Początki działalności

W RMN-ie zajmowałam się kolportażem, pisałam też artykuły do „Szańca” i miałam kontakt z podziemną biblioteką.

Od momentu ogłoszenia stanu wojennego wiedziałam, że zaangażuję się w działalność opozycyjną. Wynikało to z mojego wychowania w domu, które było bardzo patriotyczne. Moi rodzice uczyli mnie piosenek patriotycznych. Kiedy szłam do szkoły podstawowej, znałam już wszystkie piosenki patriotyczne, które oficjalnie można było śpiewać dopiero po 1989 r. Dla mnie w tamtym czasie było ważne nie tylko wyzwolenie Polski spod jarzma ZSRR, bo o tym się w naszym domu mówiło, ale również wyzwolenie takich krajów, jak Litwa, Łotwa i Ukraina. W domu mieliśmy tradycje patriotyczne – mój dziadek był oficerem Wojska Polskiego przed II wojną światową. Przeżył obóz koncentracyjny w Auschwitz, działał w AK. Siostra ojca również działała w AK i była więźniem obozu w Auschwitz. To wychowanie kształtowało mnie w takim kierunku, aby później podjąć decyzję o przystąpieniu do RMN-u. Ja nawet szukałam kontaktów, aby przystąpić do działalności opozycyjnej, ponieważ uważałam, że jest to mój obowiązek. Oczywiście, jako młoda osoba, byłam zafascynowana historią Powstania Warszawskiego, więc w jakiejś mierze był to też taki mój poryw. Ale tak naprawdę przeważyło poczucie obowiązku. Bo historia całej mojej rodziny, począwszy od Powstania Listopadowego, była ściśle związana z służbą Polsce. Sądziłam więc, że i ja powinnam dać coś z siebie dla Polski.

Do RMN-u wciągnął mnie Marek Rusakiewicz. Pamiętam, jak byłam na pielgrzymce z Lucyną Bałdygą. Marek zaproponował nam wtedy przyłączenie się do RMN-u. I my, nawet bez zastanawiania się, podjęłyśmy tę decyzję. O włączeniu się do RMN-u zadecydowało moje wychowanie w rodzinie, ale także i w szkole. Szkoła, co prawda w tamtym okresie była komunistyczna, ale miałam lekcje historii z panią Alicją Szewczuk, która kształtowała naszą świadomość historyczno-patriotyczną. Nie mieliśmy wątpliwości, w jakim kierunku należy pójść i co jest dobre dla Polski. Spotykaliśmy się na kółkach historycznych, na których obok przygotowywania się do olimpiady, omawialiśmy tę część historii, o której nie można było mówić oficjalnie. Wpływ na mnie miały także zawierane przyjaźnie. Od pierwszej klasy szkoły średniej przyjaźniłam się z Basią Hrybacz, przez którą pisałam do „Szańca”. Ale mimo że pisałam, wydawało mi się, że dalej nic nie robię. Dlatego, jak tylko Marek mi zaproponował działalność w RMN-ie, od razu się zdecydowałam. Zaczęłam się wtedy zajmować kolportażem. Kolportowałam „Szańca” i inne gazety, a także książki z podziemnej biblioteki, którą prowadziła wtedy Beata Kaszkowiak.

Pełna konspiracja

Mój dziadek, który przeżył obóz w Auschwitz, miał po wojnie powykręcane palce w taki sposób, że nie mógł nimi poruszać. Był to efekt przesłuchań. Nawet w latach 70., kiedy z nim rozmawiałam, nadal miał z nimi problemy. W czasie wojny przeszedł straszne tortury, np. był przesłuchiwany w Tarnowie przez kilkadziesiąt godzin. I tylko właściwie czekał na śmierć. Po latach powiedział mi, że gdyby miał jeszcze raz podjąć decyzję o swojej działalności w Armii Krajowej, to nic by nie zmienił.

Gdy podejmowałam decyzję o działalności, byłam świadoma, że coś może się wydarzyć i mogą mnie zatrzymać. Nawet bałam się, że jak mnie np. pobiją, to mogę nie wytrzymać i mogę coś powiedzieć. Nawet tego się bałam. Ale uważałam, że to jest mój obowiązek i muszę to robić. Bo jeśli ja tego nie będę robić, to wszyscy inni też mogą mieć takie podejście do tej sprawy i nikt nic nie będzie robić.

