Moje początki

Trafiłem do Ruchu Młodzieży Niezależnej przez kontakty z moimi kolegami, Grzesiem i Jarkiem Sychlą. Razem chodziliśmy do szkoły średniej. Razem też lubiliśmy jeździć rowerami. Wyjeżdżając gdzieś głębiej w teren naszego województwa, zatrzymywaliśmy się na przystankach autobusowych i tam pisaliśmy kredą znaki Polski Walczącej i Solidarności Walczącej. I w ten sposób się poznawaliśmy i rozpoznawaliśmy. I kiedy zaproponowali mi wstąpienie w struktury Ruchu Młodzieży Niezależnej, to ja odpowiedziałem pozytywnie. Wiedzieli, na co mogą liczyć z mojej strony, a ja miałem do nich zaufanie. Mieliśmy zbieżne poglądy na temat tego, co się dzieje w Polsce i jak oceniamy tamten system.

Decyzja moja nie nastąpiła od razu, bo trochę się wahałem, trochę się bałem, sądziłem, że jestem za młody. Zanim podjąłem się działalności w RMN, to wcześniej ściągałem propagandowe plakaty i ogłoszenia z gazetek ściennych w „Stilonie”. Ściągaliśmy reklamówki „WRON-y” czy też zdjęcia gen. Jaruzelskiego lub domalowywaliśmy coś na tych afiszach i zdjęciach. Podobnie w szkole, chodziłem do Technikum Elektrycznego w Gorzowie, gdzie formą oporu było przypięcie, podobnie jak to zrobił Wałęsa, Matki Boskiej Częstochowskiej na tle biało-czerwonej flagi. Dyrektor szkoły namawiał, aby ten znaczek z Matką Boską odpiąć, bo tak nie można. Ale ja oczywiście nadal nosiłem tę Matkę Boską w klapie, wzorując się na Lechu Wałęsie.

I kiedy zdecydowałem się, że przystąpię do RMN, to zaczęły się już działania skoordynowane z tym, co Ruch Młodzieży Niezależnej robił. To nie były już takie indywidualne akcje, ale były przydzielane zadania, np. trzeba było rozrzucić ulotki w konkretnym miejscu lub wymalować napisy na murach. I tak sobie przypominam moją pierwszą akcję, jaką było malowanie kotwic Polski Walczącej i Solidarności Walczącej na ścianie garażów u nas, na Dolinkach. „Skombinowałem” wtedy farbę w aerozolu z „żelaznych zapasów” mojego taty – po prostu ją podkradłem. Poszedłem z Jarkiem i Grzesiem malować ścianę garażu. Było zimno i ciemno. I niestety ten aerozol zawodził, i trzeba było go poprawiać. No i po którymś tam poprawieniu niestety w ciemnościach psiknąłem sobie w twarz. Farba poleciała na oczy, na twarz. Jako niedoświadczony, pobiegłem do domu, aby tę twarz przemyć, a koledzy musieli poczekać. Normalnie później to było nie do pomyślenia. Przecież jak akcja trwa, to może ktoś to zobaczyć i dlatego trzeba ją szybko wykonać. Ale na początku takie mieliśmy doświadczenia.

Międzyrzecz i MRU

Bliskie były mi sprawy ekologiczne. Pojawił się wówczas temat Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego i planowanego tam składowiska odpadów radioaktywnych. Pan Stanisław Bożek poprosił działaczy z Gorzowa o wsparcie jego protestów w Międzyrzeczu. I mnie przypadło koordynowanie tych działań. Polegały one głównie na kolportowaniu ulotek na terenie Międzyrzecza. Taką najbardziej spektakularną naszą akcją było wejście na daszek jednego z niskich budynków w centrum miasta i zrobienia tam takiej pikiety stacjonarnej[1].

Wcześniej pan Bożek z innymi działaczami z Międzyrzecza organizowali w każdą pierwszą niedzielę miesiąca marsz protestacyjny. Te marsze odbywały się od maja, ale z biegiem czasu zaczynały słabnąć. Wypalała się w ludziach chęć działania, tracili nadzieję, że mogą coś wywalczyć. A nasze włączenie się w te protesty spowodowało, że ponownie zwiększyła się liczba ich uczestników. Po letnim kryzysie, marsze zaczęły przybierać na sile. W tak małej miejscowości milicja i SB bardzo ostro reagowały na pojawienie się niemal każdej ulotki. Za posiadanie nawet jednej takiej ulotki mieszkańcy byli tak napiętnowani i straszeni, jakby nie wiem, co się stało. Natomiast gdy rozrzuciliśmy tysiące ulotek i weszliśmy na ten daszek, to ulica była cała biała od ulotek. Ludzie zbierali te ulotki i roznosili po całym mieście. Nawet niektórzy zbierali te ulotki i rozrzucali je ze swoich okien. My byliśmy na tym daszku trzy godziny i obserwowaliśmy to.

