26. lutego obchodzę imieniny, wspólnie z moją mamą, Mirosławą. I z funkcjonariuszem SB Mirosławem Seclerem, który tamtego dnia, w 1985 r. usiadł przede mną na drewnianym, prostym biurku, wskazał wazon z kwiatami i powiedział: – Widzisz, ja też mam imieniny, nie przetrzymuj nas tutaj. To z kim się kontaktujesz..?
Jedynymi dostępnymi kwiatami w PRL-u zimą, były goździki albo niezwykle aromatyczne frezje. Tamten bukiet był marny i nie pachniał, za to mogłam skupić się na nim, nie na twarzy funkcjonariusza, i to mi pomogło.
Komenda przy ul. Kwiatowej wydała mi się wtedy opustoszała, jakby o tej porze nikt już tam nie pracował. W pokoju panował półmrok, za oknem ciemność. Pamiętam, że nie pozwolili mi dosuszyć w domu włosów, kapała z nich woda. Miałam 16 lat.
Drugim przesłuchującym był Stanisław Kasprzak. Nosił charakterystyczną fryzurę na “czeskiego piłkarza”. Po niej rozpoznawaliśmy go np. podczas pielgrzymek, które próbował infiltrować. Trudno powiedzieć, że pracował “pod przykrywką”, bo doprawdy – wszyscy znaliśmy go z widzenia. Dochodziło do tego, że go pozdrawialiśmy z daleka albo przez pielgrzymkowy megafon. Wśród starych zdjęć muszę gdzieś mieć jego fotografię – stoi z innym funkcjonariuszem przy dużym fiacie czy wartburgu na prywatnych numerach, fotografują nas. Oni nas a my ich. Taka wymiana, tylko pozbawiona równowagi. W tym roku dopiero dowiedziałam się, że Kasprzak zbudował kolekcję naszych zdjęć legitymacyjnych – jakieś dwa tysiące portretów. Zdjęć dzieci, uczniów, licealistów. Kto wpadł na pomysł, że system polityczny tego państwa mogłyby wywrócić dzieci? Moją fotografię, która zasila to archiwum, zrobiłam jakoś w ósmej klasie. To niewiarygodne, że opłacany przez państwo funkcjonariusz SB wpatrywał się w nią i uczył rysów twarzy, żeby nastolatkę rozpoznać w tłumie, na ulicy. Nawet teraz robi to wrażenie – ten poziom inwigilacji. Zdjęcia legitymacyjne to było tylko sześć odbitek a do nich wyretuszowany negatyw. Skąd SB je wyciągało – ze szkoły czy ze studia fotograficznego..?
Wtedy bałam się tylko, jak długo wytrzymają moją mało oryginalną strategię: nic nie mówić, nie podpisywać niczego. I co ze mną zrobią, kiedy już będą mieli dość. Straszyli, że wsadzą moją siostrę do aresztu. Wsadzili. Była pełnoletnia i łatwiej im było ją obciążyć. Straszyli, że mnie usuną ze szkoły. Nic takiego się nie stało. Moja sytuacja była w jakiś sposób jasna – wiedzieli, z kim się kontaktuję, ponieważ trafili do mnie tego wieczora, śledząc mojego chłopaka – a Jacka Dudzińskiego obserwowali od lat. – No i z kim ty się zadajesz? – pytał “dobrotliwie” Secler. – Po co ci taki chłopak, którego za politykę wyrzucili ze szkoły i który cię wciąga w nielegalną działalność?
Po kilku godzinach mnie po prostu wypuścili.
