Wciągnęła mnie Beata

Do RMN-u trafiłem za pośrednictwem Beaty Szrejder w roku 1984. Chodziliśmy do tej samej klasy. Pewnego dnia, chyba we wrześniu, Beata zaproponowała mi uczestnictwo w RMN-ie. Miałem zająć się kolportażem „bibuły” wśród uczniów klas czwartych. Działałem tak do 25 lutego 1985 roku…

Z okresem działalności w RMN-ie mam liczne fajne i mniej radosne wspomnienia. Wybrałem te, które zapamiętałem najbardziej. Postaram się zachować chronologię wydarzeń.

Rewolucja Październikowa

Pamiętam, jak byliśmy wkurzeni, że akurat na naszą klasę wypadło przygotowanie akademii z okazji wybuchu Rewolucji Październikowej. Gorszej rocznicy wylosować nie mogliśmy. Pamiętam, że zrobiliśmy burzę mózgów i postanowiliśmy przedstawić temat niekonwencjonalnie – przedstawiając Rewolucję Październikową z punktu widzenia obozu białych i czerwonych. W przedstawieniu grałem generała białych i jedna z moich wypowiedzi trzeba wytępić to czerwone robactwo, te gnidy spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem widowni – uczniów I LO – owacją na stojąco!!! Smaczku tej całej sytuacji dodał fakt, że na jednej z prób jako cenzor pojawił się zastępca dyrektora Małecki nazywany „Szczurem”. Pamiętam, że gdy zbliżaliśmy się do momentu narady dowództwa „białych”, gdzie padły ww. słowa, zaczęliśmy mówić bardzo niewyraźnie i od niechcenia, wywołaliśmy sztuczne zamieszanie na scenie, no i tekst przeszedł!

W RMN-ie

Razem z Iwoną Suchocką i Robertem Bartoszem malowaliśmy hasła i znaki Polski Walczącej m.in. na ścianie przy dawnym Empiku, w I LO na dziedzińcu pomiędzy aulą i salą gimnastyczną, na terenie II LO, przy przejściu podziemnym do białego kościółka. Na własną rękę malowałem także napisy w Kostrzynie i kolportowałem „bibułę”. Pomagała mi Renata Sitarz. Zastrzyk adrenaliny, jaki temu towarzyszył, pamiętam do dzisiaj. W RMN-ie przeżyłem także swoją „inicjację pisarską”. Bodajże w drugim numerze „Sokoła” debiutowałem na jego łamach artykułem sygnowanym „Pingwin”.

„Święta krowa” na „dołkach”

Zostałem aresztowany 25 lutego 1985 roku… i całe szczęście, że nie tydzień później! Dlaczego? Podczas studniówki rozmawiałem z Beatą Szrejder i Waldkiem Rusakiewiczem (oficjalnie był osobą towarzyszącą Beacie) na temat przeniesienia druku „Sokoła” do mnie na stancję. Sprzęt miał się znaleźć u mnie na początku marca…

Samo aresztowanie było dla mnie zaskoczeniem. Byłem jednak spokojny, bo zarówno stancja, jak i mieszkanie rodziców, były „czyste”, a materiały ukryte. Wydawało mi się wtedy, że w bezpiecznym miejscu. Zostałem aresztowany o godzinie 22:15 i byłem przesłuchiwany do późnych godzin nocnych. Przesłuchanie zakończono w pół do trzeciej. Na przesłuchaniu byłem spokojny, bo wydawało mi się, że nic na mnie nie mają. Po powrocie z przesłuchania trafiłem do celi na „dołkach”, w której był tylko jeden więzień. Po wymianie więziennych uprzejmości dowiedziałem się, że facet siedzi z paragrafu 148… morderstwo. Tej nocy nie zmrużyłem oka. I do dzisiaj nie wiem czy to była prawda, czy prowokacja SB.

Pamiętam, że w więzieniu jako polityczny byłem traktowany trochę jak „święta krowa”. Może nie nazwałbym tego wielkim szacunkiem, ale na pewno uznaniem w oczach współwięźniów. Na kolejnych przesłuchaniach byłem poddawany dalszej obróbce – straszono pobiciem, przesłuchiwano metodą na „dobrego” i „złego esbeka”. Poinformowano mnie, że podczas przeszukania w domu moich rodziców ojciec dostał zawału serca i w stanie ciężkim leży w szpitalu. W następnych dniach usłyszałem, że moja mama została wyrzucona z pracy, a ja otrzymam „wilczy bilet” – nie ukończę liceum i zaraz po wyjściu z więzienia dostanę wezwanie do wojska. Tam się mną już odpowiednio zajmą.

