arosław Sychla

Ur. 1966, absolwent Liceum Elektrycznego w Gorzowie (1985), obecnie elektronik w Delta Airlines w Atlancie (USA)

Kamikaze

Zaczęło się od „Teleranka”

O stanie wojennym dowiedziałem się w kościele. Co prawda był to okres, kiedy do kościoła chodziłem tylko dlatego, powiedzmy szczerze, że babcia kazała. I żeby było śmieszniej, zawsze chodziliśmy do kościoła na 7:30, po to, aby zdążyć na 9:00 na „Teleranek”. I wtedy usłyszeliśmy od księdza, że jest stan wojenny. Przylecieliśmy do domu z bratem bardzo szybko i powiedzieliśmy rodzicom, że jest stan wojenny. Włączyliśmy telewizor, a tam nic nie było. Ale to był dzień, że jeszcze można było się przemieszczać. A ponieważ dziadek na wsi bił świnię, to pojechaliśmy z ojcem i matką do Górek Noteckich przywieźć mięso. I to był ostatni raz, kiedy w tamtym okresie jechaliśmy pociągiem.

Potem zaczęły się strajki. Ja pamiętam strajk w „Stilonie”. Mój ojciec od samego początku brał w nim udział. Byłem z niego bardzo dumny. W trakcie wielu ludzi wyszło z zakładu, niewielu pozostało. Pamiętam, że w tej grupie, którzy zostali, był mój ojciec. Wokół „Stilonu” było pełno wojska i milicji, a myśmy z bratem tam stali i byliśmy dumni z naszego ojca. Rozmawialiśmy między sobą, że też musimy coś zrobić. Nie mieliśmy żadnego wyobrażenia o działalności podziemnej. Dla nas to była nowość. Nasz światopogląd był kształtowany w domu, przez naszego ojca. Np. nawet, kiedy pokłóciliśmy się między sobą, to ojciec za karę kazał nam przepisywać referaty Edwarda Gierka. To dla nas była ciężka kara. Z drugiej strony w ten sposób uczyliśmy się przy okazji słów, które były nam obce, takich jak: socjalizm, partia robotnicza itp. To też sprawiało, że zaczęliśmy nienawidzić komunistów, bo musieliśmy przepisywać ich referaty.

Najbardziej takim przełomowym dla nas dniem był ten, w którym dowiedzieliśmy się, że młodzi chłopcy z Młodzieżowego Ruchu Oporu zostali aresztowani. Byliśmy wtedy nawet trochę jakby zazdrośni, że aresztowano kogoś innego, a nie nas.

Jednym z aresztowanych był Tomek Bicki, który chodził z nami do klasy. Pamiętam, że miałem do niego ogromną pretensję, że nas nie wciągnął do MRO. Przecież był z mojej klasy! Często też siedziałem z nim w jednej ławce. A on nam nic nie powiedział. Jednak to Tomek potem włączył nas w Ruch Młodzieży Niezależnej. Pamiętam, że przedstawił nas wtedy Markowi Rusakiewiczowi i Krzysztofowi Sobolewskiemu. Spotkaliśmy się wtedy z szefami Ruchu Młodzieży Niezależnej.

