Grzegorz Sychla

Ur. 1966, po usunięciu z powodów politycznych z Technikum Elektrycznego w Gorzowie, ukończył Technikum Elektryczne w Sulechowie (1986). Obecnie pracuje w zakładzie elektrycznym w USA

Od ulotek do Radia Solidarność

Początki działalności

Działalność w RMN rozpoczęliśmy dokładnie 28 kwietnia 1984 r. Marek Rusakiewicz i Krzysiek Sobolewski zorganizowali wtedy akcję rozrzucania na stadionie „Stilonu” ulotek, wzywających do kontr-pochodu w dniu 1 Maja. Akcja miała polegać na tym, że członkowie RMN-u, w tym i harcerze, mieli rozrzucać ulotki zarówno na koronie stadionu, jak i na zewnątrz. Mnie i mojemu bratu Jarkowi oraz Kazikowi Sokołowskiemu przypadła rola rozrzucania ulotek na zewnątrz stadionu, tuż przy głównej bramie – w momencie, gdy kibice zaczną wychodzić. Akcja miała być skoordynowana w ten sposób, że po zakończeniu meczu, na sygnał poszczególne grupy miały rozrzucić ulotki. Jak zorientowaliśmy się, że na stadionie była tak duża liczba „esbeków”, to żadna z grup nie zdecydowała się na ich rozrzucenie. Mimo że mecz się skończył i ludzie już wychodzili ze stadionu, my nie doczekaliśmy się odpowiedniego sygnału i rozrzuciliśmy ulotki dopiero na drodze, która prowadziła od głównej bramy stadionu. Podczas tego jeden z milicjantów zauważył nas i zaczął nas ścigać radiowozem, później przyłączyły się jeszcze dwa radiowozy, ale my wmieszaliśmy się w tłum i zdołaliśmy uciec z miejsca akcji.

Poczuliśmy dreszczyk emocji i doszliśmy do wniosku, że możemy się zająć w RMN-ie takimi akcjami, jak rozrzucanie ulotek czy malowanie napisów na murach. Kazik Sokołowski znalazł w piwnicy 24 przeterminowane puszki farby w spreju. Pierwszy napis wykonaliśmy na kompleksie garaży, naprzeciwko mieszkania byłego I Sekretarza PZPR Ryszarda Łabusia. Napis „Solidarność” malowaliśmy dwie noce, ponieważ puszki były przeterminowane i pierwszego dnia, po napisaniu kilku liter, nam wysiadły. Napis dokończyliśmy następnej nocy. Przyznaję, że jeżeli chodzi o zasady bezpieczeństwa, to na początku nie było z tym dobrze. Ale z upływem czasu coraz bardziej dbaliśmy także i o to.

Uporczywe malowanie

Z bratem, Jarkiem Sychlą, postanowiliśmy, że nie będziemy malowali po jakichś tam śmietnikach, ale w najbardziej eksponowanych miejscach w Gorzowie. Za pośrednictwem naszego kolegi, Marka Sobolewskiego, nawiązaliśmy kontakt z Iwoną Grzybek, która pracowała w jednej z restauracji w Niemczech. Ona przemycała dla nas czerwone farby w spreju. Wadą tych niemieckich puszek było to, że bardzo szybko zapychały się ich zawory. Po każdorazowym ich użyciu trzeba było przemywać farbę z zaworków lub zmieniać zawory. Wtedy wystosowaliśmy apel do naszych koleżanek, aby nam zbierały zawory ze swoich zużytych dezodorantów. I tak w niedługim czasie mieliśmy do dyspozycji ponad setkę zaworów. Naszym ulubionym miejscem do malowania był mur szpitalny przy ul. Warszawskiej (naprzeciwko „czerwonego kościoła”), który miał 22 segmenty. Przed akcją podzieliłem pasek papieru i rozrysowałem sobie, jak ma być malowany napis. Żeby graficznie ładnie to wyglądało, na każdym segmencie wypadło po trzy litery. Całość napisu była dość długa i malowaliśmy go w trzech.

Któregoś razu postanowiliśmy z Kazikiem Sokołowskim pomalować ten mur. Kazik był bardzo ostrożny, a przy tym pedantyczny. W związku z tym poszedł około 6. wieczorem pod szpital i został zatrzymany przez SB. Przyszedł do nas i stwierdził, że to jest „znak od Boga”, żeby w tym dniu nie iść na akcję. Wtedy pojawiła mi się taka myśl, że trzeba pomyśleć tak, jak myślą oficerowie SB. A pomyślą, że Kazik ostrzeże ewentualnych malarzy i na pewno odpuszczą sobie szczegółowe patrolowanie tej okolicy w nocy. Po przeanalizowaniu postanowiliśmy pójść na akcję. Ja, Krzysiek Sobolewski i Olek Popiel, a także Jarek Sychla i Rysiek Popiel, którzy byli na tak zwanej obstawie – obserwowali drogę, jeden z jednej, a drugi z drugiej strony. Obserwowali czy nie zbliżają się jakieś niebezpieczne pojazdy: czy to „Nyski” milicyjne, czy samochody SB. Wymalowaliśmy napis: Solidarność, Ruch Młodzieży Niezależnej, Precz z Komuną.

Następnego dnia rano, gdy jechałem tramwajem do szkoły, to napis był już zamalowany, ale wiedzieliśmy też, jak wielkie poruszenie i komentarze wywołał na uczniach jadących w tramwaju. Postanowiliśmy powtórzyć to jeszcze raz tej nocy. Dołożyliśmy jeszcze jeden napis i ten też następnego dnia był zamalowany. Dlatego powtórzyliśmy malowanie jeszcze trzeciego dnia. Czwartego dnia, mimo że znowu nam zamalowali nasz napis, powiedzieliśmy sobie, że już wystarczy.

Najciemniej pod latarnią

Kolejna akcja rozrzucania ulotek miała miejsce w naszym bloku, przy ul. Pomorskiej 32 z okazji którejś rocznicy powstania „Solidarności”. Był to blok usytuowany przy jednej z bram ZWCh „Stilon” i bardzo dobrze się nadawał na rozrzucanie ulotek dla osób wychodzących z zakładu. Mimo że blok był obstawiony przez „bezpiekę”, to akcja została przeprowadzona, ponieważ „esbecy” nie wiedzieli, że jej organizatorzy są mieszkańcami tego domu. Ja i brat Jarek oraz Kazik Sokołowski rozrzuciliśmy ulotki z 9 piętra i zbiegliśmy na nasze 4 piętro. Trzeba dodać, że wtedy „bezpieka” nas jeszcze nie znała.

Malowanie murów było niebezpieczną akcją dlatego, że musiało się odbywać wieczorami lub w nocy, a milicja i SB miały wtedy swoje patrole. A i przechodnie nie zawsze nam sprzyjali. Malowaliśmy w takich miejscach, wokół których przemieszczało się zawsze dużo ludzi. Jedną z bardziej znanych naszych akcji malarskich było wykonanie napisu na froncie sklepu „Kokos”[1], obok katedry, w samym centrum miasta. Do tej akcji przygotowywaliśmy się kilka tygodni. Mieliśmy ją przeprowadzić w Wigilię po Pasterce, żeby było jak największe oddziaływanie na mieszkańców miasta. Liczyliśmy, że jak co roku z Pasterki wyjdą tłumy i po wyjściu z katedry przywita ich trzymetrowy napis: „Solidarność”. W tej akcji brały udział następujące osoby: Grzegorz i Jarosław Sychla, Olek Popiel, Rysiek Popiel i Jarek Wojewódzki. Jarek i Rysiu wciągnęli mnie i Olka na daszek, na którym mieliśmy napisać RMN i „Solidarność”.