Pamiętam także złośliwość ze strony SB. Moi koledzy z klasy przekazali dla mnie książki, abym mógł przygotowywać się do matury. Zostały mi one wręczone w Międzyrzeczu przez prokuratora, po tym jak poinformował mnie o moim zwolnieniu z aresztu.

Wyleciałem ze szkoły

Największe wrażenie na mnie wywarło dopiero to, co działo się po zwolnieniu mnie z aresztu. Decyzją Rady Pedagogicznej zostałem usunięty z I LO i przeniesiony do LO w Strzelcach Krajeńskich. Z Kostrzyna to prawie 80 km! Do matury zostały niecałe dwa miesiące, a ja byłbym zmuszony dojeżdżać do szkoły, 160 km dziennie. W tamtych czasach podróż z Kostrzyna do Strzelec Krajeńskich trwała ponad 2 godziny. Po interwencji w Kuratorium ostatecznie zostałem przeniesiony do LO w Dębnie.

Niezapomniane i wzruszające chwile pamiętam ze swojego pożegnania z I LO. Słowa otuchy, poparcia, okrzyki Szymon, trzymaj się, ukradkiem pokazywane „V”.

Jedna sytuacja zapadła mi najbardziej w pamięć – podpisywałem obiegówkę i musiałem odwiedzić wszystkich moich nauczycieli. Zmuszony byłem to robić podczas lekcji. Gdy wszedłem do jednej z klas, niestety nie pamiętam, która to była klasa, to na mój widok cała klasa wstała z miejsc… Pamiętam tylko, że powiedziałem: nie wygłupiajcie się… Wzruszenie, a jednocześnie poczucie siły i solidarności, było ogromne. Miałem poczucie, że większość uczniów i nauczycieli była po mojej stronie.

Nigdy nie zapomnę tego, co zrobili dla mnie: wychowawca Wojtek Rother, „Mioducha” (Małgorzata Mioduszewska), Arek Wołoszyn, Robert Mazurkiewicz i inni koledzy z klasy. Wspierała mnie też pani z kuratorium i wiele innych osób. O ich pomocy wiem i zawsze będę pamiętał, mimo iż nazwisk wielu z tych osób nie znam.

Ciekawostka – na tablo absolwentów 1981–1985 znalazły się zdjęcia Beaty Szrejder i moje, choć nie ukończyliśmy szkoły. Nie znam pomysłodawców tej akcji ani powodu, dla którego nie ma tam zdjęcia Jacka Pieczyńskiego.

Drukowanie

Jeszcze jedna sytuacja, może już nie do końca związana z RMN-em. Na studiach w Poznaniu nawiązałem kontakt z Markiem Rusakiewiczem i pamiętam, że z jednym z kolegów próbowaliśmy drukować ulotki u mojej babci w Swarzędzu, u której mieszkałem podczas studiów. Oczywiście była to „pełna konspira” i babcia nic nie wiedziała o naszych zamiarach. Oficjalnie był to kolega z roku i razem mieliśmy się uczyć do egzaminu. Pamiętam, że z druku wyszły nici, bo nie mając doświadczenia, uszkodziliśmy matrycę, z której miały być drukowane ulotki. Zabawa trwała chyba do drugiej w nocy i bez rezultatów. Postanowiłem umyć sprzęt drukarski… nad babciną wanną… I pamiętam, że szorowałem ją chyba do 5 rano. Farba drukarska mocno trzyma…

Po latach

Na koniec refleksja – wstąpienie do RMN-u i udział w nim – to było dla mnie czymś naturalnym. Wierzyłem, że można zmienić otaczającą mnie rzeczywistość. Był to dla mnie odruch buntu przeciwko otaczającemu mnie złu, niesprawiedliwości i niestety często głupocie.

O wsparciu i o tym, co się działo wokół, podczas mojego aresztowania, dowiedziałem się dopiero po wielu latach od Zbyszka Syski, gdy zbierał materiały do swojej pracy doktorskiej o RMN. To jest dowód na to, że warto było się angażować i że ludzka solidarność istnieje zawsze.