Nagle bariera strachu została przełamana, bo okazało się, że tu, w centrum miasta, kilka osób odważyło się rozrzucić tysiące ulotek, pokazało swoje twarze, stojąc na daszku tak wiele godzin i nic się takiego strasznego nie stało. Ze skóry nas nie obdarli. To było dodanie otuchy tym ludziom z tej miejscowości, że nie jest tak źle, że diabeł nie taki straszny, że nie ma co się bać tego wszystkiego. Staliśmy na tym barze 3 godziny, a mogliśmy stać jeszcze dłużej, ale jednemu z uczestników akcji zachciało się „siusiu” i dlatego z tego prozaicznego powodu musieliśmy ją zakończyć. A stało się nam dobrze, bo milicja nie miała zbyt dużych szans do interwencji. My byliśmy na dość dużej wysokości. Poprosili o pomoc straż. Straż przyjechała, ale strażacy powiedzieli, że oparcie drabiny o ten bar grozi zawaleniem jego konstrukcji i że w związku z tym ryzykiem oni nie podejmują się nas zdjąć. Milicjanci odstąpili od ściągania nas siłą. I musieli pokornie czekać aż my zejdziemy sami na dół. Do tego momentu „esbecy” z Gorzowa jeszcze nie przyjechali i były tam same siły międzyrzeckie. Ogólnie była atmosfera bardzo sprzyjająca do protestowania, bo była to akcja apolityczna, bo ludzie (niezależnie od poglądów) uważali, że sprawa zagrożenia zdrowia i życia ze strony składowiska odpadów radioaktywnych była bliska ich sercu. Rzucono nam nawet na daszek wiązankę biało-czerwonych goździków, więc była duża sympatia ze strony mieszkańców. A my niestety musieliśmy zejść. Zeskoczyliśmy z tego baru przekąskowego na dach pobliskiego kiosku, a stamtąd na dół. I tam już funkcjonariusze mundurowi MO czekali na nas.

My oczywiście byliśmy przygotowani, że nas zamkną do „kabaryn”. Tak się jednak nie stało. Ku naszemu zdziwieniu, ludzie, którzy stali na dole, nagle nas otoczyli. A ludzi było tak dużo i był ogromny ścisk, że zauważyliśmy, że ci funkcjonariusze nie mają odwagi nas brać siłą. Wobec tego rozwinęliśmy te transparenty, które mieliśmy ze sobą. Stanęliśmy na ulicy i ruszyliśmy przed siebie główną ulicą. Za nami poszli najpierw młodsi i dzieci. Ludzie dorośli szli chodnikami i opłotkami. Szliśmy tak długo aż doszliśmy do kościoła przy Rynku. I tam trzeba było kończyć ten przemarsz. Tam też ludzie się zgromadzili. Podziękowaliśmy za wspólny przemarsz. Złożyliśmy transparenty i weszliśmy do kościoła, tam schowaliśmy transparenty. Pomodliliśmy się i wyszliśmy z kościoła, udając się w kierunku dworca PKS. Ale w pewnym momencie, kiedy już tego tłumu nie było, bo ludzie obserwowali nas tylko z daleka, to milicyjne „suki” podjechały, zapakowano nas do nich i trafiliśmy na międzyrzeckie „dołki”, na 48 godzin.

W porównaniu do „dołków” gorzowskich, mieliśmy tam komfortowe warunki. Była jakaś pościel. Funkcjonariusz przychodził pytać się czy nie chciałbym czegoś do picia. Widać też było sympatię tych milicjantów do nas. Byliśmy wręcz zaskoczeni. Zawsze później miło wspominaliśmy te „dołki” w Międzyrzeczu i 48 godzin spędzonych tam. Trafiliśmy tam też później, w związku z marszami protestacyjnymi.

„Daching” w Gorzowie

Warto jeszcze dodać, że przed tą naszą akcją w Międzyrzeczu, robiliśmy pikietę w sprawie MRU w Gorzowie. Było to 18 maja 1987 roku. I to też był taki sygnał dla władzy, że nie tylko Międzyrzecz będzie protestował, ale my, jako środowisko gorzowskie, również włączymy się w ten protest. I nie będzie on ograniczony do małej, lokalnej społeczności małego miasteczka, ale może rozlać się szerzej. Ta akcja polegała na tym, że za pomocą drewnianej drabiny pożyczonej od Kapucynów wdrapaliśmy się na daszek SDH, przy katedrze w centrum Gorzowa, w godzinach szczytu. Wracając z pracy w Zakładach Mechanicznych „Ursus” do domu, wysiadłem w centrum. Akcja była już wcześniej przygotowana, drabina schowana. Wskoczyliśmy na ten daszek i zaczęliśmy ostro rzucać ulotkami. Zrobiło się biało, bo rozrzuciliśmy kilka tysięcy ulotek. W tym czasie przy SDH był funkcjonariusz SB – Władysław Maciejowski, którego widzieliśmy biegnącego na komendę na Obotrycką, aby powiadomić o tej akcji. Nie wiem, skąd funkcjonariusze SB tam się wzięli. Może mieli jakieś przecieki. Ale my sprawnie weszliśmy na ten dach. Będąc na daszku, czuliśmy się bezpieczni, bo wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo nas stamtąd ściągnąć.

Te akcje, tzw. „dachingi”, to nie był nasz pomysł, ale zaczerpnięty z prasy podziemnej. Taką akcję wcześniej przeprowadził jeden z WiP-owców z Polski, który wszedł na słup ogłoszeniowy. W jednej z podziemnych gazet było jego zdjęcie i opis tej akcji, z którego wynikało, że milicjanci mieli wielkie problemy ze zdjęciem działacza z słupa. Stąd się zrodził pomysł, aby zastosować to u nas, czyli wdrapać się na pewną wysokość, co umożliwi nam pozostać tam dłużej, a ludzie mogą nas zauważyć i przyglądać się takiej akcji. My siedzieliśmy na tym daszku dość długo. Funkcjonariusze poprosili straż pożarną. Strażacy i milicjanci weszli po drabinie na ten dach i próbowali z nami negocjować zejście. My wówczas chwyciliśmy się pod ramiona, aby nas siłą nie zaczęto ściągać. Pole manewru tam było bardzo małe, bo daszek był bardzo wąski.