Pierwsza akcja

Pamiętam, jak poszliśmy na drugą pieszą pielgrzymkę z Gorzowa do Częstochowy. Nie wiem czy na początku nam Marek Rusakiewicz ufał, czy nie, bo na początku nie mieliśmy poważniejszych zadań. Pamiętam taką pierwszą większą naszą akcję. To był mecz piłki nożnej na stadionie „Stilonu”. W zasadzie my, to znaczy ja, mój brat Grzegorz i Kazik Sokołowski, byliśmy taką grupą uboczną, bo całe główne zadanie mieli wykonać harcerze. Oni mieli najpierw rozmieścić się wśród kibiców. I potem, na znak trąbki hejnałowej, mieli rozrzucić ulotki. A my mieliśmy rozrzucić ulotki przy wyjściu kibiców ze stadionu. A więc główne działanie mieli wykonać harcerze. A my chyba dostaliśmy takie zadanie, żeby cokolwiek zrobić. A nagle się okazało, że żadnego sygnału z trąbki nie było i żaden z harcerzy nic nie rzucił. I zostaliśmy tylko my we trójkę. Zdecydowaliśmy, że w takim razie zrobimy to sami. Rozrzuciliśmy te ulotki przy wyjściu kibiców ze stadionu. Oczywiście było wówczas pełno milicjantów, którzy zaczęli nas gonić. Uciekaliśmy. Ale już wtedy mieliśmy przygotowane różne warianty ucieczki, które przygotował Grzesiek. Później się okazało, że to właśnie Grzesiek był tym, który przygotowywał każdą akcję. Byliśmy wtedy bardzo dumni, że to myśmy tylko tę akcję wykonali. I żartowaliśmy wtedy z harcerzy. Pamiętam, że chyba właśnie wtedy Marek Rusakiewicz się do nas przekonał, że my potrafimy coś zrobić. I dlatego nam wtedy zaufał. Od tamtej pory zaczęliśmy przenosić wielkie ilości czy to „bibuły”, czy ulotek. Wtedy braliśmy również ulotki od „Solidarności”. Bo im, dorosłym, „obciążonym” rodzinami, było znacznie trudniej niż nam. Bo nam młodym z pewnością było łatwiej biegać, skakać, uciekać, wskakiwać do tramwajów…

Pielgrzymka i przysięga

Składaliśmy przysięgę RMN-owską. To było na drugiej pieszej pielgrzymce do Częstochowy. Pamiętam, że wówczas mieliśmy też pretensje do Marka Rusakiewicza, który jednak ostatecznie pozwolił nam pójść na tę pielgrzymkę. Wcześniej argumentował, że pielgrzymka jest przecież inwigilowana przez Służbę Bezpieczeństwa i nie wyrażał takiej zgody. I początkowo nie pozwalał nam w niej brać udziału, ze względu na warunki bezpieczeństwa, bo my wówczas nie byliśmy jeszcze znani SB. A kiedy już poszliśmy, to nie mogliśmy podchodzić ani do Marka, ani do innych działaczy Ruchu Młodzieży Niezależnej. Nie mogliśmy nawet ani być porządkowymi, ani mieć innych funkcji w czasie pielgrzymki. Byliśmy wtedy jej zwykłymi uczestnikami. Ja wtedy mówiłem do brata, że to pomyłka, że my tam nie powinniśmy być. Ale później tak się złożyło, żeśmy przy tym Marku cały czas byli i na postojach, i w innych sytuacjach. I wtedy chyba Służba Bezpieczeństwa nas poznała, zobaczyła dwóch bliźniaków.

Już dokładnie nie pamiętam, ale było to podczas jednego z postojów w nocy, kiedy poszliśmy do lasu i tam złożyliśmy przysięgę. Przysięgę odbierał Tomek Bicki, a składałem ją ja, mój brat Grzesiek i chyba Kazik Sokołowski. To był prosty tekst. My powtarzaliśmy zdanie po zdaniu. A na koniec powiedzieliśmy: Tak mi dopomóż Bóg i od tego czasu staliśmy się członkami Ruchu Młodzieży Niezależnej.

Akcje ulotkowe

I od tego momentu nasza działalność, można powiedzieć, była już na pełną skalę. Zaczęliśmy wymyślać z bratem nowe akcje ulotkowe. I dawaliśmy różne własne pomysły. Np. naszym pomysłem było rozrzucanie ulotek z naszego bloku, przy ulicy Pomorskiej 32. Było to bardzo dobre, ponieważ mogliśmy z górnych pięter wieżowca wyrzucać nawet dziesięć tysięcy ulotek, podczas gdy tysiące pracowników „Stilonu” wychodziło z pracy. Później poznałem Władysława Maciejowskiego i innych funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa, którzy przygotowali na nas zasadzkę. Ale myśmy nie wpadli.

