Najpierw było harcerstwo

Właściwie to ja się dowiedziałam, że działałam w Ruchu Młodzieży Niezależnej później niż się to wszystko w moim przypadku zaczęło. Najpierw byłam harcerką. I w pewnym momencie harcerze włączyli się w tę działalność. W 1980 r. rozpoczynałam naukę w II LO i tam poznałam panią profesor Teresę Klimek, która uczyła nas matematyki. Była nie tylko cudownym nauczycielem, ale i wychowawcą. Drugą taką osobą w II LO była pani Halina Kołosowska. Poznała mnie z Henrykiem Sokołowskim, który organizował w Gorzowie Krąg Instruktorów Harcerskich im. Andrzeja Małkowskiego – KIHAM. Później kontynuowali te działania Wiesiek Górski i Jacek Górski. Mieliśmy kontakty z instruktorami z Poznania i Warszawy. To był rok 1981, jeszcze przed wprowadzeniem stanu wojennego. Tam po raz pierwszy zetknęłam się z takimi „niezależnymi klimatami”. Równolegle w tym czasie powstawały też wspólnoty muminkowe. I to też było środowisko ludzi, którzy, jak się później okazało, działali w Ruchu Młodzieży Niezależnej. W tym środowisku był i Tomek Bicki, i Olek Popiel, i Rysiek Popiel, i Kazik Sokołowski. Tam też było wielu harcerzy. Te środowiska i działania z nimi związane często nakładały się na siebie. Opiekował się nami ojciec Krzysztof Groszek, kapucyn z kościoła św. Krzyża. W moim życiu to wszystko się przeplatało i szkoła, i harcerstwo, i muminki, i te niezależne działania.

W tamtym czasie w każdą środę o godzinie 19.30 były msze harcerskie w „czerwonym kościółku”. Zaczynaliśmy je „Pieśnią Konfederatów Barskich”. Msze zaczynały się wtedy równocześnie z dziennikiem telewizyjnym. A na chodnikach, po których szliśmy, były napisy: TELEWIZJA KŁAMIE. To było takie symboliczne.

Przez jakiś czas byłam łączniczką i przekazywałam materiały dla osoby z „Ursusa”. Pamiętam, że spotykałam się wtedy z jakimś mężczyzną przy kiosku, przy delikatesach. Naszą bazą było mieszkanie Jacka Górskiego przy ulicy Sikorskiego. I podczas spotkania tych wszystkich łączników w salce przy „Białym Kościółku”, które organizował Andrzej Karut, urządzono „łapankę”. Mieliśmy wychodzić z tego spotkania co kilka minut po jednej lub dwie osoby. A przed kościołem stała „suka” i wszystkich po kolei do niej wsadzano. Po pewnym czasie dowiedzieliśmy się, że oni tam stoją. Przyszedł do nas taki mały braciszek od Ojców Kapucynów i nas ostrzegł. Zatrzymano mnie wtedy, bo jeszcze nie zdążyłam wyjść z tego spotkania.

