Z ulotkami w esdehu
Pierwsza – „dywersja”
Moja działalność opozycyjna zaczęła się w sposób spontaniczny, naturalny i była odpowiedzią na wprowadzenie stanu wojennego. Byłem wtedy w ósmej klasie. Miałem 14 lat. Wśród młodzieży w mojej szkole popularne było noszenie oporników jako znak sprzeciwu wobec tego, co się wydarzyło.
Na wiosnę z moimi kolegami, z Jarkiem Wojewódzkim, Ryśkiem Druciem i jeszcze kilkoma innymi z mojej klasy, urządzaliśmy takie akcje „dywersyjne”, których celem było niszczenie samochodów milicyjnych. Rzucaliśmy ze skarpy przy ulicy Walczaka kamieniami lub wydmuszkami wypełnionym farbą. Potem uciekaliśmy. Rzucaliśmy też w samochody zaparkowane na parkingu przy komendzie na ulicy Obotryckiej. Z Jarkiem i Ryśkiem byliśmy ministrantami przy „Czerwonym Kościele”, którym zajmowali się wówczas Ojcowie Kapucyni. Byliśmy też opiekunami ciemni fotograficznej u kapucynów. Mieliśmy tam swobodny dostęp. Tam był powiększalnik i sprzęt niezbędny do robienia zdjęć. Robiliśmy wtedy takie okolicznościowe zdjęcia z hasłami, np.: 1 maja są jaja. Te zdjęcia później rozdawaliśmy wśród znajomych. Później, po śmierci księdza Popiełuszki, mieliśmy takie makabryczne zdjęcia z tego wydarzenia. Robiliśmy ich odbitki. Rozdawaliśmy je wśród młodych ludzi.
Blisko Kościoła
Szczególne znaczenie miały dla nas msze harcerskie, które odbywały się co tydzień w środy w „Czerwonym Kościele” o 19.30. Tu przychodzili harcerze, z których znaczna część była zaangażowana w działalność opozycyjną. Msze te były obstawiane przez „esbeków”, którzy na ogół stali pod kościołem. Innym, takim wyjątkowym miejscem, była pielgrzymka na Jasną Górę. Na tę pielgrzymkę zacząłem chodzić od 1983 roku, już od pierwszej pielgrzymki. Byłem zaangażowany w organizację tej pielgrzymki. Byłem też porządkowym. Wtedy stykałem się z osobami działającymi w opozycji. Nie wiem dokładnie, kiedy i od kogo dostałem pierwsze gazety czy ulotki, ale w tym środowisku po prostu one krążyły. Jak dostałem tego więcej, to przekazywałem dalej. Ulotki rozrzucałem w różnych miejscach publicznych.
Nasz sport
Dużo adrenaliny dostarczały takie akcje, jak malowanie znaków Polski Walczącej czy napisów RMN lub „Solidarność” na obiektach w Gorzowie, np. na Urzędzie Miejskim, SDH-u czy w przejściu podziemnym. Na początku miałem wątpliwości czy możemy malować np. na piaskowcu w przejściu podziemnym. Ale przecież nie było innej możliwości wyrażania swoich poglądów. Niestety musieliśmy niszczyć te różne gorzowskie dzieła sztuki. Głównie działałem razem z Jarkiem Wojewódzkim. Kilka razy brałem też udział w akcjach z braćmi Sychlami i Popielami. Jedną z takich akcji było malowanie z dachu na SDH napisu „Solidarność”, którego nie dokończyliśmy, bo nadjechał radiowóz i musieliśmy zakończyć akcję. I ten napis pozostał bez ostatnich liter, taki niedokończony.
Często z Jarkiem wybiegaliśmy z domu. Rodzice nasi myśleli, że to sport, że trenujemy. A my pod płaszczykiem sportu robiliśmy naszą działalność.
