Święto Rewolucji Październikowej

            Tego dnia miałem się wyspać. We wszystkich szkołach w Polsce Ludowej uroczyście obchodzono dzień wybuchu Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej w Rosji. Według kalendarza gregoriańskiego święto wypadało 7 listopada. W 1917 roku w Rosji obowiązywał kalendarz juliański, wg którego był to 24 października. Tę historyczną chwilę i jej „błogosławione” dla sąsiadów Rosji konsekwencje miała nam przypomnieć uroczysta akademia organizowana w I Liceum Ogólnokształcącym im. Tadeusza Kościuszki przy ul. Puszkina w Gorzowie Wlkp. Przy odrobinie szczęścia pierwsze dwie lekcje mogła zająć akademia, a pozostałe mogły upłynąć w radosnej atmosferze „wielkiego święta”. Oczywiście stosunek mój i moich szkolnych kolegów do tych historycznych wydarzeń był zgoła odmienny od intencji organizatorów. Uroczyste obchody znienawidzonego święta, jako synonimu zniewolenia, były świetną okazją do stadnego demonstrowania przez uczniów swoich, ukrywanych indywidualnie, przekonań politycznych. Pompatyczne wiersze kwitowane śmiechem zgromadzonych uczniów, głupawe (ale zabawne) komentarze oraz pozornie groźne reakcje niektórych nauczycieli wprawiały nas w wyśmienity nastrój.

            Jednak to nie miał być taki dzień i nie było mi dane dłużej pospać. Trochę po 6. rano obudził mnie Ojciec, poprosił, abym wyszedł na klatkę schodową, gdyż czeka na mnie jakiś kolega. Wszyscy domownicy spali, Ojciec wycofał się do swojego pokoju. Za drzwiami stał Krzysiek Sobolewski. Był ode mnie starszy, z pewnością nie wyglądał na mojego kolegę z liceum, a jego stan emocjonalny wyraźnie odbiegał od podniosłej atmosfery rocznicy rewolucji. To, co usłyszałem, mnie też wytrąciło z porannego błogostanu. Krzysiek był moim aktualnym kontaktem/zwierzchnikiem (wcześniej byli to Marek Rusakiewicz i Stefan Bohusz) w Młodzieżowym Ruchu Oporu – organizacji, która powstała po wprowadzeniu stanu wojennego. Byłem młodszym kolegą pomysłodawców/założycieli MRO i ochoczo do niej wstąpiłem. Malowaliśmy znaki Polski Walczącej na murach miasta, rozrzucaliśmy ulotki i kolportowaliśmy podziemne wydawnictwa. Organizacja wydała też jeden numer gazety „ISKRA”, tak to mniej więcej pamiętam po 30 latach.

            Krzysiek powiedział, że uciekł z rewizji we własnym mieszkaniu. W ręce „esbeków” dostały się materiały, wydawnictwa, moje wszystkie raporty z akcji oraz spis pseudonimów, ulic zamieszkania i szkół członków mojej grupy. W rękach „esbeków” pozostał też młodszy brat Krzyśka – Marek. Krzysiek zamknął przeprowadzających rewizję funkcjonariuszy w swoim mieszkaniu. Od zewnątrz! Po drodze, tak sądzę, postanowił się ukrywać. Potrzebował dostać się do Stefana Bohusza, ale miał obawy, że tam też może być rewizja. Poszedłem z nim, Krzysiek pozostał w ukryciu, a ja wywołałem Stefana z domu – u niego nie było SB. Tam ich zostawiłem. Krzysiek kazał mi wracać i zapomnieć o naszym spotkaniu. Obydwaj wiedzieliśmy, że jest kwestią godzin, kiedy SB przyjdzie do mnie i członków mojej grupy. Krzysiek prosił, aby wszyscy obarczali go w zeznaniach odpowiedzialnością za wspólną działalność, gdyż on się złapać nie da. Nam z kolei miało to pomóc wytrzymać presję podczas przesłuchań. Nikt nie wiedział wówczas, jak rozległa jest skala aresztowań.