W związku z tym, że nie chcieliśmy zejść dobrowolnie, to milicjanci zeszli i zaczęli się naradzać, co mają w tej sytuacji robić. My kontynuowaliśmy ten protest. Ludzie się wokół nas gromadzili, raz było ich mniej, raz więcej. Tłum zaczął gęstnieć, gdy milicjanci przystąpili do zatrzymywania nas. Ponownie podjechał wóz strażacki. Milicjanci weszli i zaczęli rozdzielać nas i ściągać z tego daszku. Wrzucili nas do „suk” i na sygnale zawieźli na gorzowskie „dołki”. Akcje tę uznaliśmy za udaną, bo temat Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego został „rozreklamowany”. Ludzie dowiedzieli się, że jest taki problem. To był też początek działań władz, związanych z budową elektrowni atomowej w Klempiczu. W tej sprawie również prowadziliśmy później akcje protestacyjne.

Działając na polu ekologicznym, zadawaliśmy cios władzy socjalistycznej. Zresztą, podobnie było w sprawach wojskowości. Czyli można było ten system atakować na przeróżne sposoby. Sprawa ekologii nie budziła kontrowersji wśród większości mieszkańców. Była to sprawa apolityczna, ale uderzała w tamten rząd i w tamten system. I dzięki takim akcjom przychylność mieszkańców była do zdobycia w szerszym zakresie niż tylko określanie się przeciw socjalizmowi.

„Esbecja”

Służba Bezpieczeństwa była wredna i straszna. Przypominam sobie mój pierwszy kontakt z Służbą Bezpieczeństwa w 1985 roku, kiedy ktoś tam nie wytrzymał na przesłuchaniu i powiedział, że przekazywał mi ulotki i po tym tropie „esbecy” dotarli do mnie. Stało się tak dlatego, że tego mojego kolegę brutalnie pobito. I podczas tego przesłuchania on nie wytrzymał tego bólu i powiedział więcej niż chciał. Zastraszano go też, że straci życie i rodzina go więcej nie zobaczy. Takie brutalne działania ze strony SB powodowały, że ludzie „pękali”. Do tych ludzi oczywiście nie można mieć pretensji.

Zatrzymano mnie bardzo wcześnie rano. Usłyszałem mocne walenie w drzwi. Potem rewizja, przewracanie wszystkiego do góry nogami. To był stres i dla mnie, i dla rodziny. Kiedy znaleźli, ulotki zabrali mnie. Zawieźli na przesłuchanie. Przesłuchanie trwało bardzo długo, cały dzień. Byłem bardzo zmęczony. Nic nie jadłem i nie piłem. Była to taka typowa metoda, aby mnie złamać. Próbowano mnie również zastraszać, że za chwilę okno otworzą, a ja mogę wypaść. A przesłuchiwali mnie na Kwiatowej, na trzecim lub czwartym piętrze. Sugerowano, że będzie to „samobójstwo”, że oni będą tłumaczyć, że ja po prostu wyskoczyłem, jeśli nie powiem, od kogo te ulotki dostałem. Straszono mnie, że jeśli nie zdradzę swoich kolegów, to mogę „marnie skończyć”. Uderzono mnie też silnie pałką w kark, w okolicach głowy. Po tym uderzeniu poczułem się źle, ale udawałem, że jest znacznie gorzej. Zacząłem udawać, że mdleję i że nie ma ze mną kontaktu. I to mnie chyba uchroniło od tego, że gorzej nie oberwałem – tak, jak moi koledzy. Widać było, że oni też się trochę wystraszyli, bo wyszli z pokoju i zaczęli jakieś tabletki przynosić. Ja zostałem wtedy tylko z jednym funkcjonariuszem. I jestem przekonany, że to moje zachowanie, jak natchnienie od Boga, uchroniło mnie przed dalszym biciem, w tym pałką po piętach, jak robiono to moim kolegom. Bo przecież inni moi koledzy – Jarek Sychla i Jarek Wojewódzki byli tak bici aż byli opuchnięci. Ja myślę, że mi się wtedy udało.

Stosowano też wobec mnie taką metodę „dobrego i złego esbeka”. Gdy ten „dobry” przychodził, to próbował mnie zmiękczyć swoją „dobrocią”. Była więc i siła, i „dobroć”. Sprawdzali, co pasuje do danego człowieka. Na szczęście udało mi się. Jakoś to przeszedłem w miarę dobrze. I nie otworzyłem się na tę „dobroć” i siłę „esbeków”, a język mi się nie rozplątał. Po takim całodniowym przesłuchaniu wieźli mnie na noc na „dołki”. I od rana zaczął się kolejny dzień przesłuchań. Czyli maksymalnie wykorzystywali ten czas zatrzymania na 48 godzin. Po 48 godzinach wypuszczono mnie. Ale nadal byłem nękany wezwaniami na kolejne przesłuchania. Chodziłem na nie w strachu, nie wiedząc, co będzie. Czy mnie zamkną, czy nie. Bo wtedy, w 1985 r., po tym, jak jeden z naszych kolegów nie wytrzymał, to ruszył się cały „łańcuszek” i dużo osób było zatrzymywanych.