Potem były też inne akcje. Rozrzucaliśmy ulotki przed SDH-em, w sklepach, na przystankach autobusowych i tramwajowych, gdzie było najwięcej ludzi, po ważniejszych mszach świętych, np. wtedy, gdy były to msze za Ojczyznę. Albo po zwykłych mszach świętych, kiedy rozrzucaliśmy na przykład jakieś ulotki informacyjne. To były często zadania, które myśmy sami wymyślali. Ja pamiętam, że konstruowałem balon, z którego miały być rozrzucone ulotki. A moim marzeniem było zbudować taki sterowany samolot, który wyrzucałby nie bomby, a ulotki. Niestety nigdy do tego nie doszło. Ale takie plany i takie pomysły mieliśmy.

Zabawy w „ciuciubabkę”

I tutaj chyba skrzywdziłbym mojego brata, gdybym nie wspomniał o napisach na murach. Ja nigdy nie robiłem tych napisów. Dzisiaj to może jest to inaczej odbierane. Ale trzeba pamiętać, że były w historii Polski takie okresy, kiedy za napisy na murach ludzie nawet ginęli, jak np. w czasie drugiej wojny światowej. I wtedy napisy takie, jak: „Polska żyje”, „Solidarność walczy” czy „Ruch Młodzieży Niezależnej” były zupełnie inaczej odbierane niż dzisiaj. Dzisiaj napisy na murach szpecą miasto. I prawdę mówiąc, obecnie sam jestem przeciw takim napisom, chociaż sam kiedyś coś takiego robiłem. Ale to było w zupełnie innych czasach i innych okolicznościach.

Naszym „konikiem” był mur przy Szpitalu Miejskim na ulicy Warszawskiej. Bawiliśmy się wtedy z Służbą Bezpieczeństwa w „ciuciubabkę”. Pamiętam, że potrafiliśmy malować na tym murze przez kolejne trzy dni. A na czwarty dzień przyszliśmy pod ten mur bez niczego. Nie mieliśmy żadnej farby. I dopiero wtedy oni nas zatrzymali. Ale musieli wypuścić, bo nie mieli żadnych dowodów. Oni byli wówczas strasznie wściekli.

To Grzesiek opracowywał te wszystkie akcje bardzo szczegółowo. I zawsze pamiętał o drodze do odwrotu.

Pamiętam, że do wielu tych akcji my specjalnie się przygotowywaliśmy. Np. nasza akcja na dawnym SDH, naprzeciwko Katedry (obecnie „Tesco”). Tam był taki daszek. I pamiętam, że z Ryśkiem i Olkiem Popielem trenowaliśmy, jak wejść na ten daszek. Pojechaliśmy wtedy do dziadka na wieś. I wchodziliśmy tam na dach garażu i trenowaliśmy też skoki z dużej wysokości. Trenowaliśmy te skoki, żebyśmy – w razie jakiegoś zagrożenia, np. ze strony milicji czy Służby Bezpieczeństwa – mogli sprawnie z tego daszku zeskoczyć i uciec.

Ćwiczyliśmy też w mieście, np. przechodziliśmy ulice na czerwonym świetle, gdy w pobliżu stał milicjant lub kierował ruchem i uciekaliśmy, kiedy na nas gwizdał i kazał do siebie przyjść. To był nasz taki trening, na naszą odporność psychiczną, żeby później w takich sytuacjach sobie radzić. Było przecież dużo takich przypadków, że ludzie w czasie akcji wpadali nie dlatego, że nie potrafili uciekać, ale dlatego, że zabrakło im zimnej krwi. Mój brat przywiązywał do tego ogromną wagę. I to było podstawą działania naszej grupy. I jeśli np. ktoś sobie z tym nie radził, bo w takich sytuacjach panikował, to do naszej grupy nie mógł należeć. Bo my nie mogliśmy sobie pozwolić na to, aby zaliczyć wpadkę. I nas nigdy w czasie akcji nie złapano. Myśmy chodzili na przystanki tramwajowe, po różnych sklepach. Myśmy nawet mieli siedem różnych piwnic w różnych miejscach w Gorzowie z tym samym kluczem, w których mogliśmy schować nasze ulotki, torby, a później też radiostację. Wszyscy z SB już później wiedzieli, że to my działamy, ale nigdy im się nas nie udało złapać, chociaż mieliśmy dziesiątki rewizji w domach. Nawet w naszym wieżowcu my mieliśmy dwie piwnice. Jedną oficjalną, a drugą nieoficjalną. I Służba Bezpieczeństwa zawsze prowadzona była do tej oficjalnej. Zawsze w tej oficjalnej mieliśmy jedną czy dwie gazetki, np. „Szańce”, ale to było tylko po to, aby oni cieszyli się, że coś znaleźli. Także w domu zawsze trzymaliśmy pojedyncze egzemplarze „bibuły”. Nigdy nie znaleźli u nas materiałów, na podstawie których mogliby nas aresztować.