            Wróciłem do domu. Ojciec się domyślił, że mam poważny problem. Zawsze popierał moją aktywność w czytaniu nielegalnych wydawnictw, a jak sądzę również tę aktywność, o której nigdy mu nie mówiłem. Brat Ojca, Ireneusz Niewiarowski, był wówczas internowany jako działacz Solidarności Rolników Indywidualnych, zaś on sam (Ojciec) poddany szykanom w pracy, o czym ja z kolei nie miałem pojęcia.

            Zanim wyszedłem do szkoły, mieszkanie zostawiłem „czyste”. Tylko w piwnicy, dzielonej z sąsiadem, zakamuflowałem kilkaset ulotek, ale dostęp do nich był trudny, więc byłem spokojny, że ich nie znajdą. Żeby w domu nie było podejrzanie „czysto”, zostawiłem na moim biurku do odrabiania lekcji jeden egzemplarz „Iskry” lub „Feniksa” – podziemnego wydawnictwa „Solidarności” gorzowskiej. Wyszedłem do szkoły, zaś Ojciec, jak sądzę, przygotował Matkę na to, co mogło nastąpić.

            W szkole, przed akademią, ostrzegłem kolegę z grupy, żeby spodziewał się przesłuchania w dniu dzisiejszym. Był to kolega z klasy – Robert Kukucki. Ludzi, których zwerbował Robert, znałem tylko z pseudonimów, ale też byli na nieszczęsnej, wyżej wspomnianej, liście. Z uwagi na okoliczności poranka, akademię traktowałem z nienależną temu świętu powagą. Obserwowałem sytuację dookoła pani dyrektor szkoły. W końcu „doczekałem się”. Pani Dyrektor I Liceum, Elżbieta Jagielska-Stećków, wstała z miejsca i podeszła do mnie i do kolegi Roberta, poprosiła nas do gabinetu. Dyrektor znana była ze swoich komunistycznych poglądów, wielkiego osobistego zaangażowania w działalność partii (tej jedynie słusznej) i wspierania jej organów: Milicji Obywatelskiej i Służby Bezpieczeństwa w prześladowaniu własnych wychowanków.

            Z gabinetu Pani Dyrektor, jedna grupa „smutnych panów” pojechała ze mną do mojego domu zaś druga grupa do domu Roberta. Moja Matka była przygotowana (prawdopodobnie przez Ojca) na rewizję. Była w domu, gdyż opiekowała się niespełna roczną siostrą Martą, nie pamiętam czy był też Ojciec. Mama szepnęła mi na ucho, że tę gazetę (którą celowo zostawiłem) wyrzuciła, pewnie miało mnie to uspokoić. Rzeczywiście, nie znaleźli nic, nawet w kołysce najmłodszej siostry. Nieskuteczne przeszukanie nie wprowadziło ich pewnie w dobry nastrój, a co gorsza, mogło rodzić podejrzenie, że ktoś mnie ostrzegł – o czym wolałem nie rozmawiać.

            W drodze na komisariat postanowiłem sobie do niczego się nie przyznawać. Problemem były jednak pisane moją ręką raporty z akcji oraz lista członków grupy, które wpadły w ręce SB u Krzyśka w domu. Nie wiem, z jakiej książki o konspiracji zaczerpnięto pomysł pisania odręcznych raportów, ale powinno się ją wycofać z obiegu, albo nadać tytuł: „Jak donieść na samego siebie”. Na liście członków grupy były zapisy typu: Muzyk, ul. Zubrzyckiego, I LO. Ilu muzyków z I LO mieszkało przy ul. Zubrzyckiego w Gorzowie? Tylko ja – grałem w szkolnym zespole muzycznym, poza tym jeszcze własnoręczne pismo?! Ta lista miała swoje uzasadnienie – takie, żeby nie wysyłać ludzi na akcje ulotkowe w miejsce ich zamieszkania lub nauki. Do momentu zatrzymania uważałem, że jest to przejaw naszej (organizacyjnej) dalekowzroczności i zapobiegliwości.