Moja rodzina też się bała. Warto wspomnieć, że po tych brutalnych pobiciach moich kolegów podczas przesłuchań, była reakcja ze strony Kościoła. Kuria Biskupia zaangażowała się w naszą obronę przed represjami SB i interweniowała u władz, informując, że młodzież podczas przesłuchań jest źle traktowana.

Strach przed gumką do mazania

Takich zatrzymań na 48 godzin – często prewencyjnych, np. abym nie mógł się dostać na zjazd Ruchu „Wolność i Pokój” lub rewizji, np. przed spotkaniem z Papieżem, podczas jego pobytu w Polsce, w Szczecinie i Gdańsku – było wiele. I czasami były to bardzo śmieszne sytuacje, np. zabrano mi gumkę do zmazywania ołówka, bo w niej miałem wydłubany znak Solidarności Walczącej. Skonfiskowano mi też piórnik, na którym miałem napis „Solidarność”. Zabrali mi też książki o ks. kardynale Stefanie Wyszyńskim – „Zapiski więzienne”. Dla władzy wszystko mogło być niebezpieczne i groźne. To pokazuje czego oni się bali – nawet gumki do mazania.

Rodzice

Moi rodzice oczywiście również się bali. Mieli też własne doświadczenia, bo wywodzą się ze wschodu Polski. Tata został wywieziony nad Kanał Wołgadoński w związku ze swoją postawą antysocjalistyczną, mieli więc przykre doświadczenia. Wiedzieli, jak „pachnie” komuna. I próbowali namawiać mnie, abym się nie angażował. To kosztowało ich zdrowie. Ja, jako młody człowiek, nie za bardzo wczuwałem się w to zdrowie rodziców i robiłem swoje, bo uważałem, że Ojczyzna tego wymaga. Bo nie robiłem tego dla zabawy, ale z przekonania, że taki jest mój obowiązek. Były przecież inne pokolenia, które musiały przelewać krew. A teraz to ryzyko było zdecydowanie mniejsze, a przelewania krwi to zupełnie minimalne.

Pamiętam, że podczas jednego z takich przeszukań mama miała stan przedzawałowy. I „esbecy”, na moje polecenie, musieli wzywać karetkę. Rewizja stanęła w miejscu. Karetka przyjechała i musiano udzielić pomocy mamie. Rodzice bardzo przeżywali te wszystkie najścia i rewizje. A ja próbowałem to pogodzić – służbę Ojczyźnie i miłość do rodziców. Nie przerywałem moich działań, mimo iż groziło to konsekwencjami dla moich rodziców. Uważałem, za Norwidem, że ojczyzna to wielki, zbiorowy obowiązek i że potrzebne jest z mojej strony takie właśnie zaangażowanie.

Nie byłem jakimś tam bohaterem, bo również się bałem. I nie we wszystkich działaniach uczestniczyłem, jak np. w Radiu Solidarność – chociaż mi proponowano, to odmówiłem. Miałem świadomość, że to jest bardzo duże ryzyko, za które groziło nie tylko zatrzymanie na 48 godzin czy kolegium, ale więzienie. Mogę powiedzieć, że w tej sprawie stchórzyłem. Pewne obawy, dotyczące mojej rodziny, ale i obawy o mnie, decydowały o tym, że nie angażowałem się we wszystko.

Siła RMN-u

O tym, że środowisko RMN-u wybijało się na tle kraju, zadecydowało kilka przyczyn. Była to m.in. sprawa osoby, która była przywódcą i która potrafiła wokół siebie zgromadzić ludzi, zorganizować tę pracę podziemną w taki sposób, aby była ona bezpieczna i przemyślana. Mam tu na myśli Marka Rusakiewicza, który to wszystko organizował i miał „głowę na karku”. Kwestia druga to więzy koleżeńskie i przyjacielskie – odgrywały podstawową rolę. Bo jeżeli ludzie znają się z podwórka, znają się ze szkoły, mogą na sobie polegać i mogą sobie ufać, to też łatwiej realizować nawet niebezpieczne zadania. To stwarzało poczucie bezpieczeństwa. Kolejny czynnik, który miał wpływ – to był fakt, jakie osoby się zaangażowały w tę działalność. To byli ludzie o odpowiednich charakterach i predyspozycjach. To dawało dużą szansę na powodzenie tych akcji, które były organizowane. A w przypadku wpadki ten łańcuch „sypania” szybko był przerywany. Nawet pod wpływem bicia czy torturowania wiedzieliśmy, że nie każdy przecież się załamie. I to się sprawdzało.

Inną ważną sprawą było to, jak reagowało środowisko na tych, którzy w trakcie zatrzymań nie wytrzymali. I tu trzeba powiedzieć, że postawa była piękna, bo tym osobom się wybaczało, uznając, że może sami byśmy pod wpływem takiego bicia „puścili farbę”. To, że ktoś nie wytrzymał, nie wykluczało go z dalszego działania. Szczęściem naszego Ruchu było również to, że nie było wśród nas konfidentów. Ja przynajmniej nie mam takich informacji. I nie odczuwałem, żeby ktoś świadomie współpracował z SB i donosił[2]. Myślę, że mieliśmy duże szczęście, co do składu osobowego tych ludzi, którzy się zaangażowali w nasz Ruch, a zwłaszcza tych, którzy byli na pierwszej i na drugiej linii.