Niestety wtedy była mroźna zima, puszki mi zamarzły, wykonaliśmy tylko pierwsze litery napisu: „Solidarno…” i usłyszeliśmy dźwięk gwizdka Jarka Wojewódzkiego, ostrzegający nas przed nadciągającym niebezpieczeństwem. Zorientowaliśmy się, że podjeżdża milicja swoim radiowozem. Zeskoczyliśmy z daszku i uciekliśmy. Była to widowiskowa akcja, ponieważ po Pasterce, na przystanku taksówek, stało dużo ludzi i przyglądało się, jak malowaliśmy. Cześć z nich nawet biła nam brawa. Nikt z nas nie ucierpiał w tej akcji, ale nie była ona do końca udana, ponieważ nie wykonaliśmy całego napisu. Nie podejmowaliśmy następnych działań, mających dokończyć ten napis, ponieważ było za duże ryzyko wpadki. Był to centralny plac miasta i SB miało go cały czas pod obserwacją. Trzeba dodać, że władze miejskie nie zdecydowały się na zamalowanie napisu ze względu na oszpecenie elewacji budynku. Napis ten zdrapano. Dlatego paradoksalnie napis pozostał, ponieważ miejsce zdrapania było bardzo widoczne i wyraźnie kontrastowało na tle całej elewacji.

Treningi działaczy

Posiadaliśmy skrytki na cmentarzu, przy kościele Św. Krzyża. W grobowcach były skrytki, w których chowaliśmy puszki z farbą, sprzęt do malowania, gumowe rękawice, pędzle. Były też tam skrytki na bibułę. Mieliśmy również przygotowane dwa grobowce na wypadek pościgu przez SB lub milicję, w których mogliśmy się schować, tzn. położyć wzdłuż trumny i przeczekać ewentualną obławę. Na szczęście nigdy nie musieliśmy z tego skorzystać.

Mieliśmy doskonale rozeznany teren, głównie stare zabudowania w centrum Gorzowa. Ten teren do rozrzucania ulotek był wyśmienity, ponieważ, jak każde stare miasto, posiadał dużo wejść i wyjść. Znaliśmy każde wejście i każde wyjście, jako ewentualną drogę ucieczki. Wiedzieliśmy, gdzie mogą wjechać samochodem, a gdzie nie. Gdy wchodziliśmy na dane podwórko, to wiedzieliśmy, gdzie są np. śmietniki, które mogły ułatwiać nam drogę ucieczki. Gdy stały w niekorzystnym dla nas miejscu, to je przestawialiśmy, aby np. łatwiej móc wskoczyć na garaże i dalej uciec. Oczywiście dozorca czy gospodarz domu potem z powrotem przestawiał je na wcześniejsze miejsca. Ale my przestawialiśmy je na nowo i tak kilkakrotnie aż ich „wytrenowaliśmy”, tzn. gospodarze domów pogodzili się z tym, że śmietniki mają stać w tych miejscach, w których my je ustawiliśmy. Co jakiś czas sprawdzaliśmy czy śmietniki stoją w dogodnych dla nas miejscach.

Mieliśmy również specjalne treningi. Polegały one na tym, że kilka razy tygodniu nocą w parku biegaliśmy z bratem w butach wojskowych. Natomiast w czasie akcji byliśmy w adidasach i w razie ewentualnej ucieczki lżej było uciekać[2]. Ale sztuką nie było tylko dobrze biegać, bardzo ważna była również odporność psychiczna. I w tym względzie były także treningi psychologiczne. Bardzo wielu naszych działaczy paraliżowała sytuacja, gdy w czasie ucieczki padało zawołanie: Milicja! Stój, bo strzelam! My przezwyciężaliśmy to w ten sposób – widząc radiowóz w mieście, podchodziliśmy do przejścia dla pieszych i przechodziliśmy specjalnie na czerwonym świetle, na co była oczywiście odpowiednia reakcja milicji, poprzez gwizd lub włączenie syreny. Milicja podjeżdżała radiowozem i gestem wskazującym kazała nam wsiąść do radiowozu. My posłusznie podchodziliśmy i przed samym samochodem „dawaliśmy w długą”. Był to bardzo dobry trening, bo w sytuacjach rzeczywistego zagrożenia byliśmy już uodpornieni na bezpośredni kontakt z milicją.

Swego czasu Beata Borcz przekazała nam worek z 20 tys. ulotek. Był to cały nakład ulotki wydanej przez RMN, który miał być w następnym tygodniu rozrzucony. Wracaliśmy wieczorem z bratem na piechotę, byliśmy już 10 m przed naszym blokiem, kiedy drogę zajechał nam radiowóz. Milicjant nakazał nam wejść z tyłu do auta. My posłusznie szliśmy w kierunku samochodu, a na wcześniejszych treningach było już ustalone, że przed samym samochodem się rozdzielamy i każdy z nas ucieka w swoją stronę. Jarek z workiem ulotek, a ja byłem „pusty”. Zastosowaliśmy bardzo dobry trick. Ja uciekałem i zacząłem widocznie kuleć. Milicjant, który wyskoczył z samochodu, stwierdził, że złapie tego kulejącego, a potem poprzez perswazję czy pobicie wymusi informację, co stało się z tym drugim. Uciekałem w innym kierunku niż Jarek, a radiowóz i milicjant skierowali na mnie. Ten ostatni tradycyjnie krzyknął: Stój k…, bo strzelam! Ja nadal uciekałem. Jak już stwierdziłem, że odciągnąłem pościg na bezpieczną odległość od Jarka, to odwróciłem się do milicjanta i powiedziałem: W d… sobie strzel i przyspieszyłem, zostawiając go osłupiałego daleko za sobą. Wtedy oni się zorientowali, że nie mają szans mnie dogonić i zaczęli szukać Jarka. On natomiast uciekł do parku. Oni zorientowali się, że tam uciekł. I zaczęli przeszukiwać park. Jarek przeleżał kilka godzin zagrzebany w liściach. Na szczęście była jesień. Nie znaleźli go i bezpiecznie wrócił do domu.

Jednym z zadań, które dostaliśmy było też pomalowanie murów na II LO w Gorzowie przy ul. Przemysłowej, w czasie lekcji. To zadanie wykonaliśmy w trójkę: ja, mój brat Jarek i Tomek Bicki. Tak się rozpędziliśmy, że pomalowaliśmy wtedy całą szkołę. Byliśmy oczywiście w kominiarkach. Po akcji, już po opuszczeniu szkoły, zerwałem kominiarkę z głowy i… natknąłem się na mojego znajomego Andrzeja. Byłem przekonany że wpadłem, ponieważ Andrzej był synem wysoko postawionego funkcjonariusza milicji. A poza tym, w szkole podstawowej, osobiście nie bardzo się lubiliśmy. Byłem wówczas przekonany, że przyjdzie po nas „bezpieka”. Dopiero po latach dowiedziałem się podczas spotkania z Andrzejem, dlaczego nie doniósł na nas do SB. Poinformował mnie, że ta akcja zrobiła na nim duże wrażenie. I chociaż był politycznie „po drugiej stronie”, to uznał, że odwaliliśmy kawał dobrej roboty. Za to mu jestem bardzo wdzięczny i serdecznie mu dziękuję.

 

Manifestacje – Gdańsk-Zaspa

Razem z przyjaciółmi z RMN braliśmy udział w różnego rodzaju manifestacjach. Były to manifestacje zarówno w naszym mieście, jak i poza Gorzowem. Najbardziej okazała demonstracja miała miejsce podczas pobytu Ojca Świętego w 1987 r. na Zaspie w Gdańsku. Po spotkaniu z Papieżem, RMN i „Solidarność” gorzowska poprowadziła manifestację, która została skierowana do centrum Gdańska. Już w centrum ZOMO zastosowało stary manewr – odcięło czoło manifestacji od całej reszty. I zaczęło się pałowanie. Jarek z Mariuszem Skibińskim trzymali jeden z naszych transparentów. I w pewnym momencie poderwaliśmy się do ucieczki, ale zauważyłem, że mój brat leży. Jarek dostał od „zomowca” kilka ciosów pałką. Wróciłem się po niego i pięścią uderzyłem w maskę „zomowca” tak silnie, że byłem przekonany, iż uszkodziłem sobie rękę. Mimo mojego silnego uderzenia, jemu nic się nie stało. Ale po tym zdarzeniu muszę przyznać, że już ani razu nie dostaliśmy pałką od grupy szturmowej ZOMO. Kiedy dotarliśmy do naszego autobusu, okazało się, że z naszej grupy Marek Rusakiewicz i Andrzej Karut zaczęli już poszukiwania po szpitalach, bo byli przekonani, że zostaliśmy pobici. Ale na szczęście okazało się, że nikt z Gorzowa szczególnie nie ucierpiał, poza kilkunastoma osobami, które oberwały pałkami.