To wszystko było dla nas czymś fantastycznym. Jak dzisiaj na to patrzę, to nie wyobrażam sobie lepszej młodości niż ta, którą wówczas przeżyliśmy.

Dziewczyny

Miałem w tamtym czasie dziewczynę, która wiedziała, że ja „coś robię”. Ale nigdy nie wiedziała dokładnie co. Powiedziała mi kiedyś, że się bardzo o mnie boi. Powiedziałem jej, co wtedy robiłem, dopiero po wielu latach. Może nawet była trochę dumna z tego, że ja coś robię, ale przede wszystkim bała się o mnie. A mi to pochlebiało.

Pamiętam, że jak było po jakichś akcjach ulotkowych, to nasi koledzy i koleżanki z RMN-u przychodzili do nas, klepali nas po plecach, mówili, że to dobra robota, ale nikt z nami szerzej na ten temat nie rozmawiał. Omawialiśmy te akcje tylko z Markiem Rusakiewiczem i Krzyśkiem Sobolewskim, a także z naszymi najbliższymi kolegami, tj. z Olkiem i Ryśkiem Popielami czy Markiem Bigosem. Rozmawialiśmy na temat przebiegu akcji, analizowaliśmy je, zastanawialiśmy się czy nie popełniliśmy jakichś pomyłek, błędów.

Represje

Raz w życiu straciłem przytomność i to było wtedy, kiedy zostałem pobity podczas przesłuchania przez „esbeka”, kpt. Maciejowskiego. Siedziałem wtedy w areszcie. Ja miałem wcześniej dwie operacje na brzuchu i brzuch był najsłabszą częścią mojego ciała. I przez przypadek, moja mama się wygadała i powiedziała, żeby nie bili mnie w brzuch. I tego samego dnia, kiedy mama to powiedziała, to oni zaczęli mnie uderzać w brzuch. Dwóch mnie trzymało, a Maciejowski uderzał mnie tylko w brzuch. Dlatego straciłem przytomność. Moja mama dowiedziała się ode mnie o tym po moim wyjściu z aresztu, czyli po trzech miesiącach.

Ale to było tylko raz. Nikt już więcej podczas przesłuchań mnie nie bił. Tylko mnie straszono. Jak np. Sobczyński, który w samochodzie, kiedy mnie przewożono, powiedział mi: Gdyby to ode mnie zależało, to skończyłbyś w Warcie, jak Popiełuszko. Ale to tylko był taki tekst, który wówczas już większego wrażenia na mnie nie zrobił. I on to chyba też wiedział. Tak mu się chciało tylko pogadać.

A później to oni się nauczyli z nami obchodzić. Bo pamiętam, kiedy zostaliśmy zatrzymani w Międzyrzeczu za Radio Solidarność, a byli tam funkcjonariusze gorzowscy i „esbecy” z Międzyrzecza, którzy nas nie znali, to był taki incydent. Nieznajomy funkcjonariusz powiedział nam, żebyśmy otworzyli drzwi od ich samochodu. A Grzesiek odpowiedział, żeby oni sami je otworzyli. Tamten funkcjonariusz był zaskoczony oporem z naszej strony. Ale Sobczyński uspokoił go i jednocześnie sam te drzwi otworzył. I gdy mieliśmy wysiadać, zrobił to samo. Ja sądzę, że to też była gra z ich strony. Oni tak naprawdę to chcieli nas zamknąć za jakieś poważniejsze rzeczy, a nie za małe przewinienia. Wtedy mogliby nas wyeliminować na bardzo długo. Za małe rzeczy, np. za kilka ulotek, nie opłacało im się nas wsadzać na kilka dni czy na 48 godzin. Chyba byliśmy dla nich zbyt ważni. Oczywiście zatrzymywano nas na 48 godzin, ale to w ramach prewencji, a nie jakiejś kary. Bo 48 godzin było dla nich za mało.