            Po pierwszym, krótkim protokole z przesłuchania, w którym oświadczyłem, że nic nie wiem i nikogo nie znam, przyniesiono mi moje własne raporty i notatki. Pismo było tak bardzo moje, że ciężko się było wypierać. „Zły esbek” postraszył mnie odpowiedzialnością za składanie fałszywych zeznań (dwa lata więzienia) i kazał sprawę przemyśleć. Zastąpił go „dobry esbek”, przyniósł mi coś do jedzenia i herbatę z milicyjnej stołówki. Podobno odjął sobie od ust porcję dla mnie. Zacząłem mieć lekkie wyrzuty sumienia, że stracił pół dnia, nic nie znalazł w czasie rewizji, ja kłamię w zeznaniach a on oddaje mi swój posiłek. To niewiarygodne poczucie dyskomfortu, że jestem łgarz i krętacz towarzyszyło mi zawsze, kiedy musiałem dostosować zeznania do nowych okoliczności. Przyjąłem opcję na „kontrolowaną współpracę”, poczułem wielką wdzięczność dla Krzyśka, że kazał/pozwolił obciążać swoją osobę za zorganizowanie całego MRO oraz zwerbowania mnie, co oczywiście nie było prawdą. Ułożyłem sobie w głowie plan zeznań, wg tego, co SB wie z moich raportów, co znaleźli w notatkach i co mogą zeznać inni, którzy przyjmą podobną strategię. Tak więc przyznałem się do tego, co i tak mieli w moich raportach – pisanych na zlecenie Krzyśka i jemu przekazywanych.

W piżamach na Izbie

            Metoda, przyjęta w zeznaniach, czasowo poskutkowała. Po południu odwieziono mnie na Milicyjną Izbę Dziecka w Gorzowie. Tam wreszcie odetchnąłem. Pomieszczenie wyglądało jak świetlica, tylko zamiast „pani ze świetlicy” porządku pilnowali funkcjonariusze ZOMO. Szybko przebrałem się w największą dostępną pidżamę – taki służbowy strój dla niegrzecznych dzieci. Po jakimś czasie, na Izbę zaczęli trafiać następni zatrzymani: Marek Sobolewski, Robert Kukucki, Mariusz Skibiński, Krzysztof Baraniak. Robert Kukucki też był słusznych rozmiarów, kiedy ubrał zbyt ciasną pidżamę, wyblakłą od częstego prania i z brakującymi guzikami, zaczęliśmy się śmiać. Płakaliśmy ze śmiechu, nerwy puściły.

            Był wśród nas na Izbie jeden chłopak, zatrzymany za włamanie do piwnicy. Funkcjonariusze MO, aby poprawić statystyki walki z przestępczością, biciem gumową pałką po piętach wymusili na nim przyznanie się do wszystkich drobnych włamań pomiędzy Szczecinem a Gorzowem, które miały miejsce w tym czasie. Gdy usłyszał, że nas zamknęli za rozrzucanie ulotek, szybko pocieszył się, że on, Bogu dzięki, siedzi „tylko” za kradzieże.

            W pierwszą noc niewiele spaliśmy, ale rozmawiać nie było wolno. Każdy był sam ze swoimi myślami. W dzień też mieliśmy problem z dyskretną rozmową, dodatkowo nie znaliśmy się dobrze. Ja znałem Marka i Roberta. Ponieważ nie do końca rozumieliśmy zasady działania MRO, ciężko było nam ocenić rozmiar rozpoznania osiągniętego przez SB. Myślę, że funkcjonariusze szukali silnej, zorganizowanej w uporządkowane struktury, organizacji. Dzisiaj oceniam, że MRO powstał bardzo spontanicznie i starał się działać wg najlepszych zasad wojennej konspiracji. W założeniach każdy miał znać jedną osobę „nad sobą” i jedną „pod sobą”. Zdarzyło się jednak, że trzecia osoba w pionowej strukturze werbowała brata osoby pierwszej. Przypadkowa wpadka młodszego brata zakończyła się „wsypą” Krzyśka, przejęciem dokumentacji działań i kompletnym chaosem, przynajmniej w jednej gałęzi.