„Sabotaż”

Zajmowaliśmy się też „sabotażem”. Polegało to na tym, że przed świętem 1 Maja zrywaliśmy czerwone flagi (symbole ruchu komunistycznego), czasami także zabieraliśmy biało-czerwone. Czerwone flagi niszczyliśmy, a narodowe ściągaliśmy, bo były nam potrzebne na demonstracje i pielgrzymki. Należy nadmienić, że w tamtym czasie nie można było normalnie w sklepie kupić flagi biało-czerwonej, więc musieliśmy się posiłkować tym, czym dysponowały władze.

W dniu poprzedzającym pielgrzymkę, w nocy z 30 na 31 lipca 1986 roku, grupa w składzie: Jarek Sycha, Grzegorz Sychla, Marek Rusakiewicz i Olek Popiel postanowiła stworzyć pierwszy pomnik Ruchu Młodzieży Niezależnej. Zerwaliśmy tablicę pamiątkową z obelisku generała Bierzarina, a na kamieniu pozbawionym tablicy niebieskim sprejem wykonaliśmy napis RMN. Okazało się, że tablica jest tak ciężka, iż zdołaliśmy ją przenieś jedynie około 300 m i zakopaliśmy w liściach. Ale niestety, prawdopodobnie za pomocą psa tropiącego, milicja odzyskała tę płytę.

Dopiero po latach dowiedziałem się, że dla ówczesnych władz bardzo ważne było znalezienie sprawców tego czynu. Nawet mi się nie śniło, że SB (jak wynika z dokumentów) postanowiło mnie i brata zamknąć, i że ambasada sowiecka interweniowała w tej sprawie. Gdybym o tym wiedział w tamtym czasie, to na pewno powtórzyłbym tę akcję i ta tablica zniknęłaby na zawsze.

Akcje po aresztowaniu Kazika Sokołowskiego

Pamiętam również takie wydarzenie, kiedy Kazik Sokołowski został aresztowany za odmowę złożenie przysięgi wojskowej, to wtedy Darek Bernacki, Krzysiek Sobolewski i Zbyszek Żmijski mieli wejść na daszek przystanku autobusowego w centrum Gorzowa. Udało się wejść Krzyśkowi i Zbyszkowi, Darek Bernacki został zatrzymany przez przypadkowego „esbeka”, z tego co pamiętam, był to Sidorowicz. W momencie, kiedy Sidorowicz obezwładniał Darka Bernackiego, ja podleciałem i chciałem uwolnić Darka. Ja wówczas byłem w obstawie i miałem ich ubezpieczać. Troszeczkę go poddusiłem, wtedy drugi „esbek” – Mirek Secler – próbował mnie zatrzymać. Wtedy powiedziałem mu, że ma mnie puścić, bo „dostanie w mordę”. Niestety on nie chciał mnie puścić, więc uderzyłem go w twarz. Odskoczył ode mnie, a ja zdążyłem zbiec. Później akcja rozwinęła się w ten sposób, że przyjechało dużo milicjantów, którzy zaczęli zatrzymywać chłopaków. Kiedy ściągnęli Krzyśka Sobolewskiego, ja rzuciłem się na milicjantów, bo myślałem, że będzie tak, jak w Międzyrzeczu, kiedy tłum nie pozwolił na aresztowanie chłopaków. Ale nikt z tłumu za mną nie poszedł, więc znalazłem się w milicyjnej nysce. Później zrobiono mi sprawę za pobicie funkcjonariusza SB. Ale, że byłem wtedy w wojsku, to sędzia Czubieniak odstąpiła od wymierzenia kary.

Podczas procesu Kazika Sokołowskiego, do sądu garnizonowego w Zielonej Górze przyjechało od nas około 30 osób. Jednak sala rozpraw była tak mała, że pozwolono wejść jedynie rodzicom Kazika i jego bratu. Chciał tam wejść również dziennikarz partyjnego tygodnika – Jerzy Zysnarski. Wtedy Jarek, mój brat, stanął w drzwiach i powiedział, że jeśli my nie wejdziemy, to tym bardziej on. On zaczął się tłumaczyć, że jest dziennikarzem, i że musi tam wejść. Ja nie wytrzymałem – złapałem go za poły marynarki, przycisnąłem do ściany i gdyby nie interwencja Marka Rusakiewicza, prawdopodobnie zrobiłbym mu krzywdę. Ostatecznie jednak sędzia zmienił salę rozpraw na większą, na którą J. Zysnarski wszedł już w towarzystwie siedmiu milicjantów. Następnie odbył się dość szybko proces, po którym mieliśmy się rozjechać do domów. Jednak mnie i mojego brata zatrzymano. Ja trafiłem do aresztu, ale Jarek był w tym czasie na przepustce wojskowej, więc podlegał WSW, więc musieli go zwolnić.

Referendum

Jesienią 1987 roku odbywało się referendum. Gdy po niedzielnej przysiędze wracaliśmy do domu, przed naszym blokiem spotkaliśmy dwóch młodszych kolegów Bogdana Kaczmarczyka i Rafała Kowalskiego. Właśnie skończyli 18. rok życia i wybierali się na referendum. Podjęliśmy próbę namówienia ich, aby zrezygnowali z udziału w głosowaniu. Podczas rozmowy podszedł do nas milicjant i zażądał od nas dokumentów. W odpowiedzi ja zażądałem od niego okazania legitymacji służbowej, na co on z kolei odparł, iż jest w mundurze, na którym widoczny jest numer identyfikacyjny i to powinno mi wystarczyć. Ja mu na to, że na blachę to się ryby łapie i obstawałem przy swoim. W oczach młodszych kolegów dostrzegłem strach, a milicjant przez nadajnik zawołał patrol. Ja z bratem Jarkiem uciekłem, a młodsi koledzy zostali. Z okna kuchni widziałem jak zatrzymały się dwa radiowozy: fiat i nyska.

Zrobiło nam się trochę głupio, że przez nas młodsi koledzy mają problemy i postanowiliśmy wrócić. Po powrocie od razu powiedziałem milicjantom, że wróciliśmy tylko ze względu na młodszych kolegów. Zabrali nas do radiowozów: mnie do fiata, a resztę do nyski. Spotkaliśmy się na komisariacie na ul. Obotryckiej, gdy kazali nam stać na korytarzu. Ja z bratem usiedliśmy na schodach.

Było nas czterech i około siedmiu milicjantów i „ormowców”. Jakiś sierżant zaczął się wydzierać, żebym wstał i kopnął mnie w nogę. Wstałem i pchnąłem go na ścianę, mówiąc: Uważaj, z kim tańczysz, bo może to być twój ostatni walczyk. Ten sierżant odstąpił od nas, a do naszego otoczenia skierowano młodszych, bardziej sprawnych milicjantów. Po około pół godzinie zaczęto wyprowadzać nas do samochodu. Już przed budynkiem wyrwałem się i zacząłem uciekać w kierunku kościoła. Milicjant, który za mną ruszył, został zatrzymany przez Jarka, nad drugim miałem znaczną przewagę. W drzwiach Białego Kościoła zorientowałem się, że milicjant dalej za mną biegnie, co mnie zdziwiło, bo nie wyobrażałem sobie, że będzie mnie ścigał między ławkami. Jednak się pomyliłem, bo – nie zdejmując czapki – biegał za mną po kościele. Przez ołtarz zbiegłem do zakrystii i zamknąłem od środka drzwi. W zakrystii byli tylko milicjanci. Pobiegłem do pomieszczeń klasztornych. Tam miał próbę pielgrzymkowy zespół muzyczny. Poprosiłem znajomych, abym mógł przeczekać na ich próbie. Poczęstowali mnie herbatą i pączkami. Po około dwóch godzinach przez Dolinki udałem się do domu. Proboszcz poinformował mnie, że milicjant zwrócił się do niego z prośbą o wydanie mnie, ale ojciec Józef Koszarny stanowczo odmówił.

Finał był taki, że z bratem noc spędziliśmy w domu. Jarka musieli szybko puścić, gdyż odbywał on służbę wojskową i nie podlegał kompetencjom milicji. Natomiast młodsi koledzy zostali w areszcie. Po wyjściu przeprosiliśmy ich za zaistniałą sytuację. Na pocieszenie pozostał im fakt, że nie uczestniczyli w tej farsie, jaką było tamto referendum.