Wpadka
W sposób szczególny zapisała mi się w pamięci jedna z naszych akcji ulotkowych. To było 22 lutego 1985 roku. W sklepie SDH koło katedry, gdzie obecnie znajduje się „Tesco” rozrzuciliśmy ulotki. Wówczas to był sklep dwukondygnacyjny. Weszliśmy tam w godzinach szczytu na pierwsze piętro w okolice punktu, gdzie było dorabianie kluczy. Założyliśmy kominiarki na głowy. Pamiętam przerażenie w oczach pana, który ten punkt obsługiwał. Wystraszył się, bo myślał, że to jakiś napad. My rzuciliśmy ulotki i zaczęliśmy krzyczeć: „Solidarność”, „RMN”. Ludzie zaczęli zbierać te ulotki. My zbiegliśmy na dół. Do tego momentu wszystko było O.K. Na dole powtórzyliśmy ten sam numer. Rozrzuciliśmy ulotki i wybiegaliśmy do drzwi. W pewnym momencie usłyszeliśmy okrzyki: łapać złodziei! W ogóle nie wiedziałem, o co chodzi. My pędziliśmy przed siebie. Ja po wybiegnięciu ze sklepu skręciłem w prawo, a Jarek pobiegł prosto. Zauważyłem, że ktoś biegnie za Jarkiem. Nie widziałem czy ktoś biegnie za mną. Nie odwracałem się. Biegłem po prostu na oślep. Byłem spokojny o Jarka. Razem biegaliśmy. Wiedziałem, że on jest pod względem kondycji bardzo dobry. Właściwie nie miał sobie równych. Ja lubiłem szybkie, krótkie biegi, więc po krótkim czasie starałem się ukryć w jakieś miejsca, zakamarki. Nie pamiętam, którędy biegłem. Doszedłem na miejsce, gdzie umówiliśmy się z Jarkiem po akcji na spotkanie. Tam Jarka długo nie było. Potem wróciłem do domu i z niepokojem oczekiwałem kiedy przyjdzie. Długo nie wracał. A wieczorem była rewizja w jego domu. On mieszkał w tym samym bloku co ja. Tylko cztery piętra niżej. Wiedziałem już, że go złapali. „Sprzątnąłem” swoje mieszkanie. Wszystko wyniosłem z domu. Ukryłem to w różnych miejscach. Niektóre materiały ukryłem w skrzynce z licznikami na piętrze, obok mieszkania pani, która pracowała w milicji. Wydawało mi się, że to jest najbardziej bezpieczne miejsce na te materiały. Po latach okazało się, że ona znalazła te materiały. Była przerażona i nigdzie tego nie zgłosiła. Bo sama bała się jakichś represji. Zniszczyła je i wywiozła. I po prostu myślała, że to jakaś dywersja w stosunku do jej osoby. To się okazało dopiero po kilkunastu latach. Ale wtedy te materiały po prostu zniknęły. A ja z niepokojem oczekiwałem, co się dalej wydarzy. Minęła sobota. Jarek nie wracał. Do mnie też nikt się nie zgłaszał.
Zatrzymanie
W niedzielę rano, kilka minut po godzinie 6., funkcjonariusze SB zapukali do moich drzwi. Dokonali rewizji. Oczywiście przerażenie moich rodziców i rodzeństwa. Młodszy brat, trzyletnia siostra i babcia też byli w domu. Rodzice byli całkowicie zaskoczeni, bo zupełnie nie wiedzieli, nawet nie podejrzewali, że ja takie rzeczy robiłem. Ja byłem spokojny o mieszkanie, bo wiedziałem, że nic tam nie ma. Przeoczyłem tylko kilka takich gadżetów z pielgrzymki – odznaki z Wałęsą, który pokazywał „wała”. Były też pojedyncze sztuki ulotek. Jeden z „esbeków” krzyknął zadowolony do pozostałych, kiedy znalazł te ulotki. Wówczas moja babcia, 76-letnia kobieta powiedziała, że to jej. Oni do niej ze zdziwieniem: Pani takimi rzeczami się zajmuje? A ona odpowiedziała: Tak. Jeśli chcecie, to mnie aresztujcie. Oni zabrali te wszystkie rzeczy, w tym również orła w koronie. Przeszukiwali najróżniejsze miejsca. Sprawdzali w odkurzaczu i pod wanną. A barek to było jedno z pierwszych miejsc, które otworzyli. I obwąchiwali butelki. Rodzice nie wiedzieli, dlaczego i po co oni to robią. Później się dowiedzieli. Szukali po prostu haka na domowników. Liczyli na to, że może znajdą jakiś bimber i będą mogli postawić odpowiedni paragraf lub później szantażować. Nic więcej nie znaleźli.