            Na przesłuchania jeździłem codziennie, codziennie też uzupełniałem swoje zeznania o elementy, które znalazły się w zeznaniach innych osób i wskazywały, że nie powiedziałem wszystkiego lub kłamałem. Skrupulatnie sumowałem kary za składanie kolejnych fałszywych zeznań, którymi straszyli mnie funkcjonariusze SB. Byłem przekonany, że od ich lub sądu, dobrej woli zależy czy dostanę wyrok lat dwóch, czterech, sześciu… czy dwudziestu. I to tylko za składanie fałszywych zeznań… A kiedy zdążę odsiedzieć za działalność? Przesłuchań miałem 11 w ciągu 10 dni – oznaczało to, że złożyłem 10 fałszywych zeznań po 2 lata za każde.

            Strategia „kontrolowanej współpracy” przyjęta przeze mnie przy pierwszym sprostowaniu zeznań, na dłuższą metę, też była „do bani”. Gdzieś przy 4-5 przesłuchaniu nie miałem już poczucia, że cokolwiek kontroluję. „Esbekom” przestało chyba nawet zależeć na kolejnych aresztowaniach na „dole” organizacji. Szukali powiązań na górze, ale w tym kierunku wszystko kończyło się na Krzyśku, który wiadomo – był wolny, codziennie zmieniał okulary, fryzury i ubranie. A my ciągle w pidżamach!

            Jedno z przesłuchań miało miejsce w prokuraturze. Jako nieletni, zostałem przesłuchany przez prokuratora w obecności Ojca. Powtórzyłem aktualną wersję moich zeznań złożonych przed SB. Ojciec był wyraźnie zły. Okazało się, że był zły na mnie. Na korytarzu zapytał czy muszę aż tyle mówić na tego kolegę (Krzyśka). Rozmowie przysłuchiwał się Marek Rusakiewicz, którego, wg mojej wersji zeznań nie znałem, a który czekał w kolejce na przesłuchanie. Odpowiedziałem Ojcu, że kolega się ukrywa i sam kazał (jako wyższy rangą w organizacji), byśmy to jego obciążali odpowiedzialnością za zorganizowanie MRO. To Ojca uspokoiło. Dopiero po długim czasie dowiedziałem się, jak bardzo uspokoiło to Marka Rusakiewicza, który nie miał wcześniej takiej informacji.

            Na ostatnim przesłuchaniu esbecy dociekali, co się stało z kilkuset ulotkami, o których wiedzieli tyle, że je otrzymałem. Ulotki otrzymałem od Krzyśka w formacie A4, przyciąłem nożyczkami do mniejszego formatu, popaczkowałem i ukryłem w piwnicy. Nie zostały znalezione w czasie pierwszej rewizji. Nie występowały też w moich zeznaniach. Pierwsza myśl – złapali Krzyśka. Jednak nie zgadłem i do dziś nie wiem, skąd się dowiedzieli. „Esbecy” zapakowali mnie do samochodu i pojechaliśmy do domu na ponowną rewizję. Był wieczór, otworzyła Matka. Zauważyłem, że ma siwe włosy. Pomyślałem, że to chyba przeze mnie. Kiedy uświadomiłem sobie, że znowu obudzą dziesięciomiesięczną siostrę i przewrócą dom do góry nogami, zaprowadziłem ich do piwnicy i wydałem ulotki.

            Po kilku dniach pobytu w Milicyjnej Izbie Dziecka, pozwolono nam otrzymać paczki od rodzin i własne ubrania (chyba też pidżamy lub dresy). Pozwolono też przywieźć dla mnie gitarę. Gitara była reglamentowana przez strażników Izby. Jeden z nich potrafił nawet grać. Któregoś wieczoru, po wysłuchaniu „Obławy” J. Kaczmarskiego był wyraźnie poruszony. Powiedział, że zazdrości nam jednoznacznego wyboru. Było mu chyba wstyd przed nami, tak jak mi, kiedy byłem przyłapywany na składaniu fałszywych zeznań przez esbeków. W pamięci utkwił mi blues zespołu Brekout w jego wykonaniu. Początek brzmiał:

„Nocą puka ktoś,

ze snu budzi mnie,

nie wiem, czego chce ode mnie.

Czego chce?”

W dalszej części okazuje się, że:

„… to tak puka

moje serce …”

Muszę przyznać, że początek piosenki, w tych okolicznościach i w wykonaniu funkcjonariusza budził niejednoznaczne skojarzenia. Piosenkę tę grywam do dzisiaj.