 

Protesty ekologiczne

Podczas jednej z manifestacji w sprawie urządzenia składowiska odpadów radioaktywnych na terenie MRU, gdy jeden z naszych kolegów ps. „Gucio” (Andrzej Wołyniec) robił zdjęcia, podeszli do niego milicjanci, żeby mu wyrwać aparat. Ja ich ubiegłem, wyrwałem aparat „Guciowi”, więc milicjanci zaczęli gonić mnie. Ale prawdą było to, że – w przeciwieństwie do Gorzowa – nie znaliśmy tak dobrze Międzyrzecza i uciekając, wpadłem do jednej z bram, z której nie było wyjścia i milicjanci mnie dogonili. Ale za nimi podążył również mój brat, więc przerzuciłem aparat przez nich do Jarka i przetrzymałem tych milicjantów, żeby Jarek mógł uciec. Wcześniej podpatrzyłem, co w takich sytuacjach robią koledzy z WiP-u. I jak to oni robili, usiadłem na ulicy, więc milicjanci mnie musieli nieść. Ja dostałem za to duże brawa od przechodniów. A Jarka milicjanci zagonili na działki, gdzie ukrył aparat. „Bezpieka” jednak zauważyła, że kiedy opuścił teren działek, to już nie miał sprzętu, więc przeszukali alejki i niestety znaleźli ten aparat.

Te nasze działania bardzo uwidaczniały istnienie struktur niezależnych od komunistów i dawały ludziom dużo otuchy.

 

Odmowa złożenia przysięgi wojskowej

Moim zdaniem największym błędem służb specjalnych PRL-u (Służby Bezpieczeństwa i kontrwywiadu wojskowego) była prowadzona wobec mnie i mojego brata polityka w sprawie służby wojskowej. W 1986 roku jako pierwsi w Gorzowie zadeklarowali odmowę złożenia przysięgi wojskowej na sojusz z Armią Czerwoną Jarek Wojewódzki i Krzysiek Sobolewski. Na nas przyszła kolej odbycia służby wojskowej na jesieni 1986 roku. Po doświadczeniach Jarka i Krzyśka opracowaliśmy inną metodę. Chcieliśmy bardzo służyć w wojsku, jednocześnie nie chcieliśmy jednak składać przysięgi na wierność socjalistycznej Ojczyźnie i sojusz z bratnią Armią Radziecką.

Ponieważ władze zaczęły traktować odmowę złożenia przysięgi jako odmowę odbycia służby wojskowej, taktyka nasza miała polegać na tym, że idziemy do wojska i na dzień przed przysięgą odmawiamy jej złożenia. Przez te dwa – trzy miesiące będziemy karnymi żołnierzami Ludowego Wojska Polskiego. A protestujemy tylko przeciwko niektórym zapisom w rocie przysięgi wojskowej. Dostaliśmy w trójkę: ja, Jarek i Kazik Sokołowski (który również deklarował że nie złoży takiej przysięgi) wezwania do WKU, gdzie nas skierowali do Technicznych Wojsk Lotniczych w Zamościu. Mimo że wspólnie uzgodniliśmy taktykę w spawie odmowy przysięgi, z nieznanych mi do tej pory powodów, nasz przyjaciel, Kazik Sokołowski, poinformował oficera kontrwywiadu pana Grzybowskiego, że on odmówi przysięgi wojskowej, jeszcze przed pójściem do jednostki. Pan Grzybowski, po skontaktowaniu się z oficerami Służby Bezpieczeństwa, cofnął nam bilety do jednostki wojskowej. Byliśmy na Kazia wtedy bardzo mocno źli, ponieważ cały nasz plan taktyczny spalił na panewce.

Gdyby się to wszystko udało tak, jak to zaplanowaliśmy wcześniej, to prawdopodobnie bylibyśmy jedynymi w całej historii LWP, gdzie trzech naraz w jednej jednostce odmówiło złożenia przysięgi wojskowej. Tu nie chodziło o poklask, ale o nasze rzeczywiste przekonania. Niestety odroczono nam służbę, a następnie rozdzielono nas. Na pierwszy ogień poszedł mój brat, Jarek Sychla.

Dostał powołanie do odbycia służby wojskowej do Jednostki Obrony Cywilnej Kraju w Poznaniu. Po tym, jak zamienili nam służbę w LWP na OCK, mieliśmy tajne spotkanie u Olka Popiela w domu, na którym byłem ja z moim bratem, Jarek Wojewódzki, Krzysiek Sobolewski, Waldek Rusakiewicz, Marek Rusakiewicz, Olek Popiel, Rysiek Popiel oraz Staszek Wicik. Odbyła się wielka dyskusja. W czasie tej dyskusji pojawiły się różne głosy. Najbardziej kontrowersyjną dla nas wypowiedź przedstawił Waldek Rusakiewicz, który stwierdził, że Obrona Cywilna jest dla nas wręcz dobrodziejstwem danym nam przez władze, ponieważ w OC nie było przysięgi wojskowej tylko ślubowanie (ale również na wierność socjalistycznej Ojczyźnie). Ujawniły się wtedy rozbieżności, co do służby w OC. Podobne zdanie wyrazili Jarek Wojewódzki i Krzysiek Sobolewski. Powiedzieli, że oni nie mieli takiej możliwości wyboru. Olka i Ryśka Popieli, ze względu na gorszą kategorię zdrowia, problem służby wojskowej nie dotyczył, więc się w tej kwestii nie wypowiadali. Ja, Jarek oraz Staszek Wicik byliśmy zdania, że nie można przyjąć biletów do OC. Ja z bratem Jarkiem chcieliśmy bardzo iść do wojska i powiedzieliśmy, że nie przyjmiemy biletów do OC, a wręcz przeciwnie – będziemy się domagać skierowania nas do jednostki wojskowej. Wtedy Waldek Rusakiewicz stwierdził, że jeżeli Jarek odmówi przyjęcia biletu do OC, to nie będzie żadnych protestów ani w Gorzowie, ani w Polsce w jego obronie. W takiej atmosferze rozeszliśmy się do domów. Ja z Jarkiem jeszcze do północy dyskutowaliśmy, co w tej kwestii zrobić. Jednak po przeanalizowaniu całej sytuacji, a przede wszystkim tego, że nikt nie zaprzeczył temu, co mówił Waldek Rusakiewicz, Jarek postanowił, że pójdzie do Obrony Cywilnej. Dlatego też w marcu 1987 roku pojechał do Poznania, gdzie był trzy miesiące. [skonfrontować to z Waldkiem]

Jarek, będąc w jednostce OC, odmówił złożenia ślubowania. Mimo to jednak dalej służył w OC. Miał rozmowy z prokuratorem, podczas których prokurator poinformował go, że zostanie aresztowany, jak tylko Papież zakończy pielgrzymkę w Polsce. Oficerowie kontrwywiadu wpadli w panikę, ponieważ takiej sytuacji jeszcze w jednostce OC nie było.

W czerwcu, gdy papież był w Polsce, podjechałem naszym „słynnym” czerwonym Zaporożcem pod jego jednostkę i zabrałem go do Gorzowa. Była to tzw. „samowolka”. Następnie udaliśmy się na spotkanie z Ojcem Świętym – najpierw do Szczecina, a następnie do Gdańska, gdzie braliśmy czynnie udział w manifestacji (o czym już wyżej wspomniałem). Wracając do jednostki do Poznania, Jarek dowiedział się, że dostał 12 dni aresztu. Jednak, gdy Jarek powiedział, że nie złożył ślubowania, to odstąpiono od wymierzenia mu kary. Był to ewenement na skalę całego kraju, ponieważ Jarek, mimo że nie złożył ślubowania, służył w OC całe dwa lata. Żeby Jarka ukarać, wywieźli go do Suwałk, gdzie spędził pozostały okres swojej służby. Jak się później okazało, był to duży błąd „bezpieki”, że pozwolili Jarkowi na służbę w OC.