Niemoralna propozycja

W 1984 r. przystąpiłam po raz pierwszy do matury. Tuż przed maturą dostałam wezwanie od SB na Kwiatową. Przed pójściem na to przesłuchanie poszłam na Wodną do Gośki Jankowskiej. Poszłam do niej, bo ona też była w naszym środowisku, a ja chodziłam z nią do jednej klasy w liceum. Potem od razu poszłam na Kwiatową. Przesłuchanie wyglądało chyba podobnie jak wszystkie inne. Po przesłuchaniu zatrzymano mnie i przewieziono do aresztu na Kosynierów Gdyńskich. W celi początkowo byłam sama i dostałam od kogoś gryps. Nie wiem od kogo. Ja to nawet o tym zapomniałam, ale niedawno po naszej przeprowadzce znalazłam ten gryps, w którym ktoś proponował mi, że się w więzieniu o mnie zatroszczy, że będzie moim przyjacielem. I pamiętam, że jak już widniało, bo w tej celi było małe okienko od strony pobliskiego parku, nagle ktoś wszedł do mojej celi. Mogła to być czwarta godzina nad ranem. Wcześniej naczytałam się książek o Powstaniu Warszawskim i pierwsza moja myśl to była taka: Nasi przychodzą mnie odbić. Tak pomyślałam, że to na pewno nasi: Jak mogłam zwątpić? To przecież nasi. A to był taki dziwny facet, „lepki”. I podszedł do mnie. Siedziałam tyłem do okna i widziałam go, ale nie mogę sobie przypomnieć jego twarzy. Był taki jakby skulony. Ale pamiętam do dziś dokładnie, jak do mnie się zwrócił: Słuchaj, ty jesteś tutaj tak niesprawiedliwie. I tutaj też są inni twoi znajomi. Ja mu potakiwałam. Ale on dalej mówił: Ja jestem mężczyzną, a ty jesteś kobietą… Jednak po chwili wyszedł. Nie wiem, jak to się stało. Na zewnątrz były jakieś odgłosy i szybko uciekł. Wtedy miałam 18 czy 19 lat. Tematy „damsko-męskie” były mi wtedy obce. Ale dopiero później sobie pomyślałam, co to mogło być i kim mógł być ten facet, i co mu chodziło w tej propozycji. To było z ich strony takie perfidne działanie. Nie wiem czy częściej były takie praktyki, że wchodzono do cel dziewczyn czy kobiet i składano im takie propozycje. Później już nie byłam w celi sama. Doszła do mnie taka wielka, gruba kobieta. Ale ona chyba nie była podstawiona. Następną noc już z nią spędziłam i było w miarę spokojnie.

Oczywiście też byłam następnego dnia ponownie przesłuchiwana. Wożono mnie z Kosynierów Gdyńskich na Kwiatową. Ale funkcjonariusz, który mnie przesłuchiwał, był bardzo grzeczny. Przesłuchania trwały wiele godzin. Nie pamiętam już dokładnie, o co się mnie pytał. Ale ja wiedziałam, że nie mogę nikogo wsypać. On zadawał pytania, a ja milczałam. I widziałam wtedy Tomka Bickiego, którego wyprowadzano. Nie wiem czy mogłam podejść do okna, czy mi kazano. Funkcjonariusz zadał mi pytanie czy znam tego chłopaka. Tomka właśnie wyprowadzano z przesłuchania i wsadzano do milicyjnej „suki”. Byłam tym wszystkim podenerwowana. Najbardziej jednak stresowały mnie nie te wielogodzinne przesłuchania, ale noce w tym areszcie .

Pani Teresa

Kiedy byłam jeszcze w areszcie, mój ojciec uruchomił swoje kontakty, znajomości i przekazano mi przez milicjantów szczoteczkę do zębów. Z kolei moja mama udała się w tym czasie do pani Teresy Klimek lub może pani Teresa poszła do mojej mamy. I właśnie wtedy spotkały się te dwie bardzo ważne w moim życiu kobiety. Mama, jak mi później opowiadała, miała wtedy żal do pani Teresy, że jest z tymi młodymi ludźmi, a tu takie rzeczy się działy. Pani Teresa z kolei bardzo mamę uspokajała, twierdząc, że wszystko dobrze się skończy.