Rodzice

Ojciec dużo wiedział o naszej działalności, dużo też się domyślał. Ale był na tyle przychylny temu, co robiliśmy, że nam nie przeszkadzał i nie interweniował. Zawsze, jak wychodziliśmy wieczorem, mówił nam: Chłopcy, uważajcie. Mama w tamtym okresie wyjechała do Stanów Zjednoczonych. Była tylko na początku. Wtedy nie mieliśmy telefonu, więc kontakt z nią był utrudniony. Mama więc bardzo mało o tym wiedziała. I nam to odpowiadało. Natomiast nasza babcia bardzo to wszystko przeżywała. Pamiętam takie wydarzenie, kiedy przyszli do nas na rewizję funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa. Wśród nich był Sobczyński. I kiedy mi zakładał kajdanki, to babcia powiedziała: A wy skur… wychowywaliście moich wnuczków, że ich teraz zabieracie?! Moja babcia wtedy płakała. Wówczas Sobczyński poszedł w kierunku babci, ale Maciejowski go powstrzymał i mówił: Daj spokój, daj spokój.

Pojechali też któregoś razu do nas na działkę i szukali bimbru, bo to też była ich metoda, aby dorosłych zamykać za nielegalną produkcję alkoholu. A tam była jakaś trutka. Oni zaczęli to wąchać. I babcia im powiedziała: To weź się i otruj.

Zdawaliśmy sobie wówczas sprawę z niebezpieczeństwa, ale wtedy na pewno nam młodym było łatwiej niż starszym, którzy mieli żony, rodziny, dzieci i wynikające z tego obowiązki. Ich można było wyrzucić z pracy i pozbawić możliwości utrzymania rodziny. A nas, co najwyżej, można było wyrzucić ze szkoły czy też aresztować. I mojego brata wyrzucili. Ja również miałem problemy, ostatecznie skończyłem szkołę po wyjściu z aresztu. Ale maturę pisałem rok później. Były z tego powody jakieś nieprzyjemności i utrudnienia. Mój brat ostatnie pół roku musiał chodzić do szkoły w Sulechowie. A więc konsekwencje tego mieliśmy. Dzisiaj patrzymy na to, że chyba tak musiało być. Ostatecznie sobie jakoś poradziliśmy. I wyszło to na dobre.

Radio Solidarność

Radio to był kolejny etap naszej działalności, z którego jestem dzisiaj dumny. To było takie oczywiste. Bo ja chodziłem do Zespołu Szkół Elektrycznych, do klasy elektronicznej. Mój brat też chodził do tej szkoły, ale do klasy elektrycznej. No i chyba sam fakt, że ja miałem teoretyczne przygotowanie elektroniczne w szkole, a później pracowałem w Unitrze-Serwis, to mógł mieć duże znaczenie. Przyszedł do nas Marek Rusakiewicz i zapytał czy jesteśmy tym zainteresowani. My oczywiście powiedzieliśmy, że tak. Ba, nas nigdy nie interesowało to, co myśmy nazywali „siedzeniem w dziurze”. Oczywiście, to było bardzo ważne dla naszej organizacji drukowanie ulotek, gazet. Jednak myśmy woleli przenieść te ulotki i je rozrzucić niż „siedzieć gdzieś w dziurze” i je drukować. Dla nas takie drukowanie nie dostarczało żadnej adrenaliny. To była tylko taka praca, gdzie się przerzuca kartki i niewiele więcej. To po prostu nie było dla nas. Oczywiście tym ludziom, którzy to robili, nie można ująć ani odwagi, ani oddania. Gdyby przecież oni nie wydrukowali tych ulotek, to byśmy nigdy ich nie rozrzucili. Ale chyba dlatego Marek do nas przyszedł, bo wtedy mieliśmy takie osiągnięcia w tych akcjach bezpośrednich, takich jak ulotkowe czy napisy na murach. A może przede wszystkim dlatego, że nigdy nas na nich nie złapano.