W jednostkach Obrony Cywilnej był mniejszy rygor niż w wojsku. Jarek, jako doskonały elektronik, naprawiał telewizory oficerom zawodowym, którzy pełnili funkcje dowódcze. Dzięki temu mógł często korzystać z przepustek. Wykorzystywał je na specjalne okazje. Zwłaszcza wtedy, gdy był potrzebny dla Radia Solidarność. Gdy zbliżał się termin kolejnej audycji, mniej więcej raz w tygodniu, ja dzwoniłem do Jarka i zgodnie z wcześniej ustalonym hasłem podawałem jakieś informacje o naszej mamie. A mieliśmy ustalone, że wtedy w najbliższą sobotę Jarek będzie potrzebny w Gorzowie, bo będzie nadawana audycja radiowa. Jarek informował danego oficera, któremu naprawiał sprzęt, że brakuje jakiejś części do telewizora, ale ma ją w swoim domu w Gorzowie. Wtedy dostawał przepustkę na cały weekend, a w sobotę mogliśmy już nadawać audycję. Tylko sporadycznie się zdarzało, że Jarkowi nie udało się załatwić przepustki na czas nadawania audycji Radia Solidarność czy RMN. W nagłych wypadkach, gdy wszystkie telewizory decydentów wojskowych były sprawne, a w większości były to radzieckie kolorowe telewizory „Junost”, które po kilkakrotnym szybkim naciśnięciu włącznika psuły się, Jarek dzwonił do zaprzyjaźnionych córek tych oficerów, by kilkakrotnie nacisnęły ten przycisk. Po kilku godzinach Jarek miał już przepustkę do Gorzowa, aby załatwić części do telewizora. Tak trwało to przez całe dwa lata służby Jarka.

W czasie, kiedy były wybory, Jarek oświadczył, że na wybory nie pójdzie. A dowódca bał się konsekwencji, więc Jarek dostał przykaz, że ma jechać do domu na przepustkę. Pewnego razu dostałem wiadomość od Jarka, że mam przesłać do jednostki telegram, że nasz ojciec jest chory i żeby Jarek przyjechał. Na poczcie pani powiedziała mi, że mam jej przedstawić zaświadczenie lekarskie, a ja nie miałem takiego zaświadczenia. Pami mi odrzekła: No to pana brat nie przyjedzie. To ja na to: Niech panią nie interesuje to czy mój brat przyjedzie, czy nie, ale proszę to wysłać! Wysłała i Jarek przyjechał do domu i nadał audycję razem z Krzyśkiem Sobolewskim. Mnie niestety zamknęli na 48 godzin i nie mogłem brać udziału w tej akcji. Po powrocie do jednostki dowódca pokazał Jarkowi informację od gorzowskiej „bezpieki”: Informujemy, że w dniu tym i tym Henryk Sychla (nasz ojciec) nie przebywał na zwolnieniu lekarskim. I spytał się Jarka: Co on na to? Jarek odparł: nic.

To były wspaniałe czasy na taką działalność. Ja miałem z Bronkiem Żurawieckim ustalone wszystkie szczegóły. Bronek przekazywał mi kasetę magnetofonową z nagraną przez Zbyszka Bodnara audycją. A w piwnicy czekał już naładowany akumulator i u chłopaków zakonserwowany sprzęt nadawczy. Jarek natomiast, będąc w OC, miał dość duży luz i komfort psychiczny, bo podlegał pod wojsko i bezpieka nic mu nie mogła zrobić.

Radio Solidarność

Latem 1986 roku szef RMN-u, Marek Rusakiewicz, poinformował nas, że gorzowska RKW organizuje Radio „Solidarność” i potrzebują grupy osób do wykonania tego zadania. Oczywiście od razu ja i mój brat zgodziliśmy się, więc Marek skontaktował nas z Bronkiem Żurawieckim, który z ramienia „Solidarności” był odpowiedzialny za Radio. Na początku czerwca 1986 r. spotkaliśmy się w mieszkaniu Olka i Ryśka Popielów. Było nas pięciu: Bronek Żurawiecki, ja i mój brat Jarek, Olek Popiel i Rysiek Popiel. Bronek przyniósł nadajnik skonstruowany przez Włodzimierza Jagodzińskiego. Sprzęt nadawczy składał się zasadniczo z czterech części: akumulatora, zasilacza, nadajnika i anteny. Właściwie to były dwa rodzaje anten: jedna, tzw. „zimna antena”, która wysyłała falę radiową na około 3 metry, druga – duża, profesjonalna, przygotowana do wysyłania audycji w eter. Pierwsze próby tego nadajnika nie były zbyt udane. Jarek jako elektronik miał problemy z uruchomieniem tego nadajnika i wysłaniem fal w eter. Ale po kilku godzinach prób udało nam się w końcu wysłać w eter testujące piosenki zespołu „Perfect”.

Organizacyjnie trzeba było się do tej roboty przygotować. Polegało to na tym, że Bronek Żurawiecki, przy pomocy pana Locherta, konstruował anteny, które na naszą prośbę były też ulepszane przez naszego ojca – Henryka Sychlę. Aby się przemieścić z tym sprzętem, całość podzielono na trzy odrębne części, które były przenoszone w odrębnych torbach. Akumulator samochodowy (12 V), nadajnik i zasilacz były przenoszone w torbie skórzanej, tzw. „raportówce”. Anteny i kabel były w tzw. „worku marynarskim”, który był odpowiednio przerobiony przez panią Ulę Żurawiecką. Oprócz anteny, jako wysięgnika, używaliśmy metalowych rur od odkurzacza produkcji rosyjskiej, które jednocześnie mogły nam służyć do samoobrony, w razie ataku służb reżimowych. Worek marynarski miał wewnątrz osiem kieszeni, w każdej kieszeni była oddzielnie transportowana rura od odkurzacza. Miało to zapobiec ewentualnemu hałasowi, wydawanemu przez obijające się o siebie rury podczas transportu czy podczas ucieczki. Oprócz tego był przewód antenowy długości ok. 4-5 m. O przewód taki poprosiłem mojego kolegę z Zakładów Energetycznych, Tadeusza Langowskiego, który powiedział, że takim przewodem nie dysponuje, ale dodał, że w zakładach „Biowet” taki przewód znajduje się na maszcie. Dlatego też pewnej nocy z bratem i Olkiem Popielem obcięliśmy ten przewód i w taki sposób skompletowaliśmy cały sprzęt potrzebny do nadawania podziemnych audycji Radia Solidarność. Trzeba pamiętać, że takich przewodów czy innych elementów elektronicznych nie można było wtedy kupić w sklepie.

Byliśmy przygotowani do akcji nadawania audycji, ponieważ mieliśmy duże doświadczenia z odbytych wcześniej akcji rozrzucania ulotek czy malowania napisów na murach. Szczególnie przydatna była nabyta wiedza nt. topografii miasta – pozwalała nam określić ewentualne miejsca nadawania audycji jaki i ewentualne drogi ewakuacji.

Nasza pierwsza audycja

Pierwsza audycja była nadawana na Dolinkach, na wzgórzach przy ulicy Sportowej. W nadawaniu tej audycji brali udział: Jarosław Sychla, Grzegorz Sychla, Olgierd Popiel i chyba Dariusz Wajdeman. Po nadaniu audycji niestety nie mieliśmy rozeznania, jaki był zasięg jej odbioru. Próbowaliśmy różnych kombinacji anteną, ponieważ to było głównym warunkiem zasięgu nadawanych audycji. Metodą prób i błędów, którą prowadziliśmy poza Gorzowem, m.in. w okolicach Górek Noteckich czy innych kompleksów leśnych, stwierdziliśmy, że antena, która emituje fale w kształcie ósemki, jest najbardziej skuteczna. Grupa nadająca audycje zmieniała się w zależności od możliwości dyspozycyjnych jej członków. Jednak trzonem tej grupy były te same osoby tj. Grzegorz i Jarosław Sychla, Olek Popiel, Marek Bigos i Krzysztof Sobolewski. W późniejszym okresie dołączyli do nas: Norbert Żal, Jarosław Porwich czy Darek Wajdeman.