Był taki czas, kiedy Marek dał mi adres do Roberta Kuraszkiewicza, który był ode mnie młodszy o cztery lata i kazał mi coś do niego zanieść. A ja wtedy z lekkim niesmakiem powiedziałam, że przecież Robert Kuraszkiewicz jest za młody, żeby go wciągać w RMN. Tak mi się wówczas wydawało. Nie wiedziałam, że w tym samym czasie, pod łóżkiem mojego brata, także leżały ulotki. Mój brat, który chodził z Robertem do klasy, też działał. Tylko że on działał razem z Kazikiem Sokołowskim. O tym, że mój brat działał w RMN-ie, dowiedziałam się dopiero kilka lat temu, kiedy przygotowywaliśmy zjazd RMN-u i zapraszaliśmy wszystkich. Wysyłałam zaproszenia na ten Zjazd i patrzę, a na tej liście jest mój brat. Początkowo myślałam, że to jakiś błąd. I dopiero wtedy dowiedziałam się, że on był w grupie Kazika Sokołowskiego. Bo po tych zmianach w 1989 r. jakoś nigdy nie rozmawialiśmy na ten temat. On też po prostu uważał, że robił to, co do niego należało. I jest wszystko O. K. Do tych tematów się wtedy nie wracało. Dopiero teraz człowiek dochodzi do wniosku, że trzeba się cofnąć, utrwalać kartę tej naszej historii czy też raczej ją odtwarzać. Bo to również wynika z poczucia obowiązku. Tak jak wówczas poczucie obowiązku nakazywało nam działanie, tak również dzisiaj to poczucie obowiązku nakazuje dzielenie się wspomnieniami o tym, co wówczas robiliśmy. Chodzi przecież o to, aby nowe pokolenia miały na czym się kształtować. Ja kształtowałam się na Powstaniu Warszawskim. Pamiętam, jak moje koleżanki czytały Winnetou, a ja „Kamienie na szaniec”.

Szklanka cukru, plakat i bliźniak

Na czym polegał kolportaż? Jarek Sychla, Krzysiek Sobolewski albo Marek (Rusakiewicz) przynosili mi stertę różnego rodzaju prasy, głównie „Szańca”. Ja dzieliłam ją na mniejsze paczki i roznosiłam je po różnego rodzaju „skrzynkach”. Przy czym były też „skrzynki”, do których dostarczałam „Szańce”, a odbierałam stamtąd „Feniksy” i inne gazetki, np. zakładowe „Stilonu” czy „Ursusa”. Później dokładałam je do „Szańców” i wszystkie te gazety roznosiłam na „skrzynki”. Te „skrzynki” często były zmieniane, więc wkraczałam do nowych mieszkań i poznawałam nowych ludzi. Najczęściej nosiłam prasę na Zawarcie, a mieszkając na Widoku, nie miałam styczności z moimi rówieśnikami lub też z ludźmi dorosłymi. Czasami dochodziło do takich zabawnych historii, z których ja się dzisiaj śmieję, ale wtedy były one dla mnie bardzo stresujące. Bo zdarzało się dość często tak, że jak przyszłam na „skrzynkę” to osoby, do której miałam zanieść „bibułę”, nie było w domu. Mówiono mi, że dobrze się stało, że jej nie ma i zamykano przed nosem drzwi. Gorsze były takie sytuacje, kiedy wpuszczano mnie do domu i zadawano różnego rodzaju pytania. Byłam wtedy wszystkim: sąsiadką, kuzynką, dziewczyną. Pewnego razu poszłam do takiego małżeństwa, które było już pracujące, a ja byłam wówczas w szkole średniej. I naprawdę nie wiedziałam, co mam wymyślić. A tu otworzyła mi drzwi zupełnie inna osoba. Nie wiem czy to była np. siostra tej pani, bo to małżeństwo, jak się później okazało, wyjechało na wakacje. I ja w ostatniej chwili wymyśliłam, że przyszłam pożyczyć szklankę cukru, co było oczywiście totalną głupotą. Bo najpierw ta siostra wypytywała mnie – dlaczego z taką dużą torbą przyszłam, a ja powiedziałam, że po cukier… Zaczęłam zmyślać, że moi rodzice mają którąś tam rocznicę ślubu, a ja im obiecałam, że upiekę placek. Przy czym nie umiałam wówczas piec, więc pojawił się dodatkowy stres, bo pomyślałam, że ta kobieta może mnie zapytać o przepis. Powiedziałam jej, że wracam z jakiejś tam podróży i że nie mogłam dostać w sklepie cukru. A wówczas przecież był problem z kupieniem cukru. A przypomniałam sobie po drodze, że tydzień temu pożyczyłam tej pani szklankę cukru. I wymogłam na tej kobiecie, żeby dała mi szklankę cukru. No, a później nie wiedziałam, co mam z tą szklanką cukru zrobić. Byłam wtedy na Osiedlu Młodych, a stamtąd z kolei miałam pojechać na Zawarcie. I szłam, i patrzyłam tylko, czy nikt się za mną nie ogląda. Bo przecież cukier był na kartki, a szklanka cukru była wręcz skarbem, a ja ją wyrzuciłam do śmieci. Później, jak właścicielka mieszkania wróciła i powiedziała, że ona nigdy od nikogo cukru nie pożyczała, to zrobiono ze mnie „naciągaczkę”. I takie sytuacje miały miejsca.