„Skacz przez okno”
Zabrali mnie i zawieźli na Kwiatową. Na najwyższym piętrze, w małym pokoiku, przesłuchiwali mnie najpierw dwaj, wydawało się, że mili, panowie. Oczywiście twierdzili, że robią wszystko dla mojego dobra, żebym nie miał kłopotów, żebym mógł spokojnie maturę zdać. Twierdzili, że nie proszą o zbyt wiele. Oni chcieli, żebym wymienił kolegów z klasy, moich znajomych i żebym powiedział, co robię i jaki mam harmonogram dnia. Powiedziałem im, że jak chcą, to przecież mogą moich kolegów z klasy z dziennika spisać, bo ja nie pamiętam. To oni zaczęli mi przypominać niektórych moich kolegów. Ja potwierdziłem, że ich znam. Na początku wydawała się to taka luźna rozmowa. Ciągle jednak nie odpowiadałem na ich pytania, które dotyczyły wspólnych akcji z Jarkiem Wojewódzkim. Oni twierdzili, że ja z nim razem malowałem różne napisy niedozwolone, że rozrzucałem ulotki, podburzające do niepokojów. Ja się nie przyznawałem. Byłem przygotowany na takie przesłuchanie. Wcześniej czytałem różnego rodzaju instrukcje o tym, jak się zachować w czasie takich przesłuchań. Wiedziałem, czego można było się spodziewać i dlatego trwałem przy swoim. I wypierałem się do końca. Chociaż oni podawali, że oni już o tym wiedzą, bo Jarek im wszystko powiedział. Ja nie wierzyłem, że Jarek powiedział i dalej się wypierałem. Trwało to wiele godzin.
Gdy nie uzyskali tych zadowalających dla siebie informacji, to zmieniła się ekipa. Przyszli już inni panowie. Zachowywali się bardzo agresywnie. Byli chamscy i wulgarni. Jeden z nich, jak się później dowiedziałem, to był p. Maciejowski, który nas widział w tym sklepie i gonił. W pewnym momencie powiedział, oczywiście w sposób bardzo wulgarny, że jeśli nie chcę sypać, to mam skakać, a rodzice mnie nie pozbierają. Mówił: Jak chcesz, to zrobimy z ciebie takie coś, jak z Popiełuszką! Wyciągał pistolet i zaczął się nim bawić w mojej obecności. Pięściami machał i zatrzymywał przed moją twarzą. Próbował mnie nastraszyć. Powiedział, że jak jemu na kartce nie napiszę tego, co się wydarzyło w piątek, 22 lutego, to on nie chciałby być w mojej skórze. Mówił, że jak nie chcę gadać, to on zostawia mi okno otwarte i mogę skakać. Zamknął drzwi i wyszedł. Powiedział, że wróci za godzinę i chce widzieć na kartce to wszystko, o co prosi. Jak wrócił, nic nie zastał. Wtedy wpadł w furię. Zaczął mnie wyzywać. On próbował tłumaczyć, że to Polska ludowa mnie kształci, a ja niszczę wszystko. A teraz on daje mi szansę, aby to naprawić. On chciał, abym przyznał się i powiedział, kto mnie do tego zmusza. Ja powiedziałem, że nic nie robiłem i nie mam się do czego przyznawać. A on wtedy zaczął mówić konkretami: Jarek wszystko już powiedział. Nie zgrywaj bohatera! Mów, jak było! A jak chcesz, to ci pokażemy Jarka. I on sam ci odpowie na pytanie, że do wszystkiego się przyznał. Ja odpowiedziałem, że oczywiście chcę. I za jakiś czas sprowadzono mnie piętro niżej do pokoju, gdzie było kilku funkcjonariuszy po cywilu i był tam też Jarek.
Jarek wyglądał bardzo przygnębiająco. Twarz miał podpuchniętą. Granatową kurtkę miał ubrudzoną albo kurzem od podłogi, albo od ściany. Zachowywał się bardzo dziwnie. Był niespokojny, nienaturalny. Oni zadawali Jarkowi pytania tego typu: Jarek powiedz czy wszystko powiedziałeś? Jarek odpowiedział: Tak. Potem padły bardziej konkretne pytania: Czy powiedziałeś o tym, co robiłeś z Grześkiem? O tych ulotkach? O malowaniu? On powiedział: Tak. Nie pamiętam czy były jeszcze jakieś inne pytania. To spotkanie trwało bardzo krótko. Wyprowadzono mnie stamtąd. I zaprowadzono ponownie do tego pokoju, w którym mnie wcześniej przesłuchiwano.