Najważniejszy był nadajnik

Mieliśmy siedem punktów ukrycia nadajnika radiowego. Były to piwnice w rożnych punktach miasta, które otwierało się jednym kluczem. Marek Bigos dorobił do nich specjalną blokadę – gdyby przypadkowy złodziej wyłamał kłódkę, to nie mógłby otworzyć piwnicy. Ja dorobiłem w Zakładach Energetycznych specjalne tablice, które zapewniły każdej piwnicy swoje oddzielne oświetlenie i gniazdo do ładowania akumulatorów. Kilka dni przed akcją zanosiliśmy akumulator i nadajnik do piwnicy położonej najbliżej miejsca, z którego miała być nadawana audycja. Tam podłączaliśmy akumulator do gniazdka i on się ładował aż do czasu nadawania audycji.

Przed emisją audycji w eter trzeba było określić miejsce jej nadawania. Nadawaliśmy z dachów bloków dziesięciopiętrowych, ponieważ im sygnał był nadawany z wyższej wysokości, tym dalej był słyszalny. Wcześniej trzeba było zrobić rozpoznanie. Dysponowaliśmy tzw. „wrzecionami”, które przyniósł ze „Stilonu” nasz ojciec. Był to twardy stalowy pręt, przypominający łom, który pozwalał usuwać blokady na drzwiach wejściowych, prowadzących na dach. Dysponowaliśmy również „wodą królewską” – bardzo silnym środkiem żrącym, który rozpuszczał sprężynki w zamkach czy kłódkach, zabezpieczających wejście na dach. Kilka dni przed akcją sprawdzaliśmy czy uda nam się pokonać zabezpieczenia klap dachowych i wybieraliśmy takie bloki, które miały więcej niż jedno wejście, na wypadek ewentualnej ucieczki. Doskonale znaliśmy topografię tych budynków. Sprawdzaliśmy również drogi dojścia na dach: czy można dojść do tych budynków poddaszem, czy piwnicami, czy w inny sposób można było dokonać ucieczki z miejsca nadawania audycji.

Audycje na taśmie dostarczał nam Bronek Żurawiecki lub Zbyszek Bodnar. Były one przygotowane przez „Solidarność”. Audycje, ze względów bezpieczeństwa, nie mogły trwać dłużej niż 4 minuty, ponieważ z tego, co się orientowaliśmy, gorzowska „bezpieka” dysponowała trzema stacjonarnymi pelengatorami, umieszczonymi na dachach dziesięciopiętrowych wieżowców. W późniejszym okresie, aby nas złapać, przywieźli z Warszawy pelengator samochodowy na podstawie ciągnika siodłowego „Star”.

Przed nadaniem audycji zakładaliśmy, że mamy tzw. „ogony”. Przypuszczaliśmy, że SB wie, iż głównymi odpowiedzialnymi za nadawanie audycji, są Jarek Sychla i Grzegorz Sychla. Jak orientowaliśmy się, wychodząc na nadawanie audycji Radia „S”, że mamy „ogon”, to wtedy staraliśmy się go zgubić.

Audycja mogła być nadawana tylko w czwartek lub w sobotę, ponieważ w tych dniach po dzienniku telewizyjnym była największa oglądalność. W sobotę nadawano z reguły jakiś atrakcyjny na owe czasy film, a w czwartek nadawano popularny serial pt. „Jak zdobywano Dziki Zachód”, który przyciągał przed telewizory rzeszę telewidzów. Audycja mogła być nadawana po „Dzienniku Telewizyjnym”, ponieważ podczas jego nadawania sygnał fal był bardzo silny, a zmniejszał się po nadaniu „Dziennika”. Trzeba pamiętać, że około 80% z 40W mocy naszego nadajnika szło na zagłuszenie oficjalnego sygnału telewizyjnego, a tylko pozostałe 20% to była właściwa moc nadawania naszej audycji.

Nadawanie audycji przebiegało w ten sposób, że jedna z osób zabezpieczała drzwi wejściowe na dach. Najczęściej to byłem ja. Następnie był rozkładany sprzęt. Nadajnik, składający się z dwóch części, był montowany w jedną całość. Do niego była przykręcana tzw. „zimna” antena i dołączony magnetofon. Najczęściej był to magnetofon firmy „Kasprzak” albo „Grundig”. Były to stosunkowo niewielkie magnetofony kasetowe. Najpierw puszczaliśmy tzw. „rozbiegówkę”. Dysponowaliśmy małym radyjkiem na słuchawkę, której zakres fal radiowych był dostosowany do częstotliwości fal telewizyjnych. Ja włączałem to radyjko i dostrajałem do częstotliwości programu pierwszego telewizji – tak długo aż słyszałem doskonale głos z tego programu. Wtedy Jarek włączał nadajnik na tzw. „zimnej antenie”, która miała zasięg do trzech metrów i dostrajał potencjometrem nadajnik do tej częstotliwości. Musieliśmy dostrajać nadajnik za każdym razem, ponieważ nie dysponowaliśmy kwarcem (elektroniczny komponent, który pozwalał na stabilne dostrojenie się na żądaną częstotliwość). Warunki pogodowe i temperatura powodowały, że za każdym razem musieliśmy się dostrajać do częstotliwości fonii telewizyjnej. Po dostrojeniu się zmienialiśmy antenę na tę właściwą, profesjonalną, która na wysięgniku ok. trzech-, czterech metrów była trzymana przez jednego z naszych współpracowników. Najczęściej to był Marek Bigos lub Krzysztof Sobolewski. I w tym momencie włączaliśmy audycję. Mieliśmy kilka minut czasu, aby nadać audycję i uciec, bo po takim czasie SB mogła już namierzyć kwadrat, z którego nadawaliśmy.

Zasięg naszych audycji był bardzo rożny, najczęściej nie przekraczał kilku kilometrów, chociaż mieliśmy jeden przypadek, że nadana przez nas audycja w linii prostej była odbierana w zasięgu 20 km. Po skończeniu audycji, sprzęt był zwijany i każdy miał swoją rolę. Ja dbałem o bezpieczeństwo, Marek Bigos i Krzysiek Sobolewski zwijali antenę, składając poszczególne części do poszczególnych kieszeni worka marynarskiego. Jarek Sychla składał nadajnik. Jedna osoba wynosiła akumulator, inna worek marynarski, w którym oprócz rur od odkurzacza była również antena i magnetofon. Jarek Sychla miał zawsze przy sobie nadajnik i zasilacz, a ja byłem dla ubezpieczenia zawsze obok Jarka. Wiedzieliśmy, że gdyby wpadło Radio „Solidarność”, to ze wszystkiego można było się jakość wytłumaczyć oprócz nadajnika. A za nadawanie nielegalnych audycji groziła kara do 8. lat pozbawienia wolności. Po drugie – wszystko mogło wpaść oprócz nadajnika, bo dysponowaliśmy tylko jednym nadajnikiem, skonstruowanym przez pana Włodzimierza Jagodzińskiego, który w trakcie nadawania kolejnych audycji był ulepszany przez Jarosława Sychlę. Jarek miał wtedy dostęp do części elektronicznych, pracując w „Unitrze”. Nie mogliśmy sobie pozwolić na jego stratę, w odróżnieniu od Warszawy, gdzie nadawano audycje w ten sposób, że nastawiano nadajnik na włącznik czasowy, barykadowano wejście na dach i audycja trwała tak długo aż SB nie zlokalizowała nadajnika, wyłamała drzwi i wchodząc na dach, unieszkodliwiała nadajnik. Krótko mówiąc: warszawiacy byli bardziej bogaci od nas, dysponowali sprzętem w takiej ilości, że mogli sobie pozwolić na regularne straty nadajników. My niestety nie.

Radio RMN

W rozmowie z szefem RMN, Markiem Rusakiewiczem, zasugerowaliśmy z bratem, że Radio moglibyśmy wykorzystać do propagowania naszej młodzieżowej organizacji. Po zgodzie Bronka Żurawieckiego, wykorzystywaliśmy nadajnik Radia „Solidarność” do promowania naszej organizacji. Polegało to na tym, że nasza spikerka mówiła: Tu Radio Solidarność. Słuchacie audycji przygotowanej przez Ruch Młodzieży Niezależnej. Z tych audycji byliśmy bardzo dumni. Audycje Radia „S” miały swój sygnał wywoławczy w postaci fragmentu Poloneza Ogińskiego. A audycje Radia RMN miały sygnał wywoławczy z piosenki „Perfectu”, a właściwie Zbyszka Hołdysa: Jesteśmy najlepsi, jesteśmy najsilniejsi. Początkowo taki wybór spotkał się z oporem Marka Rusakiewicza, ale nasza siła perswazji, a może bardziej nasze prośby, sprawiły, że i on to zaakceptował. I ta piosenka stała się symbolem naszego Radia.