Fenomen WiP-u

Przy okazji RMN-u warto też powiedzieć o Ruchu „Wolność i Pokój”, który w Gorzowie był całkiem inny niż w pozostałych ośrodkach w Polsce. W Gorzowie WiP nie powstał dlatego, że tu było środowisko o nastrojach pacyfistycznych i szukało jakiegoś miejsca w szeregu. Było wręcz odwrotnie. U nas działał już RMN. Nasi koledzy – Jarek Wojewódzki i Krzysiek Sobolewski zostali w 1986 r. aresztowani za odmowę złożenia przysięgi wojskowej. My wiedzieliśmy, że oni to uczynią, bo już wcześniej do tego się przygotowywaliśmy.

Włączenie się w WiP dawało nam szansę ogólnopolskiej akcji w obronie uwięzionych kolegów. Rota przysięgi wtedy brzmiała: Przysięgam stać wiernie na straży pokoju z braterskim przymierzu z Armią Radziecką i innymi sojuszniczymi armiami… I było to nie do pogodzenia z naszymi sumieniami. Wojsko powinno stać na straży pokoju i obrony granic Polski. A historia pokazywała, że wojsko było wykorzystywane w zupełnie innych celach, np. „trzymania społeczeństwa za mordę”. Tak było w stanie wojennym. Wcześniej był grudzień 1970 r. i szereg innych wydarzeń. Wojsko było wykorzystywane do tego, żeby utrzymywać socjalizm i wspierać działania służb specjalnych, w tym SB.

My chcieliśmy, aby ta armia, do której mieliśmy w ramach poboru iść, rzeczywiście służyła narodowi i pilnowała pokoju w państwie polskim, ale nie państwie socjalistycznym. I kiedy usłyszeliśmy, że pierwszy człowiek w Polsce odmówił z tych powodów przysięgi wojskowej, a był to Marek Adamkiewicz ze Szczecina, a potem kolejni i na tej bazie powstał Ruch „Wolność i Pokój”, to było również dla nas inspiracją, abyśmy uwzględnili w naszej działalności RMN-u aspekt odmowy przysięgi wojskowej. Chcieliśmy działać na rzecz zmiany tej przysięgi wojskowej. Ruch Młodzieży Niezależnej delegował mnie do nawiązania kontaktów z WiP. Poprosił mnie o to Marek Rusakiewicz. Pojechałem z Jarkiem i Grzesiem Sychlą na pierwszy taki zjazd „WiP-owców” na Pomorze. Tam zobaczyliśmy, że jest takie środowisko „z trawką i alkoholem”, bardzo wyluzowane. To był dla nas szok. Wracając pociągiem, komentowaliśmy to, a Grzesiu i Jarek Sychla powiedzieli, że nigdy do tego Ruchu nie przystąpią. I okazało się, że na polu bitwy musiałem zostać sam.

Na początku z Gorzowa, to tylko ja byłem w tym WiP-ie. Chociaż obaj oni deklarowali, że odmówią przysięgi wojskowej, to z WiP-em nie chcieli mieć nic wspólnego. Zaskoczeniem dla nas było też to, że tam wszyscy o wszystkim wiedzieli. Jechaliśmy na ten zlot, a Służba Bezpieczeństwa wiedziała, kiedy i gdzie się on odbędzie. I najnormalniej w świecie wiele tych osób „zgarnięto” przed zlotem. To było nasze takie pierwsze zetknięcie się z nową formą działalności opozycyjnej.

Ale trzeba powiedzieć, z perspektywy czasu, że WiP odegrał dużą rolę w przełamywaniu bariery strachu. My przecież do tej pory działaliśmy w warunkach konspiracji. Praktycznie prawie nikt nie wiedział, że ja jestem w RMN-ie. Ja przecież nie przyznawałem się do tego, że jestem w RMN-ie, bo wiedziałem, że zaraz mnie „zgarną”. Inni robili tak samo. A tu pojawił się nagle taki fenomen – ruch, którego uczestnicy podawali oficjalnie swoje imiona i nazwiska, numery telefonów. Podobnie też stało się w moim przypadku, kiedy w „Feniksie” pokazała się informacja, że przedstawicielem Ruchu „Wolność i Pokój” w Gorzowie jest Kazimierz Sokołowski. I tam był podany też mój adres z telefonem. Reperkusje były natychmiastowe. Gdy byłem na pielgrzymce, SB „wjechała” do domu moich rodziców i pokazała im: Patrzcie, tu jest podany wasz syn, jego adres i telefon. O co tu chodzi? I straszono moich rodziców, że ja się sam pcham do więzienia.