Po tym spotkaniu z Jarkiem wiedziałem już, że nie ma sensu wypierać się tego, że byłem na tej akcji ulotkowej i na tych wcześniejszych akcjach. Zdziwiony byłem, że tak dużo oni o mnie wiedzą. O moim życiu prywatnym, osobistym. Znali rozkład mojego dnia, gdzie ja bywam, na jakie zajęcia uczęszczam. Bardzo dużo szczegółów z mojego życia wiedzieli. To dawało takie poczucie, że oni mają jakąś przewagę nade mną. Nie do końca wiedziałem, co oni wiedzą, a czego się domyślają. Oczywiście ich interesowało, abym podawał nazwiska kolejnych osób. Oni mi te nazwiska sugerowali. Wielokrotnie pojawiało się nazwisko Marka Rusakiewicza, jego brata, Sobolewskich, Sychli, Popieli i wielu jeszcze innych osób. Pytano się – co ja wiem na ich temat. Czy to oni mi przekazywali i zlecali. Czy razem działaliśmy. Ja oczywiście mówiłem, że pierwszy raz słyszę takie nazwiska. Pytano mnie – skąd te materiały z Jarkiem uzyskiwaliśmy. Ja twierdziłem, że gdzieś tam znajdowaliśmy lub że ktoś mi pod drzwiami zostawił, lub dał mi w jakiejś bramie. Pamiętam, że moim głównym celem było wtedy, aby nikogo nie wsypać. Wiedziałem, że o mnie i o Jarku oni już wiedzą. I z tym się już pogodziłem. Nie chciałem, żeby wiedzieli o innych osobach. Nie zdawałem sobie sprawy, że w tym czasie jest ktoś jeszcze przetrzymywany. Dowiedziałem się o tym dopiero po wyjściu. Przesłuchanie to trwało do wieczora. Byłem tym wszystkim bardzo już zmęczony.
„Dołki”
Na koniec zawieziono mnie na „dołki”, do aresztu na Kosynierów Gdyńskich. To też było dla mnie wielkie przeżycie. Po raz pierwszy tam byłem. Osadzono mnie w celi z innymi trzema czy czterema osobami. Z tego co oni mówili o sobie, to każdy z nich miał już sporo na swoim koncie. To byli recydywiści zatrzymani za jakieś rozboje. Oni traktowali mnie bardzo niepoważnie, a jak się dowiedzieli, za co siedzę, to mnie wręcz wyśmiali. Mówili, że za takie głupie rzeczy to szkoda tracić wolność. Oni to byli „kimś”. Jeden z nich siedział, bo zlał milicjanta. Drugi też komuś wlał. A trzeci coś tam ukradł. Wskazali mi miejsce na podłodze. Bo na górze, na tym podwyższeniu, gdzie śpią zatrzymani, oni twierdzili, że nie ma miejsca. Żartowali sobie, że powinienem na rano zamówić sobie u klawisza co chcę – kawę czy herbatę, czy kakao. Nie pamiętam czy dałem się na to nabrać. Ale oni co chwilę sobie żartowali i nabijali się ze mnie. Bardzo dużo palili do późnych godzin nocnych. Odpalali jednego papierosa od drugiego. Nie mieli chyba zapałek i chcieli wykorzystać ten ogień. Cała cela była ciągle zadymiona. Było strasznie duszno. To była wręcz męczarnia dla mnie.
„Wycieczka” po mieście
Rano ponownie zabrano mnie na przesłuchanie na ulicę Kwiatową. Trwało ono kilka godzin. Po południu spisano protokół z obu tych przesłuchań. Zeznania te dotyczyły mojej i Jarka działalności. Żadnych innych nazwisk nie podałem. Potem zawieziono mnie z powrotem na „dołki”. Tam zrobili mi zdjęcie, takie do akt. Podczas robienia zdjęcia jeden z milicjantów zadawał mi pytania. On dowiedział się, że trenowałem karate. W pewnym momencie się odwróciłem. Na podłodze leżały klepki od parkietu, który chyba wymieniano. On chyba się przestraszył, że ja coś kombinuję i uderzył mnie w twarz. Drugi mnie złapał za ręce i za głowę. Powiedzieli mi, żebym żadnych numerów nie wyczyniał, bo to się źle dla mnie skończy. Zrobiono mi zdjęcie. Potem zabrano mnie na „wycieczkę” po mieście. Wożono mnie „Wołgą”. I funkcjonariusze kazali mi ustawiać się przy tych malowidłach, które robiliśmy. Nie zgodziłem się.
