Harcerstwo i oporniki

Piotr: Nie wiem, jak się zaczęło moje zaangażowanie w działalność opozycyjną. Dokładnie nie pamiętam, ale w moim przypadku było to związane z harcerstwem. Była to 230. drużyna harcerska. Tworzyli ją: Piotr Niewiarowski, Artur Brykner i Andrzej Nawojczyk. Jak rozpocząłem naukę w liceum w 1982 roku, zaangażowałem się w działalność harcerską. I to środowisko miało największy wpływ na mnie. Ta drużyna była nieformalna, mimo że należeliśmy do ZHP, bo innej organizacji harcerskiej wtedy nie było. Ale nasze działania były takie „pod prąd” ZHP. I z tym się wiązało nasze negatywne nastawienie do ówczesnej sytuacji politycznej w Polsce. To był wyraz naszego młodzieżowego buntu.

Jola: Harcerstwo dawało nam taki „kręgosłup”. Oczywiście nie to oficjalne harcerstwo, jakie wtedy było obowiązkowe. My odwoływaliśmy się do przedwojennych wzorców harcerstwa. Nasze drużyny były środowiskowe, ale musiały działać przy szkole, więc jak był np. 1 maja, to dyrektor kazał nam chodzić na pochody w mundurach. Ale my tłumaczyliśmy, że wypraliśmy mundury i żaden oczywiście nie wysechł. Dlatego nigdy tych mundurów na takie „uroczystości” nie ubieraliśmy. Ale z kolei czciliśmy inne święta, np. 11 listopada. A 13 grudnia z kolei ubieraliśmy się na czarno, pamiętając o rocznicy wprowadzenia stanu wojennego.

Moi rodzice byli negatywnie nastawieni do „komuny” i SB. Jak przynosiłam gazetki, to chętnie je czytali. Ale to nie oni popychali mnie do tej działalności. W moim przypadku też zadecydowało harcerstwo. Poza osobami, o których wcześniej wspominaliśmy, duży wpływ mieli na nas też Adam Borysławski i Adam Tuczyński. Wszyscy byliśmy harcerzami.

Piotr: Ja nie miałem takich wzorców opozycyjnych, wyniesionych z domu. To środowisko szkolne i harcerskie zadecydowało o tym, że włączyłem się w taką działalność. Bo moi rodzice raczej sprzyjali tamtemu systemowi. Mój ojciec był związany służbowo z administracją państwową czy to przy wojewodzie, czy urzędzie miasta. I ja z jego strony takiego wzorca nie miałem.

Właściwie to się zaczęło wcześniej, w szkole podstawowej nr 9. Miałem tam takich kolegów jak Rysiek Druć, Jarek Wojewódzki, Darek Bernacki. I to właśnie Rysiek Druć namówił nas w stanie wojennym, żebyśmy zaczęli nosić oporniki, więc zaczęliśmy je nosić. Ambicją każdego było, żeby przypiąć sobie jak największy opornik. Niektórzy mieli takie malutkie, że ledwie je było na tych sweterkach widać. A mi z Ryśkiem udało się takie gdzieś tam wykrzesać, że miały po 5 czy 6 centymetrów. A mój kolega, Darek Sularz wpiął sobie taki malutki zielony oporniczek w zielony sweterek, że ledwo go było widać. I dyrektor szkoły zauważył ten jego opornik, a nie zauważył tych naszych wielkich. I Darek miał z tego powodu jakieś nieprzyjemności. Jak szedłem do liceum, byłem już przekonany.