Marek spytał się nas czy się włączymy w działalność Radia Solidarność i powiedział, że wszystko nam wyjaśni Bronisław Żurawiecki. Pamiętam, że na spotkanie z nami przyszedł taki starszy pan, który – jak nam się wydawało – zachowywał się dosyć dziwnie. A to dlatego, że jak ktoś zna Bronka Żurawieckiego, to wie, że nie jest to taki zwykły człowiek. On ma swój sposób mówienia. A na nas zrobił wtedy ogromne wrażenie. I nie tylko wprowadził nas w sprawy radia, ale również nam opowiadał, jak to wszystko działa. Spotykaliśmy się czy to u nas w domu, czy u Olka i Ryśka Popielów. Pokazywał nam, jak to składać, jak rozwijać. Był też z nami na pierwszej akcji. A potem to już myśleliśmy, gdzie i jak wejść i skąd nadawać.

Dobraliśmy do siebie ślusarza, którym był Marek Bigos. I zawsze szukaliśmy najlepszych miejsc do nadawania. Bo radio powinno być nadawane z jak najwyższego punktu, wówczas był największy zasięg. Gorzów jest o tyle fajny, że leży na wielu wzgórzach. Ale nadawanie z wieżowców było jeszcze lepsze, więc myśleliśmy, jak tu „pokonywać” różnego rodzaju zamki, na które były zamknięte wejścia na dachy. I dlatego był potrzeby ślusarz, który potrafiłby „pokonywać” te zamki, kłódki czy też inne sztaby. I Marek Bigos był takim człowiekiem, i nagle się okazało, że bardzo pasuje do naszej grupy. Podstawowa nasza grupa w Radiu Solidarność wtedy to: ja z bratem, Marek Bigos i Olek Popiel. Często był też z nami Krzysiek Sobolewski. I to były chyba nasze najlepsze dni w działalności.

Pamiętam, że Radio Solidarność robiło na ludziach ogromne wrażenie. I chyba nikt nie zdaje sobie sprawy z tego, jak człowiek może być dumny, kiedy na drugi dzień po nadawaniu jedzie tramwajem, a ludzie szepczą jeden do drugiego: znów była audycja Radia Solidarność… i A ja słyszałam, że oni jeżdżą wielkim „Starem” z wielką skrzynką, że to jest takie duże. Jak oni to robią? Ci ludzie muszą być bardzo odważni. Oczywiście słyszeliśmy również komentarze niezadowolonych, że zakłóciliśmy komuś oglądanie jakiegoś filmu, bo przerwaliśmy nadawanie telewizji na kilka minut. Ale takie komentarze były bardzo rzadkie. Najbardziej śmieszne było dla nas to, że ludzie mówili do siebie ściszonym głosem, jakby nie chcieli, abyśmy ich usłyszeli. A przecież to my nadawaliśmy te audycje. Ale tym bardziej byliśmy dumni. Szkoda tylko, że nie mogliśmy wówczas napisać sobie na plecach, że to my. Ale taka była zasada tej działalności konspiracyjnej czy też „radiowej” w tym przypadku.

Rok 1984 to był chyba czas, w którym możemy powiedzieć, że starsi działacze chyba się trochę wypalili. Największą rolę zaczęła dla nich odgrywać troska o utrzymanie rodziny. A dodatkowo ludzie już jakby się przyzwyczaili do życia w tamtych czasach. Uważali, że tak już musi być i nie da się tego zmienić. Tym bardziej, że już stanu wojennego nie było i ludzie przyzwyczaili się do tego, co było. A nawet działalność starszych, dorosłych, w tamtym czasie, jakby zmalała. I wówczas nasza działalność w ramach RMN-u chyba wtedy rzeczywiście jakby popchnęła tych starszych do aktywności, przynajmniej do 1986 czy 1987 roku, do może większej walki z „komuną”.