            Po kilkunastu dniach pobytu w Izbie, zawieziono nas na pierwszą rozprawę w sądzie. Po zwolnieniu Wałęsy z obozu dla internowanych spodziewaliśmy się łagodniejszych wyroków tzn. w zawieszeniu. Po pierwszym procesie mogliśmy już odpowiadać z wolnej stopy. 28 XII 1982 przed Sądem dla Nieletnich w Gorzowie Wlkp. zapadł wyrok – wszyscy otrzymaliśmy po dwa lata zakładu poprawczego w zawieszeniu na 2 lata. Wyrok odczytano w taki sposób, że najpierw wymieniano nazwisko oskarżonego, następnie wymiar kary, kolejne nazwisko, wymiar kary itd. Gdy już wszyscy pożegnali się z krótkotrwałą wolnością, Sąd ogłosił, że powyższe wyroki postanowił zawiesić warunkowo na okres 2 lat, podczas którego będziemy pod nadzorem kuratora sądowego.

            Być może „zbyt lekko” te wydarzania opisuję, ale tak je wspominałem z kolegami z Izby i z takim właśnie dystansem. Mimo wszystko, piętno tamtych wydarzeń pozostało we mnie do dziś. Przez wiele lat łapałem się na tym, że oglądam się za siebie czy nie jestem śledzony, do dziś nie lubię porannych telefonów, a pukanie do drzwi mieszkania, gdy nikogo się nie spodziewam, powoduje lekki skok ciśnienia. Nigdy nie byłem bity w czasie przesłuchań, ale znam kolegów, którzy byli. Zetknąłem się z wulgaryzmem, straszeniem i graniem na najniższych instynktach. Nie chcę tego opisywać i pamiętać. Chcę za to pamiętać naszą odwagę, ówczesną odwagę podjęcia działań w obronie tego, w co wierzymy i do czego jesteśmy przekonani. Zastanawiam się, kto z nas, a przede wszystkim czy ja sam, zdobyłbym się na to wieku czterdziestu sześciu lat, mając rodzinę?

Złamany zakaz

            Po otrzymaniu wyroku dwóch lat poprawczaka w zawieszeniu na 2 lata odetchnąłem, poczułem się wolny. Byłem zdekonspirowany, mieszkańcy wieżowca, z których niemal połowa to milicjanci i funkcjonariusze, wiedzieli, kim jestem, jakie mam poglądy i nie musiałem ani nie mogłem już niczego udawać. Kłaniałem się sąsiadom, spodziewając się wrogości, ale takiej nie zaznałem. Nawet próbowali być mili. W ciasnej windzie byliśmy skazali na krótką wymianę zdań. Podobnie było w liceum. Przestałem być bezimienny. Niektórzy, zwłaszcza Pani Dyrektor, mieli mnie na oku, inni patrzyli, jakby spodziewali się po mnie jakiegoś komentarza do zdarzeń, które zaszły, jeszcze inni jakby puszczali do mnie oko – forma poparcia, a przynajmniej zrozumienia. To była druga klasa liceum, na lekcjach języka polskiego romantyzm, „Dziady” cz. III, postać Sobolewskiego – wywózki uczniów na Syberię – zbieżność nazwisk – mistycyzm.

            Krzysztof Sobolewski dalej się ukrywał. Starsi koledzy z MRO otrzymali już swoje wyroki w Zielonej Górze. Nie bardzo pamiętam kto, czy Marek Rusakiewicz, czy Stefan Bohusz przekazał mi informację, że jako zdekonspirowani i z wyrokami w zawieszeniu nie możemy już brać udziału w akcjach ulotkowych i malowaniu miasta. Mogliśmy natomiast, pisać artykuły do gazet pod pseudonimem. Nie czułem jednak w sobie powołania publicysty. Bezczynność mi doskwierała, więc pomyślałem, że czas działać. Ponieważ nikt mi nie przynosił ulotek do rozrzucenia ani gazet do kolportażu, zostało tylko jedno. W domu, po malowaniu drzwi, pozostała duża puszka brązowej farby olejnej. Do akcji zwerbowałem znajomych z harcerstwa ś.p. Artura Bryknera i dwie nasze koleżanki. Akcję zaplanowałem na 4. w nocy. Farbę przelałem do dwóch słoików, wziąłem pędzel i całość zapakowałem do harcerskiego chlebaka. Chlebak umieściłem dzień przed akcją pod schodami z boku kina „Słońce” w centrum miasta. Całą noc nie spałem, czekałem na godzinę wyjścia z domu. Leżałem w ubraniu. Gdy nadszedł czas, wstałem, wziąłem w ręce buty i kurtkę, i w skarpetach zszedłem po schodach na parter. Na dworze założyłem buty i kurtkę, i poszedłem do centrum miasta. Pod kinem nie było nikogo. Myślałem, że się spóźnią i zacząłem chodzić w okolicy kina. Nagle zza rogu wyszedł patrol milicji. Poprosili mnie do siebie, wylegitymowali.