Akcja w I LO

Piotr: Pamiętam taką jedną akcję, kiedy były wybory do rad narodowych w 1984 r. i zmówiliśmy się: „Kuraś” (Robert Kuraszkiewicz), Artur Brykner, Piotrek Niewiarowski i ja, że wymalujemy na murze szkoły jakieś hasło, zniechęcające do udziału w tych wyborach: TYLKO UMYSŁOWO CHORY IDZIE NA WYBORY! A krótko przed tą akcją elewacja budynku była odnowiona. I namalowaliśmy wielki napis na ścianie, w nocy chyba z soboty na niedzielę. A na chodniku namalowaliśmy wielką kotwicę Polski Walczącej. W poniedziałek rano całe grono pedagogiczne przychodzi do szkoły. Profesor Gwoździk, nauczyciel PO, zagorzały zwolennik systemu, który tępił wszelkie oznaki opozycji, natychmiast przystąpił do działania. I zaczął wypalać kotwicę wymalowaną na asfaltowej ścieżce. Wylali to jakąś ropą i podpalili, co sprawiło, że na tym asfalcie ta kotwica stała się jeszcze bardziej widoczna. To była jedna z moich pierwszych akcji.

Jola: Ja pamiętam, że tego dnia, kiedy pojawiła się ta kotwica, to miało być jakieś ważne spotkanie w auli naszej szkoły. Miał przyjechać chyba ktoś ważny z Warszawy i miała być telewizja. A okna auli wychodziły właśnie na ten asfalt, na którym była kotwica. Dlatego oni za punkt honoru postawili sobie, żeby to szybko usunąć. I dlatego wypalili ją, a ona w ten sposób została uwidoczniona na tym asfalcie na stałe. W tym czasie w liceum byłam rok wyżej niż Piotrek i byłam w klasie z Piotrkiem Niewiarowskim i Arturem Bryknerem. Byłam też harcerką i Piotrek Niewiarowski czy Artur Brykner zaufali mi. I tak się zaczęło. Najpierw dostałam pojedyncze egzemplarze „Szańca” czy „Feniksa”. Później odbierałam większe ilości gazet. Piotrek Niewiarowski przekazywał mi paczki w szkole. Przepakowywałam je i nosiłam na cmentarz przy ul. Warszawskiej. Tam zostawiałam je w umówionych miejscach pod pomnikami. A ktoś inny później je odbierał i pewnie przekazywał dalej. Nie brałam udziału w takich akcjach, w jakich brał udział, bo to były męskie sprawy.

Dziś z perspektywy czasu patrzę na to trochę inaczej. Byliśmy wtedy bardzo nierozsądni. Pamiętam, że bałam się o Piotrka. Dlatego, wracając z akcji, nie szedł z ulicy Puszkina prosto do domu, na Bema, choć i tak to był kawał drogi. Umówiliśmy się, że wracając z akcji, przejdzie okrężną drogą przez ulicę Widok i Nową, gdzie mieszkałam, żeby mi pomachać, że wszystko jest w porządku. I tak zrobił. Pomachał mi, a ja jemu. I wtedy mogłam spać spokojnie. A przecież idąc taką okrężną drogą, mógł jeszcze łatwiej wtedy wpaść.

Przesłuchania

Piotr:W tym okresie miałem też dwa lub trzy przesłuchania na „esbecji”. To było wtedy, kiedy w naszej szkole zaczęły się zatrzymania. To był luty 1985 roku. Zatrzymano wtedy m. in. Jacka Pieczyńskiego, Jacka Kowalskiego i Beatę Szrejder. Obsługiwałem wtedy z kolegami z klasy szkolny radiowęzeł. I postanowiłem, że na 8 marca przeczytamy dla aresztowanej Beaty jakiś wiersz przez radiowęzeł. Poszukałem i wybrałem taki wiersz „Wolność” Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. I ja ten wiersz przeczytałem, dedykując go naszej uwięzionej koleżance. Zamknęliśmy się oczywiście od środka, spodziewając się, że audycja zostanie przerwana. Mniej więcej w połowie wiersza zaczęło się dobijanie do drzwi radiowęzła. Dyrekcja, wraz z opiekunem radiowęzła, kazała nam zakończyć audycję, oddać klucz i pożegnać się z radiowęzłem. Oczywiście otworzyliśmy drzwi dopiero po przeczytaniu do końca tego wiersza. I tak skończyła się nasza przygoda z radiowęzłem. Większe sankcje za to działanie nas nie spotkały. Chyba mieliśmy tylko obniżone sprawowanie. No i były też przesłuchania przez „esbecję”, na które wezwano mnie, Roberta Rosowskiego i Darka Sularza. Pamiętam to przesłuchanie. Wszedłem do małego pokoiku, w którym stało jedno biurko i jedno krzesło dla „właściciela” pokoju, a drugie dla „interesanta”. Była też szklana półeczka, a na niej trupia czaszka. Oczywiście podczas przesłuchania jakieś tam zastraszania, np.: Zobacz, jak tu jest wysoko przez to okno. I zaczęły się pytania: co robię?, z kim się spotykam? Oni twierdzili, że wszystko wiedzą. Kto się z kim spotyka, kto rozdaje gazety i ulotki. I oni cały czas opowiadali o Robercie Rosowskim, moim koledze. Ale nic o mnie. Pomyślałem sobie wtedy, że oni nic nie wiedzą. Poczułem się wtedy bezpieczny.