Przysięga wojskowa

„Oni” nas zaczęli powoływać pojedynczo do wojska. I to był ich błąd. Bo mogli poczekać i powołać nas wszystkich naraz. Bo gdyby nas wszystkich powołali w tym samym czasie, to mogliby wyeliminować praktycznie cały RMN. Przecież oni już wtedy dokładnie wiedzieli, kto z nas działa, nie mieli tylko dowodów. A gdyby nas wszystkich powołali, to co najwyżej wszyscy odmówilibyśmy przysięgi wojskowej, ale problem RMN-u mieliby z głowy. Przecież mogli powołać obu Popieli, obu Sychlów, obu Sobolewskich, obu Rusakiewiczów, Sokołowskiego, Bickiego… Przecież same dziewczyny nie za wiele mogłyby zrobić, a zwłaszcza nie zastąpiłyby tych „grup szturmowych”, jak myśmy siebie później nazywali. Oni jednak na ten pomysł nie wpadli. Myśmy z bratem wiele razy o tym rozmawiali, jak łatwo jest nas wyeliminować. Przecież służba wojskowa była obowiązkiem każdego młodego mężczyzny.

A kiedy nas zaczęto powoływać do wojska, to przecież nie do zaakceptowania była dla nas przysięga wojskowa. Pierwszy był Krzysiek Sobolewski, który odmówił przysięgi wojskowej. Skazali go za to, że odmówił służby wojskowej, bo w kodeksie karnym nie było nawet czegoś takiego, jak „odmowa złożenia przysięgi wojskowej”. I dostał trzy lata więzienia. Choć dokładnie już teraz nie pamiętam, jaki to był wyrok, ale był duży.

Krzysiek nas zainspirował do walki z przysięgą wojskową, do nie wyrażania zgody na jej treść. Dla nas był bohaterem, który decydował się na długi wyrok więzienia tylko dlatego, że nie chciał ślubować wierności socjalizmowi i Armii Radzieckiej. I Krzysiek siedział wtedy w więzieniu dość długo. Może Kazik Sokołowski siedział tylko dłużej. I pamiętam, jak jeździliśmy na jego rozprawy do Poznania. I bardzo martwiliśmy się o niego. Nawet były plany odbicia Krzyśka. Wraz z bratem zastanawialiśmy się, jak odbić Krzyśka z konwoju wojskowego, ale nigdy do tego nie doszło.

W tamtych czasach oczywiście baliśmy się, mimo że nie mieliśmy swoich rodzin, ale przeżywaliśmy pierwsze nasze miłości. A na pewno lepiej jest chodzić za rękę w parku niż siedzieć w więzieniu.

Odmowa przysięgi wojskowej była naszym kolejnym etapem walki z „komuną”. Mnie powołali do Obrony Cywilnej, po kilku próbach powołania do wojska. Ale tam ja też odmówiłem przysięgi. Tylko że miał wtedy do Polski przyjechać Jan Paweł II, więc wysłali mnie z Poznania do Suwałk. W Suwałkach, jak papież pojechał, to okazało się, że jestem trzy miesiące w tych jednostkach i w końcu chyba uznali, że nie mogą mi zarzucić odmowy służby wojskowej. Bo przecież ja w tej formacji, tak jak w wojsku, byłem i trudno chyba im było mnie oskarżyć o odmowę tej służby. Właściwie można powiedzieć, że za mną był już ten okres służby, w którym nikomu specjalnie nie podpadałem, tyle, że nie miałem złożonej przysięgi wojskowej. Byłoby prawdopodobnie trudno mnie skazać. I tak stałem się jedynym, który odbył dwa lata tej służby bez złożenia przysięgi wojskowej. Ja przynajmniej nie znam drugiego takiego przypadku.