Ta bariera strachu została jednak przełamana i dzięki WiP-owi podziemie zaczęło wychodzić na zewnątrz, więc pewne pozytywy tego Ruchu były. Ja byłem i w RMN-ie, i w WiP-ie. Ale w WiP-ie byłem jakby delegatem RMN-u tylko po to, aby usprawnić te działania obronne w sprawie naszych uwięzionych kolegów. WiP więc był głównie dla nas narzędziem. Chociaż osobiście traktowałem ten Ruch na swój sposób. Bo wolność rozumiałem jako wolność od nałogów, a pokój jako pokój w Bogu. To też miało przełożenie na moich kolegów z RMN-u, którzy tutaj działali razem ze mną. Bo oni również mieli takie zasady i zdrowe podejście do życia. I widzieli ten WiP jako całkiem inny niż ten, którego obraz mieliśmy gdzieś w Polsce. I my, jako gorzowski WiP i RMN, zorganizowaliśmy w Gorzowie tydzień w obronie życia poczętego. To była potężna akcja, która trwała przez siedem dni we wszystkich gorzowskich kościołach. W jednym kościele odbywała się np. projekcja filmu „Niemy krzyk”. W tym samym czasie w innym kościele była prelekcja Zofii Kuratowskiej czy innych osób z Polski. Sprzedawaliśmy także książki o tej tematyce. To z kolei było szokiem dla ludzi z innych ośrodków WiP-u w Polsce, że ten gorzowski WiP jest jakiś inny, że działa w obronie życia i jest taki, można powiedzieć, przykościelny. My w ten sposób też dawaliśmy sygnał dla Polski i takie świadectwo, że może być inaczej.

Odmowa przysięgi wojskowej

Przyszedł też taki moment, kiedy ja stanąłem przed tym poborem do wojska. Dostałem wezwanie do Technicznej Szkoły Wojsk Lotniczych w Zamościu. Była to już jesień 1987 roku, po wypuszczeniu Jarka Wojewódzkiego i Krzyśka Sobolewskiego na mocy amnestii. Temat przysięgi wojskowej nie został jednak załatwiony, a władza miała mały problem. Bo z jednej strony chcieli uciszyć sprawę odmowy przysięgi wojskowej i wojska – zrobili amnestię i wypuścili tych, którzy do tej pory siedzieli. A z drugiej strony kolejna fala, kolejny pobór i młodzi ludzie, którzy są gotowi odmówić złożenia przysięgi wojskowej. W międzyczasie też trwała akcja WiP-u odsyłania książeczek wojskowych do Ministerstwa Obrony Narodowej. Mnie wezwano do WKU i wręczono mi bilet do odbycia służby wojskowej w tej jednostce w Zamościu. Ja bilet przyjąłem. Ale po paru dniach otrzymałem ponowne wezwanie do WKU, bo nie wiedzieli, że ja jestem zadeklarowanym członkiem RMN-u i WiP-u i nie będę składał przysięgi wojskowej. Zresztą mnie o to wcześniej pytano w WKU. Z uśmiechem na twarzy powiedzieli mi, że Zakłady Mechaniczne „Ursus” wystąpiły o odroczenie mi służby wojskowej, ponieważ jestem bardzo cenionym fachowcem. I w związku z tym nie pojadę teraz do tego wojska. Było to i śmieszne, i dziwne, bo żadnym „cenionym fachowcem” nie byłem – dopiero co podjąłem tam pracę.

Widać było wyraźnie, że chcieli wtedy uniknąć problemu. Nie chcieli mnie brać do wojska, aby nie mieć kolejnego „więźnia sumienia”, który odmawia złożenia przysięgi. I mimo mojej kategorii zdrowia A1 (najwyższej) i wykształcenia technicznego średniego próbowali skierować mnie do Obrony Cywilnej. A tam nie było przysięgi wojskowej, ale było z kolei ślubowanie junackie na wierność socjalizmowi itd. Ja z junakami miałem do czynienia na terenie Zakładów Mechanicznych „Ursus” i można powiedzieć, że uważałem to za socjalistyczny obóz pracy. Wiedziałem również, że tam są ograniczone możliwości sprawowania praktyk religijnych. A o to też walczyliśmy, aby takie praktyki były swobodnie dostępne i w OC, i w Wojsku Polskim.

Poinformowałem więc, że do Obrony Cywilnej też nie pójdę ze względu na treść ślubowania i ograniczenie praktyk religijnych. Przyjęto ode mnie to oświadczenie, ale bilet do OC otrzymałem. Oczywiście nie miałem zamiaru tam jechać. Przed terminem tego wyjazdu byłem wzywany do WKU na Chopina i do WSW, gdzie próbowano mnie zmiękczyć.

Zatrzymanie

Na Chopina szedłem dwukrotnie nawet spakowany, sądząc, że zostanę zatrzymany. Ale oni mnie nie zamknęli. Zrobiono to natomiast w taki perfidny sposób. O godzinie 6. rano 29 grudnia 1987 r. „zwinęli” mnie z pracy w ZM „Ursus”. Nie zdążyłem się jeszcze przebrać. Właśnie przyjechałem do pracy. Funkcjonariusze WSW czekali na mnie u mojego kierownika. Skuli mnie w kajdanki i zabrali mnie prosto z pracy. Przymiarki do zamknięcia były już kilkanaście godzin wcześniej. Wieczorem poprzedniego dnia pojawili się u mnie w domu milicjanci, którzy chcieli mnie zabrać, ale moja rodzina mocno się postawiła. Rodzice powiedzieli, że mnie nie wypuszczą z domu, bo jest późna godzina. Było to około godz. 21. Milicjanci przyjechali rzekomo wziąć mnie na przesłuchanie do dzielnicowego. Prawdopodobnie chcieli mnie już wieczorem zamknąć, aby rano WSW mnie odebrało.