Jola:W marcu lub kwietniu 1985 r., po tych wszystkich zatrzymaniach i aresztowaniach zorganizowano w naszej szkole spotkanie z dyrekcją, z przedstawicielami kuratorium i komendy miejskiej lub wojewódzkiej milicji. Podczas tego spotkania niektórzy z zatrzymanych opowiadali o swoich bolesnych doświadczeniach z przesłuchań. I to było takie spotkanie, na którym była jedna lub dwie osoby z każdej klasy i wychowawca. Wtedy wszyscy się baliśmy. Ale wtedy też po raz pierwszy poczułam, że nie jest tak, że całe grono pedagogiczne jest za dyrekcją, że jest spora grupa nauczycieli, która jest za nami. Oni też zadawali niewygodne pytania. A tak naprawdę to dopiero po latach dowiedziałam się od naszej wychowawczyni, jak wyglądało usunięcie naszych kolegów: Jacka Kowalskiego i Jacka Pieczyńskiego ze szkoły. Zebrano wówczas wszystkich nauczycieli i powiedziano im, że nie wypuszczą ich ze szkoły aż do momentu, gdy nie zapadną takie, a nie inne decyzje. Nauczyciele o nich walczyli. Zaproponowali, że staną się dobrowolnie ich opiekunami, że będą za nich ręczyć i odpowiadać, prosząc, aby im tylko umożliwiono ukończenie tej szkoły. I do późnych godzin nocnych siedzieli w tej szkole aż ich złamano. Ostatecznie tylko dwoje nauczycieli powiedziało kategorycznie nie: Emilia Cieśla i Walenty Burko. Stracili pracę i wyrzucono ich ze szkoły. Profesor Burko był opiekunem samorządu szkolnego i on zorganizował to spotkanie uczniów z dyrekcją szkoły. I pamiętam ten moment, kiedy całą klasą szliśmy rozbawieni z lekcji religii, a w drugą stronę szedł profesor Burko. Zwrócił się wtedy do nas: Kochani, dziękuję wam za współpracę, ale ja już w szkole nie pracuję. A nam wtedy zrobiło się bardzo głupio. Bo dzień wcześniej mieliśmy sprawdzian i udało nam się dorwać dziennik i wstawiliśmy sobie dobre oceny z fizyki od góry do dołu. Profesor Burko uczył nas fizyki. Pamiętam ten nasz wyrzut sumienia, że my mu taki numer zrobiliśmy, a to był taki uczciwy człowiek. Było nam bardzo wstyd i głupio, że to tak się stało.

