wcześniej, bo w 1981 roku w Gorzowie zaczęło się rozwijać harcerstwo. Nawiązaliśmy kontakty z innymi ośrodkami. Trzeba tu wspomnieć o Andrzeju Karucie, który przyjechał z Krakowa i przywiózł ze sobą opowieści o zupełnie innym harcerstwie. Duże znaczenie dla nas miały też wspólne obozy z harcerzami z Warszawy. I między nami jakoś zaiskrzyło. Te kontakty przydały się później także w konspiracji.
Strach
W konspiracji przestałem się bać. W tamtym okresie tak naprawdę to bałem się tylko dwa razy. Pierwszy raz w stanie wojennym, gdy z Krzyśkiem szedłem po osiedlu i zobaczyliśmy dwóch milicjantów. Był wieczór. Oni, przyspieszając kroku, zaczęli się do nas zbliżać. Adrenalina zaczęła rosnąć. Popatrzyliśmy na siebie i jeden do drugiego powiedzieliśmy: teraz i uciekliśmy. To nas nauczyło, że można im zwiać.
Drugi raz bałem się na procesie Krzyśka. Robiłem wtedy zdjęcia. Na sali rozpraw pełno było „esbeków”, a ja zrobiłem zdjęcie. Później ukazało się w podziemnej prasie – Przeglądzie Wiadomości Agencyjnych (PWA). Pomyliłem się przy wywoływaniu tego zdjęcia i zrobiłem je na „lewą stronę”. Zrobiłem odwrotnie odbitkę. I tak się ukazało w druku. Oczywiście to było niewyraźne zdjęcie. Bo i jak w tamtych czasach można było zrobić dobre zdjęcie przy słabym oświetleniu? Okna były przecież tylko z jednej strony i to zabrudzone. Aparat trzeba przecież było ustawić tak, żeby nikt nie widział. A spust migawki wydawał mi się jak huk z armaty.
Wolność
Dziś sądzę, że wywalczyliśmy to, co chcieliśmy. Bo każdy jest wolny i może w naszym kraju zrobić, co zechce. A ja jestem zadowolony z tego.