„Wychowywanie” oficerów SB

Oficerów Służby Bezpieczeństwa trzeba było na początku „wychować”… Na początku oni byli oczywiście bardzo chamscy. Tak, jak wyżej napisałem, jedyny raz w życiu straciłem przytomność podczas przesłuchiwania mnie przez Maciejowskiego. Ale to były początki. Później, chyba, mimo wszystko, musieli oni mieć do nas jakiś szacunek. Może dlatego, że już się ich nie baliśmy. Może jednak nie był to szacunek, bo nie podejrzewałbym ich o to. Może czuli jakiś respekt, bo podczas przesłuchań zdarzało się, że to my ich straszyliśmy. Na przykład Grzesiek powiedział jednemu, aby uważał, bo kiedyś może dostać w łeb. Nas chyba oni w pewnym momencie się już bali. Oczywiście mogli nam zrobić dużo różnych rzeczy. Ale też już wiedzieli, że my też możemy zrobić im różne rzeczy, powiedzmy przykrych. Gdyż ta znajomość, to poznanie, było obopólne. Bo myśmy też ich znali, każdego „esbeka”, każdy ich samochód na mieście, ich rejestracje. Tak samo, jak oni nas znali, tak my znaliśmy ich. Chodząc po mieście, to oni na nas patrzeli, a myśmy patrzeli na nich. Tak samo, jak my nie mogliśmy się czuć bardzo bezkarni, tak samo oni nie mogli się czuć bardzo bezpiecznie. My byliśmy w cudzysłowie „znajomymi”. Ale oni też wiedzieli na co nas stać.

Ja i mój brat byliśmy przez „esbeków” określani jako „kamikaze”. Może mój brat jest z tego bardzo dumny, ale ja nie do końca. Pamiętam, że „esbecy” nazwali w swoich materiałach kogoś „naiwnym”. Grzesiek powiedział, że jak by tak jego któryś „esbek” nazwał, to by go zbił. Z określenia „kamikaze” był natomiast dumny. Ja chyba też.

Dwie siostry – RMN i Matka Boska

Dzisiaj, po latach, powtarzam moim dzieciom, że nigdy nie zamieniłbym tego, co przeżyłem, tamtej mojej młodości, z dzisiejszym pokoleniem. Ten okres nas dużo nauczył. My, niezależnie od tego, czego nas uczono w szkole, zdobywaliśmy wiedzę na różnych tajnych wykładach, np. z historii. Zbliżyliśmy się również do kościoła, szczególnie do ojców Kapucynów. Oni często udzielali nam schronienia i użyczali swoich budynków, i znajomości w całej Polsce. I oczywiście wpływ na to miały piesze pielgrzymki. Mówiąc szczerze, nie byłem aż tak zakochany w tych pielgrzymkach. Moją główna motywacją był RMN. Później się okazało, że RMN i Matka Boska, to są dwie bardzo dobre siostry, z którymi jest nam bardzo dobrze.

To na pielgrzymce, poznawaliśmy swoje dziewczyny. No, bo gdzie lepiej poznać przyszłą żonę, jak nie na pielgrzymce? Kształtowało to nas religijnie, kształtowało nasze charaktery. Równie ważne było dla nas poznawanie historii. Bo jak znaliśmy historię Polski, to wiedzieliśmy, o co chcemy walczyć. Wiedzieliśmy, co kiedyś w Polsce było i o co mamy walczyć, jak powinna wyglądać nasza Ojczyzna.

Dbaliśmy zatem o ducha, o naszą wiedzę i naszą sprawność fizyczną, czyli o te wszystkie rzeczy, które młody człowiek powinien mieć. I to nam dał RMN.

Często wracam w pamięci do tamtego okresu i uważam, że to był najwspanialszy okres w moim życiu, dlatego, że mam bardzo dobre wspomnienia. Miałem i mam z tamtego okresu bardzo wielu przyjaciół. Natomiast udział w Radiu Solidarność przydał mi się niespodziewanie, gdy kilka lat temu ubiegałem się o pracę w USA. Zostałem, wraz z 9. innymi osobami, wybrany spośród 150. chętnych do rozmowy kwalifikacyjnej. Spośród naszej dziesiątki pracodawca chciał wybrać tylko jedną osobę. Na rozmowę zabrałem książkę o Radiu Solidarność, którą pokazałem podczas rozmowy. Miała ona potwierdzić rzeczy, o których mówiłem, bo dla Amerykanów były jak bajka o żelaznym wilku. Wydaje mi się, że zrobiła wrażenie i to zdecydowało o wyborze mojej osoby.