Po dwóch dniach wypuszczono mnie z aresztu. Tuż przed ogłoszeniem wyników z matury. Jak wyszłam, to wszystko wydawało mi się takie obce: samochody, sygnalizacja świetlna, ludzie na ulicach… Przechodziłam koło katedry, ale poszłam dalej i szłam do kościoła św. Krzyża. Prosto z aresztu nie poszłam ani do domu ani do mamy pracy, tylko do kościoła. Dzisiaj nawet jestem z siebie zadowolona, że jako młoda dziewczyna wiedziałam wtedy co robić – pójść najpierw do kościoła. Później wróciłam do domu. Jak mnie przywitano w domu, to nie pamiętam, ale tego samego albo następnego dnia poszłam do szkoły. I zanim weszłam do klasy, spotkałam na korytarzu panią Klimek i panią Kłosowską. Podeszły do mnie i wręczyły mi taki srebrny opornik, który zachowałam do dzisiaj. I dla mnie to był taki bardzo ważny gest, że wszystko jest w porządku, że ktoś jest z nami. Pani Teresa Klimek była w tym wszystkim bardzo ważną dla mnie osobą. Pani profesor była cicha, spokojna, ale zawsze była z nami. Bo w szkole nie mieliśmy wtedy wsparcia wśród nauczycieli. Byli może dobrymi nauczycielami, ale jako wychowawcy to się raczej w takich sytuacjach nie sprawdzali. Tylko nieliczni byli blisko nas. Warto tu wspomnieć także o państwie Sucheckich. Pani Suchecka uczyła języka polskiego. Gdy nie zdałam matury, to przychodziła do mnie i udzielała mi korepetycji.

Oblana matura

Matury nie zdałam. Oblałam z polskiego, z którego przecież taka kiepska nie byłam. Ponoć zawaliłam z ortografii. Rok później też nie zdałam. Tym razem z rosyjskiego, chociaż nie byłam z niego słaba. Wszyscy przecież zdawali. Może nie byłam „orłem”, ale też nie byłam aż taka słaba z polskiego czy rosyjskiego. Jak dziś pamiętam, że z rosyjskiego dostałam pytanie o Jurija Gagarina. W trakcie egzaminu do komisji podszedł dyrektor szkoły i prawdopodobnie to on zdecydował o tym, że ostatecznie nie zdałam. Dyrektor znany był z tego, że był po drugiej stronie, na pewno nie po tej „niezależnej”. Gdy dowiedziałam się, że również za tym drugim razem nie zdałam, byłam bardzo zaskoczona. Wtedy może nawet tak bardzo się nad tym nie zastanawiałam. Dzisiaj, z perspektywy czasu, zastanawiam się, jak ci nauczyciele, dorośli ludzie, mogli tak postępować z młodymi ludźmi. Teraz to pewnie jest niewyobrażalne, że tak łatwo przechodziły wtedy takie działania. Dziś buntowałaby się zarówno komisja, jak i rodzice. Wtedy jednak nikt nic nawet nie powiedział. Wszyscy akceptowali to milczeniem. Po prostu się bali.

Sukienka mamy

Dziś często wspominam tamte czasy i przyjaźnie, które pozostały. Łączyły nas wspólne wyjazdy, spotkania, pielgrzymki. To na pielgrzymce towarzyszyły nam przecież te wyśnione przez Tomka Bickiego sztandary z orłami w koronie. Na korony potrzebne było złoto, więc Olek Popiel zabrał mamie z szafy sukienkę sylwestrową i pociął ją. Strzępki tej sukienki mam do dziś. W razie czego mam jeszcze kawałek sukienki Olka mamy i jakby trzeba było… To był pomysł Tomka po pierwszej pieszej pielgrzymce. Tomkowi przyśniło się, że na początku grupy kapucyńskiej, brązowej idą dwa takie czerwone, postrzępione sztandary, z takimi powiewającymi zębami. A na tle tej czerwieni bieli się orzeł w złotej koronie. Przed następną pielgrzymką uszyliśmy te orły ze snu i stały się symbolem naszej grupy. Szły zawsze na jej początku. Przetrwały wszystkie te pielgrzymki i chyba są do dzisiaj.

Tamte lata były szczególnie ważne w moim życiu. Znalazłam się wśród ludzi, którzy zaangażowani byli w walkę, której dobrymi owocami możemy się dziś cieszyć. Cenne jest to, że nawet wtedy, gdy nie widzimy się latami, możemy nadal na siebie liczyć. Gdy rozmawiamy, spotykamy się, to jest tak, jakbyśmy widywali się codziennie.