Spokojnie, tu Radio Solidarność

Zawsze staraliśmy się dbać maksymalnie o bezpieczeństwo, mimo że zdawaliśmy sobie sprawę, że SB domyśla się, kto bierze udział w nadawaniu audycji. Mieliśmy do siebie całkowite zaufanie. Wiedzieliśmy, że nie ma wśród nas „kreta”, bo nigdy nie było takiej sytuacji, która sugerowałaby, że któryś z nas jest tajnym współpracownikiem. I nigdy nie wpadliśmy na „gorącym uczynku”. Chociaż zdarzały się niebezpieczne sytuacje.

Jedną z takich sytuacji była akcja na dachu bloku przy ul. Wróblewskiego. Podczas nadawania tej audycji, o czym dowiedzieliśmy się dopiero później, namierzała nas nie tylko SB, ale i kontrwywiad wojskowy. Po skończeniu nadawania audycji, a właściwie w momencie opuszczaniu bloku, pod budynek podjechały samochody służb porządkowych, otaczając ze wszystkich stron blok. Nam w ostatniej chwili udało się uciec do pobliskiego Parku Kopernika.

Innym razem podczas nadawania audycji na dach wszedł jakiś mężczyzna. Okazało się, że jest to windziarz, który przyszedł konserwować windę i niestety zamknął nas na dachu. Po skończeniu nadawania szarpaliśmy klamkę i stwierdziliśmy, że drzwi wejściowe na dach są zamknięte. Podjęliśmy decyzję, że ja z nadajnikiem zostanę spuszczony na balkon dziesiątego pietra, po czym przez mieszkanie prywatne ucieknę, a koledzy w tym czasie będą mieli resztę sprzętu, tj. akumulator anteny i rury od odkurzacza. I ewentualnie wyrzucą je do pobliskiego parku. Ale okazało się, że Jarek Sychla był tak tym incydentem zdenerwowany, że bardzo mocno kopnął w drzwi, a wówczas okazało się, iż klamka zamykała się w druga stronę i w momencie podnoszenia w górę klamki drzwi się otworzyły. Nie musieliśmy więc korzystać z awaryjnego rozwiązania. Szybko zbiegliśmy na dół, gdzie mieszkała nasza znajoma koleżanka, która nieświadomie przechowała nam cały sprzęt przez kilka dni.

Kilka razy zdarzyło się też, że mieszkańcy dziesiątego piętra, słysząc tupot na dachu, wychodzili na dach sprawdzić, co się dzieje. Wtedy ja zwracałem się do nich tymi słowami: Spokojnie, tu Radio Solidarność. Wtedy nieznany mi mężczyzna mówi: Dobra, to ja idę. Ja mu na to: Nie proszę pana. Pan teraz nie może iść. Proszę zostać na dachu. Nic Panu nie zrobimy. Odwróć się Pan i jak skończymy nadawać audycję, to będzie Pan wolny. Trzeba przyznać, że człowiek ten był bardzo przestraszony całą sytuacją. Po skończeniu nadawania audycji i złożeniu sprzętu, ja grzecznie go przeprosiłem za całą sytuację. My poszliśmy w swoją stronę, a on mógł wrócić do domu.

Jedna z najtrudniejszych sytuacji zdarzyła się na bloku przy ul. Gwiaździstej 12. Podczas nadawania audycji nagle drzwi od windy otworzyły się i ukazała się w nich postać. Jak się później okazało, był to funkcjonariusz WUSW Zawitkowski. Był po cywilnemu. Ja zwróciłem się do niego tradycyjnie: Spokojnie, tu Radio Solidarność. A on zachował się, jak na funkcjonariusza WUSW, bardzo profesjonalnie. Zaczął krzyczeć: Ratunku, bandyci! Milicjanci i SB mieli już taki trick opanowany, ponieważ nikt z uczciwych ludzi nie będzie łapał członków „Solidarności”, ale każdy zareaguje na: łapcie złodzieja czy ratunku, bandyci! Ja mu na to: Zamknij się! Tu Radio Solidarność! Niestety dalej krzyczał, więc uderzyłem jego głową o drzwi windy, ale i to nie pomogło. Krzyczał dalej i to jeszcze głośniej. Chcąc go uciszyć, w pewnym momencie chwyciłem go tak niefortunnie, iż wydawało mi się, że „skręciłem mu kark”. On spadł na dziesiąte piętro, gdzie już byli inni mieszkańcy, którzy zostali przywołani jego krzykami. Ja zacząłem krzyczeć: Tu Radio Solidarność! Nie ruszać się! W tym momencie Krzysiek Sobolewski, Marek Bigos i Jarek Sychla zbiegali na dół. Anteny niestety zostały na dachu. Jarek zabrał nadajnik, a Marek Bigos akumulator. Ten funkcjonariusz SB doszedł do siebie i niestety zdążył jeszcze psiknąć gazem obezwładniającym w kierunku Jarka Sychli. Musiałem wtedy Jarka spychać po schodach do szóstego pietra. Gaz był tak silny, że Jarek nie mógł złapać oddechu i miał przez cały czas trudności w oddychaniu. Po tym, jak psiknął gazem obezwładniającym, wiedziałem już, że nie zrobiłem jemu większej krzywdy. Później okazało się, że „esbek” doznał jakiegoś niewielkiego urazu, bo chodził przez jakiś czas w gorsecie ortopedycznym.

Kiedy wyszliśmy z budynku, pod blokiem pojawiły się samochody pelengacyjne i pościgowe milicji i chyba WSW. Wtedy uciekaliśmy w kierunku działek przy ul. Słonecznej. W pewnym momencie pościg za nami został zmylony, ponieważ jeden z goniących nas milicjantów zauważył, że ktoś, na jednej z działek, wszedł do altanki i zgasił tam światło. Wtedy cała grupa pościgowa skoncentrowała się na tej działce, otaczając ją ze wszystkich stron. Kiedy weszli do środka altanki, okazało się, że jeden z działkowiczów zostawał po prostu w niej na noc. I tak się zakończył pościg za nami.

Następnego dnia po tym zdarzeniu zaczęły się aresztowania. Zatrzymano Darka Bernackiego i Jarka Porwicha – osoby, które nie brały udziału w akcji. Darek nie był w tym czasie w ogóle związany z Radiem Solidarność, a Jarek Porwich z przyczyn rodzinnych nie brał udziału w tej akcji. Jarka wypuszczono po 48 godz. Darka „esbek” (Zawitkowski) pomylił z Markiem Bigosem i dostał on sankcję prokuratorską. Darek odsiedział w areszcie tylko dwa tygodnie, ponieważ miał na ten wieczór alibi. Darek więc siedział za Radio Solidarność, nie mając zielonego pojęcia o tym, jak ono wygląda.

Po tym wydarzeniu posypały się na nas gromy ze strony władz „Solidarności”. Bronek Żurawiecki przekazał nam, że są niezadowoleni, że użyliśmy siły, że użyliśmy przemocy. Powiem szczerze, że miałem wtedy duży żal za te pretensje i nagany ze strony RKW. Nie mogłem sobie pozwolić na 8 lat odsiadki. Wychodziłem z takiego założenia, że nadawanie audycji to nasza praca. A pracą „esbeka” jest nas złapać. I jemu w tym wypadku po prostu nie wyszło, bo był od nas słabszy. I tak to się wtedy skończyło.