W czasie przesłuchań pokazywali mi zdjęcia różnych osób, które wcześniej były aresztowane i pokazywały napisy na murach, np. na ulicy Warszawskiej na murze szpitalnym. Pomyślałem wtedy sobie, że nie chciałbym, aby ktoś kiedyś oglądał takie zdjęcia, na których ja jestem i pokazuję swoje „wyczyny”. I broniłem się przed tym. I na początku stawałem gdzieś tam daleko od tych miejsc, a później już w ogóle nie wysiadałem z samochodu.
W domu
Po tym objeździe przywieziono mnie na Kosynierów Gdyńskich i po przesłuchaniu wypuszczono. To było po południu w poniedziałek. Wróciłem do domu. Rodzice byli bardzo szczęśliwi. Mama dzień wcześniej, w niedzielę po południu pojechała na Kwiatową. I zrobiła tam awanturę. Opowiadała później, że gdy weszła do budynku SB, to w dyżurce zastała takiego drzemiącego milicjanta. Mama pukała w szybę, ale on nie reagował. Weszła gdzieś tam bokiem. Otworzyła drzwi. Była tam z moją trzyletnią siostrą i moim tatą. I wystraszyła tego milicjanta. Krzyknęła: Ręce do góry! On nie wiedział, co się dzieje. Zaczął krzyczeć: Co pani tu robi! Mama natomiast krzyczała: Oddajcie mi syna! Gdzie jest mój syn? Czy on żyje? Milicjant zaprowadził ich na górę do funkcjonariuszy po cywilnemu. Tam też zaczęła krzyczeć. Zaczęła się powoływać na znajomych milicjantów z Warszawy. Mówiła: Przecież on jest niewinny, nic nie zrobił. Oni ją uspokajali, że jutro będę w domu, ale też powiedzieli: To pani może się zdziwić, bo w takim razie pani bardzo słabo zna swoje dziecko.
Nasze graffiti
Później jeszcze byłem wzywany do prokuratury. Tam już, przygotowany przez mecenasa Krutkiewicza, wiedziałem, co mam mówić. Po kilku miesiącach dostałem wezwanie do zapłaty za niszczenie mienia publicznego. I były to rachunki na kwotę łączną kilkudziesięciu tysięcy złotych. Rodzice byli przerażeni. Co parę tygodni przychodziły kolejne rachunki. W opłacaniu ich pomagała nam pani Teresa Klimek. Ona zdobywała fundusze i przejmowała niektóre te rachunki. I w ten sposób nam pomagała. Ale nie wszystkie rachunki były opłacone, więc z Jarkiem zaproponowaliśmy, że te, które dotyczyły napisów na murach, odrobimy poprzez usuwanie tych napisów. Dostaliśmy od sądu nakaz ich usunięcia. Usuwaliśmy je wieczorami lub w nocy, bo nie chcieliśmy, aby ktokolwiek nas widział. To przecież wstyd.
Odmowa
W tym czasie byłem uczniem Technikum Samochodowego w Skwierzynie. Rok później funkcjonariusze przyjechali do mojej szkoły. Dyrektor wezwał mnie. Wcześniej wiedziałem już, że przyjeżdżają. Mówił mi o tym mój wychowawca, że milicja z Gorzowa się mną interesuje. Wtedy przy wychowawcy i dyrektorze namawiano mnie, abym podpisał pismo o ujawnieniu swojej działalności, a na mocy amnestii zostanie wszystko mi darowane. Miałem też złożyć oświadczenie, że od tej pory nie będę działał. Odmówiłem podpisania tego oświadczenia. Mówiłem, że nie podpiszę, bo ja nie działam. Tego dnia przyjechał do szkoły mój tata, bo moja babcia zmarła. I tata odebrał mnie ze szkoły.