    Legitymację wziąłem ze sobą celowo – malowanie trwa krótko, zaś przejście z ul. Zubrzyckiego do centrum i z powrotem ponad godzinę. Brak dokumentu skazywałby mnie na wizytę na komendzie milicji w celu identyfikacji. Wtedy rodzice dowiedzieliby się, że w nocy byłem w mieście, a ja przysięgałem im, że nie zrobię niczego, co mogłoby spowodować odwieszenie wyroku.

    Odczytali z dokumentu nazwisko porównali mnie ze zdjęciem i zapytali, co tutaj robię o tej porze. Dobre pytanie gdyż stawiałem je sobie od kilku dni wielokrotnie i nie przygotowałem żadnej rozsądnej odpowiedzi. Wtedy dostrzegłem w mojej legitymacji, po jej drugiej stronie wsunięte za okładkę zdjęcie jednej z koleżanek, jednej z tych, która miała przyjść na akcję. – Idę do dziewczyny, mieszka tu blisko, jej Tato też jest milicjantem i wyjechał gdzieś służbowo – powiedziałem. Zmarznięci chłopcy z MO „kupili to”, uśmiechnęli się i oddali mi legitymację. Idź do dziewczyny – powiedzieli ze zrozumieniem. Poszedłem ulicą (Mieszka I) wzdłuż torów tramwajowych a patrol w przeciwną. Po chwili znów byłem pod kinem. Byłem już pewien, że żadna z umówionych osób nie dojdzie. Pomyślałem, że skoro MO mnie nie spisało, to ciągle mogę przystąpić do akcji. Namalowałem kilka znaków PW (kotwic) na bokach kiosków przy Mieszka I i Marchlewskiego, i skończyła się farba. Cały zestaw, razem z chlebakiem, wyrzuciłem i poszedłem w kierunku domu. Gdy dochodziłem do domu, przejechał pierwszy tramwaj. Zdjąłem buty, żeby nie hałasować na klatce schodowej i wszedłem na 7 piętro. Drzwi były otwarte – tak jak je zostawiłem. Wszyscy spali, wszedłem do pokoju, rozebrałem się i położyłem do łóżka.

Cała ta akcja to nie był mądry pomysł, dotarło to do mnie już następnego dnia, ale na jakiś czas zaspokoiłem potrzebę działania.

Kolejne akcje           

         Wbrew ogólnemu zakazowi udziału w akcjach, który dotyczył kolegów posiadających wyroki w zawieszeniu, co jakiś czas otrzymywałem materiały do kolportażu lub akcji ulotkowej. Przynosił mi je m. in. Krzysiek Sobolewski, pozostający w ukryciu po pierwszej fali aresztowań, później „ujawniony” i zwolniony na mocy amnestii. Ponieważ po rozbiciu MRO nie posiadałem grupy, z którą mógłbym organizować kolportaż lub akcje ulotkowe, przeprowadzałem je z różnymi osobami: kolegami z klasy, szkoły lub harcerstwa. Materiały, które otrzymywałem, musiały być rozkolportowane lub rozrzucone, gdyż za każdą taką przesyłką kryła się praca i ryzyko kilku osób. To nie miało prawa być zmarnowane i miałem tego głęboką świadomość. Przyjęcie materiałów stawało się priorytetowym zobowiązaniem do ich rozpropagowania.   