Na moją pamięć tamtych dni składają się dzisiaj pojedyncze obrazy, niekoniecznie powiązane datami czy następstwem czasu. Pamiętam konkretne bloki na osiedlu Słonecznym, w których rozrzucałam ulotki. Pamiętam kolportaż gazet, choć nie pamiętam dokładnie gdzie je dostarczałam. Pamiętam przerwany na pół banknot, który miał służyć za glejt i hasło – gdy ktoś miał drugą połówkę, można mu było zaufać. Użyłam go, żeby ostrzec o wsypie kogoś kompletnie mi nieznajomego w mieszkaniu przy ul. Obotryckiej. Sądzę, że to był Waldek Rzucidło. I kolejne spotkanie, na którym przekazywałam jakieś poufne informacje na szczycie schodów “Donikąd”. Pamiętam konspiracyjne mieszkanie na Zawarciu, w którym byłam częstym gościem u dziewczyny i jej matki, których imion ani nazwisk długo nie znałam. To rzecz niezwykła zresztą – tam regularnie schodzili ludzie. W zwyczajnym, trzypiętrowym bloku, w którym wszyscy sąsiedzi musieli się nawzajem znać. W mieszkaniu tym nikt nie używał swoich właściwych imion. Dziecinnie chciałam być Baśką, jak bohaterka “Kolumbów”, ale to imię było już “zajęte”. Obcięłam więc pierwsze “B” i przedstawiłam się jako “Aśka”. Po trzydziestu latach spotkałam tę dziewczynę – dziś wiem, że to Katarzyna Kaźmierczak – na jakiejś konferencji a ona się mnie zwraca: “Słuchaj, Aśka…”. Ukrywali się u nich działacze Solidarności i RMN. Spędzaliśmy tam mnóstwo czasu, jak w jakimś tajnym, politycznym klubie dyskusyjnym. Jak one żyły, z tyloma ludźmi w domu non stop?
To był dziwny czas – jednych wyrzucali ze szkół, blokowali im matury, oblewali pod byle pretekstem. Kara, z jaką ja się mierzyłam w szkole była nieporównywalna – zakaz udziału w klasowej wycieczce za moją nieobecność na pierwszomajowym pochodzie. Prześladowana byłam na innym polu. Jako harcerka, związana z Kręgiem Instruktorów Harcerskich im. Andrzeja Małkowskiego KIHAM. 16 GDH, drużyna, która założyłyśmy razem z siostrą, działała na początku całkowicie legalnie, w ramach ZHP. W końcu zaczęła uwierać te prorządowe struktury. Wywrotowe dla nich były nasze chusty, tylko dlatego, że czarne, a więc symbolizujące “czarne” czyli “antyrządowe” harcerstwo. Wywrotowe było harcerskie przyrzeczenie, bo tradycyjne, sprzed II wojny. Dorośli z hufca, którzy mieli nas wspierać, rozliczali nasze podopieczne – małe dziewczynki, uczennice z podstawówki z tego czy chodzą na harcerskie msze. Zakazali spotkań w szkole, zabrali harcówkę, delegalizowali obozy, dyskredytowali w oczach rodziców. Wszystko to trzymało nas coraz dalej od ówczesnego ZHP. I coraz ściślej w grupie. Czy ktoś dziś potrafiłby sobie wyobrazić całkowicie nielegalny obóz w lesie z kilkudziesięciorgiem dzieci w wieku 10 i 11 lat za zgodą ich rodziców?
Co znalazło SB w moim domu i bezpowrotnie zarekwirowało? Gazety, pewnie “Szańca” i ulotki, których nie zdążyłam rozrzucić (przyznaję, że wbrew zaleceniom organizacji). Również zdobywane w drugim obiegu książki, m.in. Orwella “Rok 1984” oraz Aleksandra Kamińskiego “Książkę drużynowego zuchów” i chyba “Scouting for boys” Roberta Baden – Powella. Wyobrażam sobie wściekłość funkcjonariuszy, gdy szukali wywrotowych treści pomiędzy zestawem zabaw ruchowych dla dzieci “Tańczymy labada” a przykazaniem, że “skaut z okopu wysuwa głowę cal po calu”. Dziś można by to uznać za śmieszne. Gdyby nie świadomość, jak głęboko wówczas państwo i jego aparat przemocy, kontrolowały i blokowały nam życie. Nawet dzieciom.
Nie potrafiłam sobie wtedy wyobrazić przyszłego zawodu, tak bardzo wszystko wokół było beznadziejne i zmanipulowane. Nie mogłam myśleć tego, co chciałam, czytać tego, co chciałam, wierzyć w to, w co chciałam ani jechać tam, gdzie chciałabym pojechać. Nawet przyjaciół próbowali mi wybierać. Z tej pułapki trzeba się było wydostać.