Kiedy indziej u Beaty Szrejder… Nie wiedziałam, że tam jest taka ciężka sytuacja rodzinna. Bo u mnie np. rodzice nie wiedzieli, że ja działałam lub udawali, że nie wiedzą. Po latach moja mama stwierdziła, że wiedziała o mojej działalności, ale nie umiała tego powstrzymać. Może nie była wówczas świadoma skali tego, co robię, ale że coś tam robię, to wiedziała. Ale ja wiedziałam, że w razie jakiekolwiek kłopotów, mogę liczyć na moich rodziców, że oni mnie wesprą, że np. wyniosą „bibułę”, że zrobią wszystko, żeby mi pomóc. Natomiast nie byłam świadoma sytuacji Beaty. A to dopiero wyszło, podczas jej przesłuchania. I pamiętam, że jak kiedyś tam poszłam, to jej mama zaczęła mnie wypytywać, po co przyszłam. I ja sobie skojarzyłam, że u niej na ścianie wisi plakat Elvisa Presleya. W tym czasie byłam zafascynowana Beatlesami, a Presleya to znałam może jedną piosenkę. I powiedziałam, że przyszłam „przetargować” z nią ten plakat. I to na szczęście zostało „kupione” przez jej mamę.

Takich sytuacji było bardzo dużo, bo niestety bardzo często było tak, że nie zastałam osoby, do której szłam i musiałam sobie z tym radzić.

Najzabawniejsza to chyba była sytuacja z braćmi Sychlami – bliźniakami. Bo jednego dnia Jarek przyniósł mi „bibułę”, a na drugi dzień, gdy szłam na „skrzynkę”, otworzył mi drzwi znów jakby Jarek, ale później dowiedziałam się, że to był Grzesiu. Nie rozróżniałam ich, więc myślałam, że to znowu Jarek. Więc bez hasła mówię mu: Cześć i paraduję do mieszkania. A ten zaczął się na mnie drzeć, a ja do niego: Ty głupi jesteś? O co ci chodzi? A Grzesiek odpowiedział: Proszę natychmiast wyjść! Co pani robi w moim mieszkaniu? Mało brakowało, a pobiłby mnie. A ja pomyślałam sobie, że może chodzi mu o to, że nie powiedziałam hasła, więc w tym momencie je wypowiedziałam. A on na to: Czemu wcześniej nie powiedziałaś? Ja mu odpowiedziałam, że przecież wczoraj się widzieliśmy i Co nie pamiętasz mojej gęby? Dopiero wtedy wyjaśnił mi, że Jarek jest jego bratem bliźniakiem.