Transparent
Jak była pielgrzymka Ojca świętego w Polsce w 1987 roku, to całą grupą wybraliśmy się do Szczecina i Gdańska. Jechałem w jednym autokarze z Markiem Rusakiewiczem, Jarkiem Wojewódzkim i wielu innymi osobami, działającymi w podziemiu. W Szczecinie nie udało nam się chyba wnieść transparentów. Ale następnego dnia w Gdańsku na Zaspie udało nam się wnieść transparent „Solidarności” w noszach. Harcerze go wnieśli. I tam z tym transparentem staliśmy na placu. Po spotkaniu z papieżem uformował się tam pochód. Przemarsz pod Trzy Krzyże. Nasz transparent był największy i najbardziej okazały. I był na początku tego pochodu. I pamiętam, że stanęliśmy w pewnym momencie twarzą w twarz z oddziałem ZOMO, który stał naprzeciwko nas na ulicy. I wtedy była taka psychologiczna walka – kto kogo się wystraszy. Trwało to jakiś czas. Zostaliśmy rozpędzeni. Uciekaliśmy w różnym kierunku. Ja uciekałem z Andrzejem Karutem. Mieliśmy przy sobie ten transparent. Biegli za nami „zomowcy”. My schowaliśmy się w klatce schodowej jakiejś kamienicy. Andrzej Karut wpadł na pomysł, żeby zachować ten transparent, nie zostawiać go. Wyjęliśmy kije z tego transparentu. Ja byłem szczupły, więc owinąłem się tym transparentem. Na to założyłem kurtkę. Gdy te oddziały przebiegły gdzieś dalej, wyszliśmy z tej klatki. Poszliśmy w kierunku naszego autokaru. Tam na miejscu okazało się, że nie było niektórych osób. Pamiętam, że nie było Marka Rusakiewicza. Wróciliśmy do Gorzowa.
Moje wybory
W następnym miesiącu poszedłem do zakonu. Wstąpiłem do kapucynów. Dalej jednak moi rodzice otrzymywali wezwania do mnie kierowane. Oni myśleli, że albo rodzice mnie gdzieś ukrywają, albo że za granicę gdzieś wyjechałem, bo moi rodzice im nie mówili, gdzie jestem. Milicjanci mówili, że wiedzą, że byłem w Gdańsku i że mają moje zdjęcia. Mówili, że muszę dlatego stawić się na przesłuchanie. W końcu rodzice powiedzieli im, że ja wstąpiłem do zakonu. Oni pewnie to sprawdzili. I od tego momentu najścia milicjantów się skończyły.
W zakonie byłem cztery lata. Jak stwierdziłem, że to nie jest droga mojego powołania i wróciłem do Gorzowa, to zastałem już zupełnie inną rzeczywistość.
To obalenie komunizmu tak szybko nastąpiło. Byłem tym bardzo zaskoczony. Najpierw częściowo wolne wybory. Potem Lech Wałęsa został prezydentem. Nie ukrywam, że czułem wtedy gdzieś tam w głębi taką odrobinę satysfakcji, że miałem też w tym swój malutki udział.
Ta nasza działalność, chociaż miałem świadomość, że uczestniczyłem w niej w mniejszym może stopniu niż inni, to tworzyła takie specyficzne relacje między nami. Opierały się one na bezgranicznym, zaufaniu. My wiedzieliśmy o sobie bardzo dużo. I ta wiedza każdego z nas mogła zaszkodzić innym. Mimo to potrafiliśmy zdać taki egzamin z odpowiedzialności za innych. No i to było takie wspaniałe. Mogę powiedzieć, że do dzisiaj z wieloma z tych osób utrzymuję kontakty. I są to osoby, na których można polegać. I jestem pewien, że gdyby była taka potrzeba, to zawsze można na nich liczyć.
W tamtych czasach, w latach 80., jeśli chodzi o postawy polityczne, to sytuacja była dla nas łatwiejsza. Wtedy były tylko dwie postawy. Albo popierało się tamten ustrój, albo było się przeciwko. Natomiast teraz dla młodych ludzi sytuacja jest trudniejsza, bo tych wyborów jest więcej.
Dla mnie również dziś podstawową rzeczą, jeśli chodzi o mój pogląd na świat, jest trwanie przy wartościach chrześcijańskich. I tego się trzymam. Największym stróżem tych wartości jest Kościół i Pismo Święte. I to są takie moje wytyczne i punkty odniesienia mojego życia i moich wyborów.