            Dwa zdarzenia z tego okresu utkwiły mi w pamięci. Pierwsze, kiedy z Jackiem Pieczyńskim (kolega z klasy w I L.O.) poszliśmy rozrzucać ulotki w blokach przy ulicy Czereśniowej i jej okolicach. Wchodziliśmy lub wjeżdżaliśmy windą na najwyższe piętro w bloku i zbiegając w dół, rozrzucaliśmy ulotki – po 2-4 sztuki na każdym piętrze. Zwykle starałem się, aby akcja nie trwała więcej niż 5-10 minut. Ta konkretna akcja trwała zdecydowanie za długo, przebywaliśmy na jednym osiedlu wystarczająco długo, by ktoś zdążył zawiadomić milicję lub SB o rozrzuconych ulotkach. Za każdym razem, gdy wybiegaliśmy na zewnątrz, rozglądałem się czy nikt na nas nie czeka. Co do Jacka, miałem wrażenie, że entuzjazm i radość, jaką odnalazł w działaniu, zagłuszyły ostrożność. Powiedziałem do niego, że czas kończyć, ale on nalegał byśmy kontynuowali. Po jakimś czasie ponowiłem moją sugestię, jak sądzę, starałem się argumentować m. in. posiadaniem wyroku w zawieszeniu. Do Jacka nie przemawiały żadne argumenty, działał jak w transie. W końcu zabrakło nam ulotek. Byłem poważnie przestraszony tym, że połamaliśmy wszystkie przyjęte wcześniej założenia i zwielokrotniliśmy ryzyko wpadki. Wybiegliśmy na zewnątrz, milicji ani nikogo podejrzanego nie było w pobliżu. Wystarczyło więc tylko oddalić się z miejsca akcji. W szkolnych plecakach nie mieliśmy już ani jednej ulotki, co dawało mi częściowe poczucie komfortu. Rozejrzałem się za Jackiem. On zaś stał przy drzwiach od klatki schodowej, jakby czytał nalepione na nich obwieszczenie. Podszedłem do niego. To, co zobaczyłem, przerosło moje wyobrażenie. Jacek, szkolnym długopisem, próbował napisać hasło „Solidarność” na drzwiach od klatki schodowej. W końcu, za moją namową, zrezygnował i poszliśmy na przystanek tramwajowy.

Kolega z NRD na SB

           W latach 1983–1986 wielokrotnie miałem w domu rewizje, czasami połączone z przesłuchaniem na ul. Kwiatowej. Zdarzało się, że w tym samym czasie w domu przebywali moi lub mojej siostry znajomi, którzy nie mieli z działalnością opozycyjną nic wspólnego.

            Drugie zdarzenie dotyczy takiej właśnie sytuacji. Tyma razem nie tylko mój gość, ale i ja sam nie miałem nic wspólnego ze sprawą, za którą nas zatrzymano.

Były wakacje 1984 roku, prowadziłem samochód ojca, fiata 126p, ulicą Podmiejską pod górę w stronę „Stilonu”. W samochodzie był ze mną poznany kilka dni wcześniej rówieśnik z byłego NRD. W Polsce znalazł się jako zwycięzca jakiegoś komunistycznego konkursu w swojej szkole i tym sposobem trafił do Lubniewic, gdzie z kolei moi rodzice spędzali urlop. Kolega z NRD koniecznie chciał zrobić zakupy w Gorzowie, ja zaś mogłem go zabrać z częścią bagaży, które wiozłem do domu. Ponieważ rozmawialiśmy, gestykulując, niechcący zjechałem na lewy pas ulicy, zajeżdżając drogę wołdze, które mnie wyprzedzała. Kierowca wołgi ostro zahamował, trąbił, potem mnie wyprzedził i machając legitymacją przez szybę dawał znaki do zatrzymania się. Zatrzymaliśmy się po prawej stronie. Z samochodu wysiadł niewysoki, ale energiczny mężczyzna czerwony z wściekłości. Po wykrzyczeniu swoich słusznych, poniekąd, racji co do sposobu prowadzenia przeze mnie samochodu, zażądał dokumentów. Sam przedstawił się jako funkcjonariusz wydziału…. czegoś tam – czego nie dosłyszałem. Podałem dokumenty, dał do zrozumienia, że rozpoznał nazwisko (wroga PRL-u), dokumenty zatrzymał i kazał się po nie zgłosić osobiście za 2 godziny na ul. Kwiatową. Wsiadł do wołgi i odjechał. Koledze z NRD wytłumaczyłem, że teraz pojedziemy rozpakować bagaże u mnie w domu, później pojedziemy po moje „ausweis” na „polizei” a następnie na jego upragnione zakupy.