Po zdecydowanej postawie mojej rodziny milicjanci odstąpili od tego zatrzymania. Dało mi to trochę czasu, bo domyślałem się, że grunt pod nogami mi się już „pali” i że zostanę aresztowany. W nocy napisałem list do biskupa z prośbą o błogosławieństwo i opiekę modlitewną. Przedstawiłem w tym liście również powody, dla których nie chcę składać przysięgi wojskowej ani pełnić służbę w Obronie Cywilnej. Podniosłem w tym liście m.in. aspekt religijny, wskazując, że walczymy o swobody religijne w wojsku i OC. Pisałem także o przyczynach odmowy złożenia ślubowania: My chcemy służyć Polsce, a nie systemowi socjalistycznemu. I ten list zostawiłem w domu. Po moim aresztowaniu koledzy przekazali ten list do biskupa Michalika. Zresztą był taki pomysł, że tego dnia, kiedy mnie zatrzymano, ten list mieliśmy razem zanieść do biskupa. List został przyjęty bardzo ciepło, a biskup, o czym dowiedziałem się, będąc już w areszcie śledczym w Zielonej Górze, wystosował list, który był czytany we wszystkich kościołach gorzowskich. Stanął w nim w obronie wszystkich młodych ludzi, którzy z powodu sumienia odmawiali złożenia przysięgi woskowej i domagali się swobody praktyk religijnych w wojsku i OC. Biskup zabrał więc publicznie głos w tej sprawie, która wydawała się przecież jednostkowa. W ten sposób tysiące osób dowiedziało się o tym, że istnieje taki problem, że nie trzeba i nie można się godzić na łamanie sumień. Nie trzeba godzić się na treść przysięgi na wierność Armii Radzieckiej. Nastąpił więc pewien wyłom. Dawało to nadzieję, że totalitaryzm można ruszyć, bo ja idę w pojedynkę „gnić w więzieniu”, ale na wolności są moi koledzy, którzy walczą w tej sprawie, kontynuują tę walkę, m.in. ci, którzy już wyszli z więzienia za odmowę przysięgi wojskowej, czyli Krzysiek Sobolewski i Jarek Wojewódzki. Do nich dołączają się inni. Miałem świadomość, że ja siedzę, a oni walczą.

Więzienie

Któregoś dnia w areszcie śledczym, kiedy siedziałem w celi na wyższych piętrach, nagle przenieśli mnie do piwnic. Nie wiedziałem, o co chodzi. Potem dowiedziałem się z gazet, do których miałem dostęp w areszcie, że w tym dniu była pikieta w mojej obronie, właśnie w Zielonej Górze. Przyjechali moi koledzy z Gorzowa i innych miast i zorganizowali pikietę na daszku i rozrzucali ulotki w mojej sprawie. To było takie niesamowite. Ja siedzę, a oni działają. I jeszcze strona kościelna się włącza. Dzięki takiej solidarności międzyludzkiej, połączeniu środowisk i WiP-owskich, i RMN-owskich, i „Solidarności”, i Kościoła, te działania miały silny oddźwięk. A ja, można powiedzieć, że byłem takim szczęśliwcem.

Później był proces i zostałem skazany na 2,5 roku więzienia. Czekałem aż mnie wywiozą z aresztu śledczego w Zielonej Górze. Współwięźniowie objaśniali mi, że przy tak niskim wyroku przysługuje mi otwarty zakład karny. Powinienem być w takim zakładzie i pracować, np. przy wypasie owiec lub w kolejnictwie, lub przy kopaniu rowów. I czekałem na tę „wolność”. Cieszyłem się nawet, że będę mógł wykonywać jako więzień gdzieś prace w terenie. Ale niestety po wyroku sądowym jeszcze długo przetrzymywano mnie w areszcie śledczym, co było związane z tym, że zmieniono mi kategorię z „otwartej” na „zamkniętą”. I to świadomie, perfidnie – po to, abym nie miał kontaktu z otoczeniem.

Przyszedł moment rozwożenia transportu więźniów. I mnie też zabrano do dużej „kabaryny”. Rozwożono nas po różnych więzieniach. Ja się wtedy modliłem, żeby nie trafić do jakiegoś ciężkiego więzienia, np. do Rawicza, bo konwój i transport tam się miał kończyć. Jechaliśmy przez Poznań. Tam był przeładunek. Potem przez różne zakłady karne. I niestety z całego dużego transportu więźniów – a tak było tam ciasno w tej „kabarynie”, że niektórzy się wręcz podduszali, a nawet wymiotowali w tym ścisku, tłoku i dymie papierosów – tylko ja i jakiś „podziergany małolat” trafiliśmy do Rawicza. I łzy mi się w oczach zakręciły.

