Czarna drużyna

W 1986 roku, po ośmiu wspólnych latach w podstawówce, zaczęliśmy z Wojtkiem Cieślą przygodę w Puszkinie. Zaczęliśmy z wyrobionymi poglądami, znając realia tej szkoły. Wojtka siostra była w klasie wyżej (jego matka za obronę uczniów została usunięta ze szkoły rok wcześniej), ja w starszych klasach miałem dobrych kolegów, jak Rafał czy Rysiu. Dołączyliśmy do znanego towarzystwa, o mocno antykomunistycznym nastawieniu.

Od września 1986 r. zaczęliśmy przygodę nie tylko z liceum, ale również z harcerstwem i RMN. O tym, czym jest RMN jeszcze wtedy do końca nie wiedzieliśmy. Legitymacje nosiło wtedy ZSMP, nie konspiratorzy.

230 Gorzowska Drużyna Harcerzy była już wtedy tzw. „czarną drużyną”, nielegalną dla systemu, nielubianą przez komunę. Tworzyły ją legendy młodzieżowej opozycji – Kowal, Kuraś, obaj Adamowie, Przemo, Darek, Piotrek i wielu innych. W takiej drużynie, słuchając ich historii i doświadczeń, wsiąkaliśmy w dorosły świat. Malowanie po murach, podziemne gazety, nielegalne książki, polski samizdat, drugi obieg. Powoli stawało się to dla nas czymś oczywistym i normalnym. Tym bardziej, że w zasadzie cała działalność RMN w I LO była wtedy związana z harcerzami i harcerkami 230 GDH i 7 GDH. Poznaliśmy się, polubiliśmy, zaufaliśmy sobie. Nawet nie pamiętam kiedy i jak dostaliśmy pierwsze, jasnobrązowe koperty z „Szańcem” i „Sokołem”, z zadaniem rozprowadzenia wśród najmłodszych uczniów. Mieliśmy w klasach stałych prenumeratorów, to oni w pierwszej kolejności dostawali nowy numer pisma. Reszta trafiała w ręce chętnych lub lądowała na szkolnych schodach – dla każdego. Zdarzało się, że SB przyjeżdżała do szkoły po cynku, że będzie kolportaż, a my jeszcze mieliśmy w torbach nierozpakowane koperty ze stertami gazetek. Serca nam wtedy biły szybciej ze strachu. Mieliśmy kolegów, których za takie rzeczy wyrzucano ze szkoły, trzymano w areszcie, niszczono. Ale miałem wtedy poczucie, że inaczej nie można, że trzeba coś robić. Nie chciałem żyć w takiej – tamtej – Polsce. Polska nigdy nie zasługiwała na komunizm.

Ołówek i skalpel w walce z komuną

Moją pasją (i pasją Wojtka) od zawsze było rysowanie, a gdy w liceum pasja została zauważona i doceniona, zaczęliśmy walczyć z komuną ołówkiem i piórkiem. Większość ludzi z RMN zna kartki świąteczne i okolicznościowe tworzone w tym okresie przez Wojtka lub przeze mnie, ale niewielu zna autorów – z wiadomych powodów nie można było się wtedy podpisać pod rysunkiem. W tamtym czasie Wojtek zilustrował wiele numerów „Szańca”, ja wyspecjalizowałem się w pieczątkach. Zaczęło się, a jakże, od pieczątek dla drużyny. Z czasem z kreślarskiej gumki myszki potrafiłem wydłubać skalpelem skomplikowane cuda, jak choćby pieczątki na Światowy Dzień Młodzieży w 1987 r.

Z harcerstwem związane było również inne ważne wydarzenie – jako 230 GDH w ramach tzw. Białej Służby byliśmy na mszy papieża Jana Pawła II w Gdańsku, po której część harcerzy wzięła udział w demonstracji ulicznej przeciwko władzy, zakończonej regularną walką z ZOMO. Działalność opozycyjna tak mocno przeplatała się wtedy z noszeniem harcerskiego munduru, że dopiero teraz, po latach, widzę jak silnie związane były te środowiska. I RMN i harcerstwu można było wtedy przypisać motto z wiersza Ignacego Kozielewskiego, który stał się harcerskim hymnem: „Wszystko co nasze, Polsce oddamy.”

Zemsta umierającej komuny

Czy za walkę z komuną przy pomocy rysunków coś nam groziło? Wiedzieliśmy, że w razie wpadki w optymistycznym scenariuszu wilczy bilet, zatrzymanie, prześladowania przez SB. Na szczęście dzięki zaufanemu otoczeniu kolegów i druhów z drużyny nigdy nie wpadliśmy. O tym, że można nas dopaść w inny sposób, nawet nie myśleliśmy. Ale na przełomie 1988/89 roku zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Ojca zaczęli odwiedzać panowie z SB z propozycjami nie do odrzucenia – albo uspokoi syna, albo pożegna się ze stanowiskiem. Mama, która była wtedy dyrektorką w szkole opowiadała, jak w kuratorium niektórzy oficjele nagle zaczynają odwracać się do niej plecami. Komuna zaczynała już zdychać, ale w szkole nagle zrobiło się gęsto – na koniec trzeciej klasy dostaliśmy oceny niedostateczne z matematyki. Nie wyglądało to na koniec świata, mogliśmy przecież zdawać egzamin komisyjny. Ale odebrano nam to prawo. Nagle decyzją Rady Pedagogicznej otrzymaliśmy „nieodpowiednie” z zachowania. To oznaczało, że szkoła nie dopuszcza nas do poprawki.

Byliśmy zrezygnowani, był początek czerwca, a dla nas zaczęły się smutne wakacje. Nagle wypadki dziwnie przyspieszyły. Ktoś rano zmienił nam oceny z zachowania na odpowiednie i dopuścił do egzaminu komisyjnego. W trybie natychmiastowym ściągnięto nas do szkoły. To wyglądało jak żart – od kilku tygodni, przybici, nie szykowaliśmy się do „komisu”. Na egzaminie – wbrew przepisom – nie było naszego nauczyciela matematyki. Egzaminował wicedyrektor Henryk Małecki, zapomniany dziś sympatyk komuny. Szefostwo szkoły wiedziało, że nie mamy szans. Nie myślałem wtedy, że to jakieś rozgrywki. Ale w dniu rozpoczęcia następnego roku szkolnego, pod byle pretekstem, nowa wychowawczyni wyrzuciła mnie z klasy. Coś zaczęło mi świtać – mieliśmy wylecieć ze szkoły. Wojtek sam uciekł do liceum na Przemysłową. Mnie uratował profesor Adolf Lamch (uczciwy choć partyjny), przygarniając do swojej klasy. Pewnie gdybyśmy byli lepsi w całkach, szkole nie byłoby tak łatwo pokazać, gdzie według niej jest nasze miejsce. Cała ta akcja była dziwna, nietypowa, na szczęście nie połamała nam życiorysów. Niedługo potem nastąpił przełom, wybory 1989 r., a główni piewcy komuny z I LO zaczęli się stroić w niepodległościowe piórka.

Młodzieżowa konspiracja i harcerstwo zniknęły z kart historii szkoły na ponad 20 lat. Wróciły dzięki uporowi m.in. Adama Tuczyńskiego, jednego z naszych byłych drużynowych. W kuluarach obchodów 70-lecia I LO jedna z nauczycielek przeprosiła mnie, że nas wtedy nie broniła, że młodzi nauczyciele się bali. Od tego dnia jestem już pewny, nie chodziło o matematykę…