Piotr:Pamiętam, że na inne przesłuchanie trafiłem prosto ze szkoły. Nauczycielka powiedziała mi, że wzywają mnie na przesłuchania na Kwiatową. A ja przy sobie miałem pełną teczkę ulotek. Bo miałem wtedy za zadanie przynieść te ulotki do szkoły i zostawić je w toalecie, ale nie zdążyłem. Nie wiedziałem, co mam zrobić. Była w mojej klasie jedna zaufana osoba, Gosia Tarka. Ona miała swój kolportaż, a ja swój. Ale ja zakładałem, że ją też zawołają. Nie miałem więc komu zostawić tych ulotek. Moja wychowawczyni podeszła do mnie i powiedziała mi, że jak mam coś, to żebym jej dał. Ona była żoną milicjanta. Ale wtedy powiedziała, że ona wie, że ja mam ulotki w teczce i jak chcę, mogę u niej je zostawić. Początkowo się wyparłem. Powiedziałem: O co pani chodzi, ja nic nie mam. Ale po chwili zaufałem kobiecie i dałem jej te ulotki. I dobrze zrobiłem, bo zachowała się bardzo w porządku. [może nazwisko?]

Jola:W tamtym czasie był także przesłuchiwany jeden z naszych przyjaciół, który robił zdjęcia. Poprosiłam go, żeby zrobił mi zdjęcia legitymacyjne i dałam mu negatyw. I jak go zabrali na przesłuchanie, to on miał ten negatyw. „Esbecy” zapytali go, kto jest na tym negatywie. A on, zamiast powiedzieć, że to jest koleżanka, stawiając sobie za punkt honoru, że nikogo nie wyda, powiedział, że nie wie. Trzymali go najdłużej na tym przesłuchaniu. To był ten sam, który w podstawówce miał ten malutki zielony opornik. I śmialiśmy się wtedy z niego. Tych, którzy przenosili dużo „bibuły” i rozrzucali ulotki, wypuszczono szybko, a on za ten negatyw był tak długo przetrzymywany.

Piotr: Na kolejne przesłuchanie byłem wezwany razem z Robertem Kuraszkiewiczem w czasie pielgrzymki. I razem musieliśmy przyjechać do Gorzowa. Na pielgrzymkach zawsze było dużo „bibuły”. Wracając z któregoś etapu pielgrzymki, zabraliśmy ze sobą do plecaków również „bibułę”. Jechaliśmy pociągiem i mieliśmy przesiadkę w Międzyrzeczu. Zauważyliśmy, że ciągnie się za nami jakiś „ogon” i weszliśmy do kościoła, i zostawiliśmy gazety w konfesjonale. Jak tylko wyszliśmy z kościoła, zgarnęli nas, skuli kajdankami i zawieźli na posterunek milicji w Międzyrzeczu. Po sprawdzeniu, że nic nie mamy, po dwóch czy trzech godzinach wypuścili nas. Tak więc Opatrzność nad nami czuwała.

Pielgrzymkowy „satanista”

Piotr: Chciałem studiować biologię na Uniwersytecie Szczecińskim, ale dwukrotnie oblałem egzamin z chemii. Bardzo dziwnie to wyglądało, bo w komisji egzaminacyjnej był sekretarz Podstawowej Organizacji Partyjnej. Za pierwszym razem się nie dostałem. Ale za drugim razem dostałem się z pozostałych przedmiotów: z biologii, z języka obcego – piątki, a z chemii ponownie dwóję. Wtedy zacząłem kategorycznie domagać się egzaminu komisyjnego. Ostatecznie uzyskałem zgodę na taki egzamin. W komisji było siedem, a może nawet dziesięć osób, w tym z Politechniki Szczecińskiej. I okazało się, że zdałem ten egzamin.

Wiele lat później, po ukończeniu studiów, dostałem wezwanie do prokuratury gorzowskiej w sprawie kandydatów na studia na Uniwersytecie Szczecińskim. Sprawa toczyła się przeciwko ówczesnemu rektorowi i jeszcze kilku osobom. I wtedy dowiedziałem się, że w tamtym czasie z gorzowskiej „esbecji” poszedł list do Szczecina, żeby nie przyjmować mnie, jako „wywrotowca”, na studia. Padały w tym liście inne jeszcze argumenty, np. że byłem „satanistą”. To było wygodniejsze niż argumenty polityczne. Po latach dowiedziałem się, że ta moja działalność w opozycji i przy kościele to była działalność „satanistyczna”.