Wpadka

Którego razu, kiedy dostałam „Szańce” i odebrałam „Feniksy” z innej skrzynki, miałam tego wszystkiego tak dużo, że nie mieściło się w takiej potężnej torbie, którą zabierało się, jak się wyjeżdżało na wczasy. Mimo tego czułam się wtedy w miarę bezpieczna. Ale przyszedł do mnie Jarek Sychla i powiedział, że Beata Szrejder została aresztowana, a ja bezpośrednio do niej chodziłam. Nie powinnyśmy się znać, ale znałyśmy się, bo chodziłyśmy do tego samego ogólniaka. Wiedziałam, że jak ona „sypnie”, to ja będę następna. Byłam tego świadoma. Z ust Jarka padły wtedy słowa, za które jestem mu do dzisiaj wdzięczna, chociaż nigdy nie zostałam aresztowana. Jarek powiedział, że oni – „esbecy” już wiedzą, że ja działam, i że jeżeli będzie taka sytuacja, że podczas przesłuchań nie wytrzymam, to mam wskazać jego: Jeśli nie wytrzymasz to wskaż mnie, ale nie wsypuj innych, nowych ludzi. Lepiej wsyp mnie. I ja naprawdę pomyślałam, że jest mi lżej. To nie o to chodzi, że chciałam kogoś wsypać, bo modliłam się za pośrednictwem mojego dziadka, żeby wytrzymać na przesłuchaniu, ale byłam mu za tę deklarację ogromnie wdzięczna. Miałam wtedy świadomość, że SB może w każdej chwili przyjść i nie wiedziałam, czy już mogę z mojego wieżowca, w którym mieszkałam, wychodzić czy nie. I tak się zastanawiałam, co mam zrobić z „bibułą”. Wiedziałam, że jej nie wyrzucę, bo szkoda. Mogę wejść na dach i ją rozsypać, ale wtedy to im podam już siebie jak na talerzu. I tak pomyślałam, że dobrze będzie ukryć ją u sąsiadów. Zaczęłam się wówczas zastanawiać: Mieszkam w wieżowcu, dziesięć pięter, sto dwadzieścia rodzin… Przeanalizowałam każde niemal mieszkanie i wszystkich jego mieszkańców. Strasznie dużo czasu mi to zajęło. I tak dwa razy aż wytypowałam jedno mieszkanie – takiej mojej koleżanki, która nie działała w RMN-ie, ale była bardzo religijna. Poszłam do niej i opowiedziałam jej całą historię. Powiedziałam, że mam bardzo dużo tej „bibuły” i że chciałabym ją ukryć na jakiś czas w jej piwnicy. Ale ona powiedziała mi: To nie jest moja piwnica, tylko mojego brata, więc porozmawiaj z moim bratem. Porozmawiałam z nim i uzyskałam jego zgodę. I muszę się tu pochwalić szczególną intuicją. Wiele lat później, kiedy na Długim było organizowane spotkanie dla byłych działaczy opozycji, to jej brat na tym spotkaniu też był, więc pewnie w tamtym okresie też działał, także to mi się udało.

