Początki

Początki mojego zaangażowania w działalność opozycyjną sięgają szkoły średniej. Wcześniej mieszkałem na wsi. Mama wychowywała nas sama, bo ojciec zginął, kiedy miałem dziesięć miesięcy. W domu mieszkaliśmy w pięć osób w kawalerce i były to dość trudne warunki. Jak rozpocząłem szkołę średnią w Międzyrzeczu, to wtedy wydawał mi się wielkim miastem, wręcz „metropolią”. Zamieszkałem w internacie, chodziłem do Liceum Medycznego. Pierwszy mój kontakt z opozycją miałem przez starszego kolegę z liceum, Marka Grządko. W całej szkole było pięciu czy sześciu chłopaków, więc w jakimś sensie trzymaliśmy się razem.

Pewnego dnia, kiedy już nieźle się znaliśmy, Marek, który wcześniej angażował się w działalność, zaprosił mnie na spotkanie, które miało się odbyć w salce katechetycznej. Poszedłem do parafii św. Wojciecha, ale pech chciał, że Marek w tym czasie miał jakiś dyżur czy praktykę w szpitalu. Wiedziałem dokładnie, gdzie jest to spotkanie, więc tam poszedłem. Na miejscu było już kilku młodych ludzi, m. in.; Mirka Wojciechowska i Roman Błaszczak. Powiedziałem im, że przyszedłem na spotkanie i że przysłał mnie Marek Grządko. Ktoś z nich zapytał mnie, na jakie spotkanie przyszedłem i dodał: Nie ma żadnego spotkania. Przez dłuższą chwilę sprawdzano mnie. Nikt nie mógł potwierdzić tego u Marka. W końcu, z dużą nieufnością, zostałem zaproszony na to spotkanie, na którym tak naprawdę to nic ważnego nie omawiano. Być może dlatego, że ja tam byłem jako nowa nieznana osoba. Natomiast później kilka z tych osób poznałem bliżej. Byli wśród nich: Jarek Kubiak, Hania Mleczak, Mariusz Mleczak, Roman Błaszczak i Mirka Wojciechowska. To były te osoby, które poznałem i z nimi się zaprzyjaźniłem.

Naszą „metą” w tym czasie stał się hotel robotniczy, w którym Mirka Wojciechowska mieszkała. Tam codziennie się spotkaliśmy i jak bym to dzisiaj nazwał, „bawiliśmy się w opozycję”. Oczywiście wtedy traktowaliśmy to śmiertelnie poważnie. Wydawaliśmy własną gazetkę pt. „Korek”. Pisaliśmy teksty, składaliśmy je do druku i drukowaliśmy. Kolportowaliśmy też „Korka” i inne niezależne od władz gazety w szkołach. Rozrzucaliśmy też ulotki. Raz nakryto mnie z tymi ulotkami i w internacie miałem rewizję w pokoju. Nic nie znaleziono, bo „Korek” był ukryty na zewnątrz, w łazience, a sprzątaczka była zbyt dokładna i te gazety wyrzuciła. Ostatecznie nie miałem z tego powodu jakichś konsekwencji.

„Esbecja”

Później miałem takie jedno zdarzenie, kiedy do Chociszewa, gdzie mieszkałem, przyjechał w trakcie weekendu funkcjonariusz SB z Międzyrzecza – pan Hofmann. Poprosił mnie, żebym wsiadł do jego samochodu. A ja, młody i głupi, nic nie mówiąc mamie, wsiadłem. Wyjechał ze mną pod Brójce, w kierunku lasu. I rozmawiał ze mną, namawiając mnie, żebym z nim współpracował. Tłumaczył mi, że to, co robimy, jest bez sensu, mogę nic nie osiągnąć, być „na aucie”. A z drugiej strony moje życie może przecież wyglądać zupełnie inaczej i mogę wiele osiągnąć, jeśli będę im pomagał.

Gdy wysiedliśmy w lesie, zaczął mnie straszyć, mówiąc: Słuchaj, chłopcze, ja tu z tobą grzecznie rozmawiam, ale następnym razem przywieziemy cię w kilka osób i ci tak wpier…, że się nie pozbierasz. A może być jeszcze gorzej. Jak wróciłem do domu i powiedziałem o tym mamie, to dostałem dużą „burę”. Ja wtedy, jako młody „gieroj”, nie wiedziałem, o co mamie chodzi. Dziś patrzę na to zupełnie inaczej. To była moja nieodpowiedzialność, że się zgodziłem z nim jechać.

Mieliśmy też inne kontakty ze Służbą Bezpieczeństwa. Pamiętam, jak w czasie obchodów jakiejś rocznicy byliśmy w kościele i wręczyliśmy goździka jednemu z funkcjonariuszy SB, który stał tam gdzieś skulony w bramie. Międzyrzecz to miasto małe, w którym znało się tych panów. Dając tego kwiatka, życzyliśmy mu: Szczęścia w życiu prywatnym, ale nie zawodowym.

Wszystko zawdzięczam RMN

„Korek” pewnie był jednym z nielicznych tego typu pism młodzieżowych w tamtym czasie w tak niewielkich miastach jak Międzyrzecz. Ale poza wydawaniem własnej gazety zajmowaliśmy się też różnego rodzaju akcjami. Np. przed 1 Maja zdjęliśmy w Międzyrzeczu wszystkie czerwone flagi. W ten sposób 1 Maja nie był na czerwono, a na biało-czerwono. To była taka ciekawa akcja i w Międzyrzeczu zauważalna. Do dziś z tej akcji się śmiejemy.

Był to okres, w którym władze rozważały budowę elektrowni jądrowej w Klempiczu i lokalizację składowiska odpadów radioaktywnych w Międzyrzeckim Rejonie Umocnionym. MRU było dla nas takim miejscem wyjątkowym, bo tam też często się spotykaliśmy. Robiliśmy tam spotkania, kilka razy nawet tam nocowaliśmy. Wtedy było to dla nas takim wyzwaniem i próbą charakteru. Jednym słowem – dobrze tam się bawiliśmy. Jak chodziliśmy po tych bunkrach, to naszą ulubioną zabawą było wyłączanie wszystkich latarek i chodzenie bez oświetlenia. A ciemność tam jest absolutna. Ciemność w MRU polega na tym, że jak człowiek wkłada sobie palca do oka, to najpierw go czuje, a nigdy go nie zobaczy. Bunkry więc były dla nas absolutną „świętością”. Abstrahując od nietoperzy, które też były ważne, to przecież te odpady były naprawdę niebezpieczne. A naszą młodzieńczą fantazją było to, że uważaliśmy, że to jest nasze miejsce na ziemi i nasz taki azyl. I z tego też wynikały te nasze protesty. Były wtedy organizowane na dużą skalę w Międzyrzeczu. I może to też było przyczynkiem do tego, że i to składowisko nie powstało, i elektrownia nie powstała, oprócz oczywiście finansów, których nie było w państwie. My włączyliśmy się w organizację tych protestów, kolportaż ulotek i udział w manifestacjach.

RMN zrobił mi w życiu wielką przysługę. I co do tego ja nie mam żadnej wątpliwości. Ja wtedy byłem kilkunastoletnim chłopakiem, bez znajomości świata i życia, a uwierzyłem, że taki „łepek” bez doświadczenia, bez pieniędzy, bez wykształcenia może coś w życiu zmienić, jeśli jest w jakiejś grupie. I może zabrzmi to górnolotnie, ale wtedy kształtował się mój charakter. To, co w życiu udało mi się osiągnąć, to zawdzięczam temu okresowi i za to jestem wdzięczny tym ludziom, których wtedy poznałem.