Siedziałem tam z takimi więźniami, którzy mieli wyroki po 25 lat więzienia! Byli karani za gwałty i morderstwa. Z takimi musiałem niestety siedzieć. Nie było to nic przyjemnego. Trafiłem tam w takim fatalnym momencie, bo szykowały się w więzieniu jakieś wewnętrzne rozruchy, więc było widać siły porządkowe przygotowane do interwencji. Podczas spacerów, jak byliśmy na „spacerniku”, to była bardzo napięta atmosfera. To wszystko sprawiało, że było mi tam naprawdę ciężko. Ale z biegiem czasu człowiek jakoś tam się aklimatyzował. Chociaż dodatkowym utrudnieniem, ze względu na spodziewany bunt więźniów, były częste przerzuty z celi do celi. Gdy już poznawałem współwięźniów i zdążyliśmy się przyzwyczaić do siebie, i już była dobra atmosfera w celi, to rozbijano celę, robiąc kolejne przerzuty. Takie zgrywanie się więźniów było bardzo ważne. Chociażby dlatego, że przebywając cały czas ze sobą, razem jedliśmy, razem chodziliśmy na spacery, ale też w tej samej celi załatwialiśmy potrzeby fizjologiczne. Przecież w celi był „kibel” i tam trzeba było się załatwiać. I kiedy już przyzwyczajaliśmy się do siebie przerzucano mnie i innych więźniów do nowej celi, potem do kolejnej itd. A to niesamowicie utrudniało życie. Co człowiek to „historia”. Co człowiek to przyzwyczajenia. Jeden chrapie, drugi pali papierosy. To palenie papierosów było dla mnie trudne jako dla niepalącego.

W Rawiczu pracowałem, szyłem piłki do nogi. Najpierw jedną dziennie. Potem doszedłem do wprawy i szyłem dwie. Za to przysługiwały jakieś tam pieniądze, które oczywiście do ręki nam nie dawano. Ale za te pieniądze można było robić zakupy w kantynie. Kupowałem np. cebulę, smalec, margarynę. Miałem też częściowy dostęp do prasy i telewizji. Dowiedziałem się, że rzecznik prasowy Urban zapowiedział, że rząd rozważa i pracuje nad zmianą przysięgi wojskowej. W pewnym momencie dowiedziałem się, że rota przysięgi wojskowej została zmieniona. Wtedy poczułem się wielkim szczęśliwcem. Wiedziałem, że nie siedzę na darmo. Zbieraliśmy plon naszej walki. W tym czasie chyba nikt nie siedział za odmowę przysięgi wojskowej w Rawiczu. Przynajmniej ja o tym nic nie wiedziałem. Co prawda mnie skazano nie za odmowę przysięgi wojskowej, ale za odmowę obowiązku obronności, bo się nie stawiłem do służby w OC. Ale gdzieś w Polsce siedzieli inni z tych samych paragrafów co ja. Garstka tych, którzy odmówili przysięgi wojskowej, jednak w Polsce siedziała.

Potem, po zmianie przysięgi wojskowej, pojawiła się amnestia i wypuścili nas na wolność. Stało się to w moim przypadku 21 lipca 1988 roku. Siedziałem dwieście kilka dni, wliczając w to pobyt w areszcie śledczym i w więzieniu w Rawiczu.

Zmiana roty przysięgi i wolność

Siedząc zarówno w areszcie śledczym jak i zakładzie karnym, cały czas domagałem się dostępu do Pisma Świętego, dostępu do prasy katolickiej. Wtedy wychodził „Tygodnik Powszechny”. I w związku z tym, że naciskałem, to mi się udawało. Miałem i Pismo Święte, i ten Tygodnik, więc jakiś kontakt ze światem, ze słowem drukowanym, miałem. Zamknięto mnie zimą, a wypuszczono latem, kilka dni przed pielgrzymką. Bardzo się ucieszyłem. W Rawiczu po wyjściu pierwsze kroki skierowałem do kościoła. Trafiłem akurat na taki moment, że było podniesienie i mogłem przystąpić do Eucharystii. Wcześniej w więzieniu też domagałem się kontaktu z kapłanem i co jakiś czas mi to umożliwiano. Miałem możliwość przystępowania do Komunii Świętej. Po zakończeniu mszy św. prosto udałem się na PKP i pociągiem pojechałem do domu. Ale jechałem w butach i ciuchach zimowych. Wszystko śmierdziało takim środkiem na mole, którym nam w więzieniu wszystko posypywano. W domu ogromna radość, choć wszyscy chyba już się spodziewali, że wypuszczą nas, bo w telewizji o tym mówiono. Dla mnie ta radość była jeszcze większa, bo w tym czasie nastąpiła zmiana roty przysięgi wojskowej. Można powiedzieć, że nasza solidarna walka wszystkich środowisk doprowadziła do zmiany tej przysięgi, do wyłomu w systemie na polu wojskowości. Już nie trzeba było przysięgać na wierność Armii Radzieckiej.

Warto było

Był to piękny czas, w którym kształtowały się nasze charaktery. Dawał taką satysfakcję, że można było dać cząstkę siebie dla Ojczyzny. I wytwarzały się też niesamowite więzi koleżeńskie i przyjacielskie między nami, przy okazji tych działań. Ten okres warto było tak wykorzystać. Nie tylko stojąc z boku i bawiąc się na dyskotece. Ten okres „przejścia przez to morze socjalizmu” wywarł na mnie takie piętno i zadecydował o tym, że jestem takim, a nie innym człowiekiem. Mogę szerzej i lepiej patrzeć na to, co się dziej wokół mnie.


Chodzi o akcję 2 IX 1987. Zob. zdjęcia w części ilustracyjnej.

To zagadnienie nie jest przebadane. Wiadomo, że w środowisku działał przynajmniej jeden tajny współpracownik SB o pseudonimie „Magik”. Jego personalia na razie nie są znane.