Ale w tym czasie docierały informacje, że Beata składa zeznania i że mają już jakieś przecieki na temat naszej działalności. A ja nie chciałam zaprzestawać działalności opozycyjnej, bo uważałam, że w takiej sytuacji tym bardziej należy działać. Trzeba było pokazać, że funkcjonujemy, że działamy, że mamy się dobrze, a ich zatrzymania nie są trafione. Po odczekaniu paru dni rozniosłam tę „bibułę”. Już nie tak, jak dawniej – w jednej dużej torbie, lecz nosząc ją kilka razy, w mniejszych paczkach. Dokładnie tak, jak mi Marek kazał, po jednej paczce na raz. Kiedy rozniosłam to, co miałam, zaczęły się kolejne dostawy. Roznosiłam nadal, chociaż dopóki Beata nie wyszła, nie trzymałam tej „bibuły” w domu. A miałam w tamtym czasie takiego kolegę Miecia, który budował się na Kasprowicza, koło Basi Hrybacz. Bo u Basi Hrybacz oczywiście przechowywanie „bibuły” nie było realne. Powiedziałam kiedyś Mieciowi: Słuchaj, wiesz, ja często jestem w mieście i lubię sobie jakąś herbatkę wypić, a potem mam czasem problem, bo nie ma gdzie się załatwić. A on mi mówi: Nie ma problemu. To ja ci dam klucze i kiedy będziesz chciała, to możesz skorzystać. I korzystałyśmy – ja i Lucyna. Kiedy miałyśmy klucze, to przechowywałyśmy tę „bibułę” u niego, na tej budowie. Zawsze ją gdzieś tam chowałyśmy, przykrywałyśmy jakimiś cegłami. I czułam, że to jest bezpieczne miejsce. Ale on miał psa, a ja się panicznie boję psów. Chodziłam tam tylko wtedy, kiedy go nie było. Pamiętam, że raz, kiedy się tam udałam, miałam taką historię z tym psem. On nie był groźny i mnie znał, więc (teoretycznie rzecz biorąc) żadnego zagrożenia nie było. Ale jak on na mnie spojrzał, to ja się bałam wejść, a przecież musiałam się tam dostać po „bibułę”. I mieliśmy cały dzień opóźnienia z powodu tego psa. Ale przecież nie mogłam mówić ludziom, że z powodu psa spóźniłam się o cały dzień, więc wymyślałam inne historie. A ja przecież wyspecjalizowałam się wtedy w wymyślaniu historii, bo ciągle mnie pytano po co i dlaczego przychodzę.

Na pewno nie zapomnę tego, jak Beata wyszła z więzienia. Nie wiedziałam jeszcze, że wyszła i poszłam na mszę harcerską. Zawsze chodziłam na te msze. Tam zbierała się opozycja i zawsze można było do każdego podejść, porozmawiać, pożartować, a także umówić się na jakiś termin. A to było dla mnie bardzo ważne. I wtedy zobaczyłam Beatę Szrejder. Pamiętam, że poszła do komunii św., a ja uklęknęłam obok niej. Jak myśmy się zobaczyły, to tak zaczęłyśmy się całować na środku kościoła, że ksiądz nie mógł nam dać komunii. Obie żeśmy tak płakały, tak panicznie płakały. Do dzisiaj nie jestem w stanie wyrazić, jak bardzo jestem jej wdzięczna. Tak bardzo została sponiewierana na przesłuchaniach. I nic o mnie nie powiedziała! Dzięki takim osobom, jak Beata Szrejder i Jarek Sychla, czułam się bezpieczna. Wydawało mi się wtedy, że to są osoby bardzo dla mnie życzliwe. Dziś uważam, że potrafili zachować się wręcz bohatersko. Na pewno byłoby jej łatwiej, gdyby „sypała” niż wskazywała osoby, o których i tak już wszyscy wiedzieli, że działają. A ona mnie nie „sypnęła”, mimo że się nad nią znęcano. Jak się później dowiedziałam, „esbecy” stawiali ją na parapecie okna czwartego piętra na Kwiatowej i mówili, że ją wypchną. Co prawda nie pobili jej, ale przywiązywali do stołu i pałkami uderzali w stół. I to są historie, o których warto mówić, bo ta dziewczyna nie pękła w tym momencie. Być może, gdyby mnie wtedy „sypnęła”, moje życie potoczyłoby się inaczej. To był chyba najbardziej dla mnie wzruszający moment.

Brat

W czasie matury mój brat dowiedział się, że chcą aresztować Roberta Kuraszkiewicza. Chodzili do jednej klasy i razem mieli pisać tę maturę. Mój brat dał „cynk” Robertowi i przenocowaliśmy go u siebie. Rano wstał dużo wcześniej niż wszyscy inni. Ubrał się jak należy i gdzieś tam polami, ogródkami dotarł do liceum. Wszedł od razu do sali i napisał tę maturę. A rzeczywiście gdzieś tak około w pół do ósmej można było zauważyć pod jego domem „suki” milicyjne. To tylko jeden z wielu przykładów, który pokazuje, że przystąpienie do RMN-u wiązało się z podjęciem określonego ryzyka i dla wielu osób mogło mieć różne negatywne konsekwencje. Tu nie chodzi tylko o pobicia, ale także o utrudnianie zdania matury, skończenia szkoły, ale także o przyszłość młodego człowieka.