Na Kwiatowej czekało na mnie dwóch „esbeków”, jeśli dobrze pamiętam: Staszewski i Maciejowski. Trochę mieli kłopotu z Niemcem. Kłopot polegał na braku komunikacji, tyle jednak mu przekazali, że ma siedzieć i czekać na korytarzu. Przesłuchanie nie dotyczyło oczywiście wykroczenia drogowego. Początkowo zakrawało na aferę międzynarodową. Moje wyjaśnienia, skąd znam Niemca, nie brzmiały wiarygodnie – właściwie to go nie znałem. Musieli to sobie sprawdzić i pewnie tak zrobili, przysparzając mu kolejnych kłopotów już w NRD.

            Na przesłuchaniu było bardzo nerwowo. Pytano mnie, co robiłem we wskazanych datach, co się działo na wycieczce klasowej, wymieniali nazwiska kolegów z klasy, z harcerstwa, z MRO. Przynoszono różne teczki na mnie, donosy, które podobno składali na mnie koledzy. Przy czym nie pozwolono mi nic przeczytać. Straszono szykanowaniem rodziny i tym, co oni mogą mi zrobić. Godzinami odpowiadałem na pytania, pozornie nie mające ze sobą związku. Prawdopodobnie czekali aż usłyszą coś ode mnie, czułem, że to wszystko zmierza do jakiegoś celu. Pomiędzy kolejnymi przesłuchaniami mijała czasem godzina lub dłużej. W końcu, gdy już zaczęło się ściemniać, zapytali mnie wprost czy wiem, kto ukradł pamiątkową płytę gen. Bierzarina z parku Siemiradzkiego w Gorzowie. Zacząłem ich pytać, co to w ogóle za płyta i park, bo nazwy nic mi nie mówią. Wprowadziłem ich tym, nieświadomie, we wściekłość, ale po chwili wyjaśnili mi, co się stało. Płyta była pamiątką na cześć – radzieckiego generała „wyzwoliciela” Gorzowa. Nieodpowiedzialne osoby, zapewne moi koledzy lub ja, kradzieżą tablicy, naraziły na szwank dobre relacje z sąsiadami, które są fundamentem naszego państwa. Dlatego oni muszą znaleźć i znajdą sprawców. Powiedziałem, że nie mogę im pomóc, obiecali mi w zamian, że będę tu siedział do rana i tylko ode mnie zależy kiedy skończymy. Strasznie ich ta sprawa bolała, mnie próbowali przesłuchać już wcześniej, ale, ponieważ byłem z rodzicami na wakacjach, nie zastali mnie w domu. Przypadek sprawił, że dosłownie zjawiłem się w tym dniu na ich drodze. Nie miałem pojęcia, kto tę akcję wykonał ani kiedy. Z uwagi na towarzyszącą mi osobę, obiecałem przesłuchującym, że jak tylko się dowiem, to ich niezwłocznie poinformuję. Po tym oświadczeniu zrezygnowali lub uwierzyli, że nic nie wiem. Rozpoczęli „zwijać” przesłuchanie, podpisałem protokół i zabrałem „swojego” Niemca z powrotem do Lubniewic. Po drodze kolega z NRD o nic nie pytał, zamiast zakupów, cały dzień spędził patrząc na drzwi do pokoju, w którym byłem przesłuchiwany. Cóż, przeżył przygodę życia, podczas swoich upragnionych wakacji w Polsce – dzień w gorzowskiej siedzibie Służby Bezpieczeństwa. I tak miał szczęście, że tylko dzień, a nie noc lub kilka, no i nie bili.

            Prawo jazdy i dowód rejestracyjny przyniósł moim rodzicom dzielnicowy po 3-4 tygodniach od zdarzenia. Nie zostałem ukarany mandatem za wykroczenie drogowe!