Audycja w Międzyrzeczu

Inną spektakularna akcją było nadanie audycji już pod koniec nielegalnej działalności „Solidarności”. Nadawaliśmy audycję z mieszkania pana Stanisława Bożka w Międzyrzeczu. Bronek Żurawiecki przedstawił nam starszego pana, który zawiózł nas do Międzyrzecza. W akcji nadawania audycji brałem udział wraz z bratem i Markiem Bigosem. Nadawaliśmy audycję z prywatnego domku pana Stanisława Bożka pod Międzyrzeczem (późniejszego posła) i po skończeniu nadawania pod dom podjechał duży fiat i zgasił światła, ale nikt z niego nie wyszedł. Powiedziałem do Pana Bożka: Panie Staszku, niech pan jedzie swoim mercedesem do Międzyrzecza.Kiedy tylko odjechał, za nim ruszył duży fiat. My w tym czasie wyskoczyliśmy z domu i pobiegliśmy w stronę miasta. Po kilkunastu minutach na horyzoncie pojawił się samochód milicyjny i musieliśmy się rozdzielić. Ja z Jarkiem i nadajnikiem w jedną stronę, a Marek Bigos w drugą. Marek, tradycyjnie utykając, odciągnął od nas pościg. Ja z Jarkiem bezpiecznie dobiegliśmy do małego fiata i równie bezpiecznie dotarliśmy do domu. Natomiast Marek Bigos po kilkunastu minutach pościgu został zatrzymany z akumulatorem. Był przesłuchiwany przez kilka godzin, ale nic mu nie mogli zrobić za bieganie po ulicach z akumulatorem samochodowym. I został wypuszczony na wolność. Tak się zakończyła akcja Radia Solidarność w Międzyrzeczu. Kilka tygodni później jeden z gorzowskich funkcjonariuszy SB dziękował Jarkowi za to, że nie daliśmy się złapać w Międzyrzeczu, ponieważ oni nas próbowali złapać przez kilka lat, a tym z Międzyrzecza mogło się udać za pierwszym razem i to by gorzowskich „esbeków” kompromitowało.

Audycja w Zielonej Górze

Poza Międzyrzeczem nadaliśmy również audycję w Zielonej Górze. W audycji tej, poza mną i Jarkiem, brali udział: Olgierd Popiel, Marek Bigos, Krzysztof Sobolewski i Bronek Żurawiecki. Audycja była nadawana z dziesięciopiętrowych bloków obok nadajników Radia Zielona Góra przy ul. Kukułczej. Przekonaliśmy naszych mocodawców z RKW, że audycja może trwać więcej niż 4 minuty, ponieważ zielonogórscy funkcjonariusze będą zaskoczeni tym wydarzeniem i nie będą w stanie nas namierzyć nawet przez 10 minut. Dlatego też audycja trwała ponad 7 minut.

Było to dla nas duże i fajne przeżycie. Nadając audycję w ten sam sposób, czyli najpierw na tzw. „zimnej antenie”, a później na normalnej, mogłem zgasić już swój odbiornik radiowy, który był dostosowany do częstotliwości telewizyjnej. A ludzie w okolicy byli tak przejęci i podekscytowani tą sytuacją, że otwierali okna i balkony na oścież, i na całą „parę” puszczali naszą audycję ze swoich telewizorów. Widzieliśmy tych ludzi. Kilka osób stało na balkonach i byli wręcz oczarowani naszą audycją. Dowiedzieliśmy się później, że ta audycja była również słyszana w Sulechowie, a więc w linii prostej ok. 20 km od miejsca naszego nadania.

Nasz sprzęt

Podejmowane były nie tylko próby złapania nas, ale także zlokalizowania naszego sprzętu. Pewnego razu do garażu naszego ojca, przy ul. Chopina, gdzie wraz z wujkiem naprawiał samochód, podjechały cztery radiowozy milicji i Służby Bezpieczeństwa. Obezwładnili wujka, bo byli przekonani, że my tam chowamy nasz sprzęt nadawczy. To było w czwartek, pamiętam, bo leciał ten serial „Jak zdobywano Dziki Zachód”. W sobotę spotkałem „esbeka” Kamińskiego, który mieszkał na naszym osiedlu i mówię mu: Pudło Panie Kamiński.

Radio „S” było bardzo chronione, do tego stopnia, że nasi przyjaciele z RMN dowiedzieli się szczegółów o tym sprzęcie dopiero wtedy, kiedy można go było oglądać na wystawie w latach dziewięćdziesiątych.

Przed nadawaniem

Na każdą audycję wychodziliśmy około 1,5- do 2 godzin wcześniej, w celu zmylenia rzeczywistych czy ewentualnych „ogonów”. Dlatego na miejsce docieraliśmy przez okrężne ulice, parki i inne zakamarki. Audycje RMN były przygotowane przez samych członków RMN. Tekst dostawaliśmy najczęściej od Marka Rusakiewicza lub Krzyśka Sobolewskiego.

Lektorka

Głównym lektorem audycji RMN była Dorota Kraśnicka. Pewnego razu jej ojciec słuchał audycji Radia „S”. Doroty wtedy w domu nie było. Studiowała w Poznaniu stomatologię. Kiedy wróciła do domu, jej ojciec, pan Roman Karaśnicki, mówi: Słuchaj, córka, dzisiaj była nadawana audycja Radia „S” i ta spikerka miała bardzo podobny głos do twojego. Do naszej grupy trudno było się dostać.

Inne osoby i druga grupa

W późniejszym czasie dołączyli do nas Norbert Żal i Darek Wajdeman. Darek brał udział w dwóch lub trzech akcjach nadawania audycji. Był sprawny i silny fizycznie, ale nie wytrzymywał napięcia psychicznego. Wszędzie widział zagrożenie, ze strony funkcjonariuszy milicji lub SB bądź zasadzki. Nie wytrzymywał napięcia psychicznego towarzyszącego takim akcjom. Dlatego też dla dobra jego i naszego zrezygnowaliśmy ze współpracy z naszym kolegą w tym zakresie.

Pewnego razu dowiedziałem się od naszego szefa, Bronka Żurawieckiego, że potrzebujemy zbudować drugą ekipę do nadawania audycji. Mnie to wręcz zatkało. Ja traktowałem Radio Solidarność jako coś bardzo drogiego. I nie wyobrażałem sobie, wręcz byłem zazdrosny o to, że ktoś inny będzie miał dostęp do tego nadajnika. Ale po głębszym przemyśleniu stwierdziłem, że ma to sens, ponieważ w każdej chwili mogliśmy zostać zatrzymani czy aresztowani na długie lata. Dlatego też podczas audycji na Zawarciu dołączył do nas Jurek Ostrouch, który miał tworzyć drugą grupę nadawczą. Oczywiście, na początku wspólnie z Jurkiem Ostrouchem nadawaliśmy audycje. Jurek pilnie śledził te wszystkie czynności, które są potrzebne do nadawania audycji. Na szczęście nigdy nie musiał wykorzystać swojej wiedzy na ten temat, ponieważ my nigdy nie wpadliśmy.

Jestem przekonany, że audycje Radia Solidarność spędzały sen z powiek funkcjonariuszom i kierownictwu Służby Bezpieczeństwa. Ale mino że byli oni bardzo zdeterminowani, żeby nas złapać, to w tym zakresie byli bardzo nieudolni.

Podziękowania

Chciałbym na koniec wszystkim naszym współpracownikom podziękować. Dziękuję przede wszystkim Markowi Rusakiewiczowi. Dziękuję z całego serca Bronkowi Żurawieckiemu, że nam zaufał, że był jakby Ojcem tego dzieła, nie waham się tego słowa tu użyć. Dziękuję wszystkim naszym bezimiennym pomocnikom i organizatorom tego przedsięwzięcia. Dziękuję wszystkim członkom RKW i Zbyszkowi Bodnarowi, który nagrywał te audycje i jego mamie, i innym osobom, które również pomagały w nagrywaniu. Dziękuję Dorocie Kraśnickiej z Gorzowa, Teresie Rybak z Górek Noteckich, które użyczały swojego głosu jako spikerki, jak również wszystkim którzy przyczynili się w jakikolwiek sposób do działalności tego Radia, mojej grupie: Jarkowi Sychli, Markowi Bigosowi, Olkowi Popielowi, Rysiowi Popielowi, Norbertowi Żalowi, Krzyśkowi Sobolewskiemu, Jarkowi Porwichowi, Jurkowi Ostrouchowi. A także mojemu ojcu, Henrykowi Sychli, który to również przyczynił się do konstrukcji tego nadajnika, a szczególnie Panu Jagodzińskiemu, który był twórcą tego nadajnika. Dziękuję Panu Lochertowi za pomoc techniczną, której nam udzielał.

Cleveland, Ohio, październik-grudzień 2007


Obecnie w tym miejscu jest supermarket „Tesco”.

Podobny trening stosowała np. kadra polskich bokserów kierowana przez wybitnego trenera Feliksa Stamma.