Moja działalność, jak ja się za to zabierałem, to dzisiaj wydaje mi się, że ona była autentycznie odpowiedzialna. Bo jak miałem jakiś adres, to starałem się autentycznie wyrzucić go z głowy. Bo bałem się, że jak mnie złapią, to mogę nie wytrzymać i będę musiał powiedzieć. Mało tego, to miało wpływ na to, jak się wówczas uczyłem. Dziś sobie żartuję, że jednym do głowy wchodziło, a mi wychodziło.

Raz miałem problem, kiedy drukowaliśmy w bloku, w wieżowcu. I miałem komuś potem powiedzieć, gdzie to było. Więc zapisałem sobie w książeczce do nabożeństwa adres, bo bałem się, że zapomnę. Tak dalece byłem zakonspirowany. Wziąłem więc tę książeczkę. I po kościele miałem się z kimś spotkać. Już dziś nie pamiętam z kim. Później okazało się, że pamiętałem ten adres, ale w książeczce mimo wszystko sprawdziłem. Wpisałem tam oczywiście ołówkiem, ale miałem ze sobą gumkę i od razu go wymazałem. To wszystko świadczy o tym, jak bardzo się wtedy bałem.

Mam też dziś pewien problem z chronologicznym porządkiem całej tej działalności. Nie pamiętam dokładnych dat zdarzeń, które wówczas miały miejsce. Ale same wydarzenia czy też przeżycia pamiętam bardzo dokładnie i mógłbym mówić o nich godzinami. Tak mocno to na mnie wszystko oddziaływało. Dla mnie to były bardzo mocne wrażenia. Tym bardziej, że dla mnie splot tych wszystkich wydarzeń był dość dziwny. Ja byłem w podstawówce w tej samej klasie, w której był Jarek Porwich i Marek Sobolewski. Rok wyżej był Waldek Rusakiewicz. My też wszyscy blisko siebie mieszkaliśmy. I nie wiem, jak to wyszło, że ja znalazłem się w opozycji. Nie miałem takich przekonań, że należy „wystrzelać komunistów”. Wiedziałem, że ten system jest zły. I uważałem, że trzeba coś robić. Ale autentycznie się bałem.

Może też wpływ na to miały moje doświadczenia rodzinne. Bo w mojej rodzinie, od strony ojca, to komuniści pół rodziny w pień wycięli. Dziadek miał ziemię, którą dał mu Piłsudski, a jak „Ruskie” wrócili, to mieli listę, na podstawie której łapali. I pomylili się przy odczycie. I dzięki temu dziadek uciekł. A cała reszta została wymordowana. A ci, co zostali, to wrócili z Andersem z zachodu. Ja mam taką rodzinę i takie doświadczenia rodzinne. I może dlatego dla mnie nie było problemem podjąć się tej działalności. Ale zakonspirowanie i świadomość tego, żeby nikogo nie wpakować w problemy, to było dla mnie nadrzędne. Dlatego tak starałem się zapominać, nie pamiętać, zwłaszcza nazwisk i adresów. Dlatego też, jak była wpadka, to ja większości nazwisk nie pamiętałem.

Najgorsze było to, że pytali mnie o Szymona Wieczorka, a ja z nim chodziłem do klasy. Ja o Szymonie nic nie wiedziałem, a Szymon też nie wiedział, że ja drukowałem gazety i ulotki. On je rozprowadzał, ale nie dostawał ich ode mnie. Ja nie miałem nawet na kogo zrzucić winy, bo ja nikogo nie znałem. A o wszystkich innych, o których się pytali, to ja ich nie znałem. A nawet jak znałem, to i tak nie wiedziałem czy oni zajmowali się kolportażem, więc mówiłem prawdę, że ja nie wiem. I tak to było takie moje autentyczne zakonspirowanie.

Urodziłem się w 1966 r. Gorzowie. Ja mówię, że nie jestem gorzowianinem, lecz że jestem „gorzowiakiem” z krwi i kości, bo tu mieszkam od urodzenia. Najpierw mieszkałem w śródmieściu, później na Słonecznej. Dzisiaj są to już takie kultowe miejsca. Najpierw chodziłem do szkoły podstawowej na Słonecznej (nr 6), później do SP nr 2, do klasy sportowej. Stąd też te moje znajomości, wspólne przeżycia i wspólna wymiana zdań i poglądów, które się wtedy kształtowały, z kolegami. A później I LO. A po ogólniaku moim marzeniem była szkoła morska. Chciałem iść do szkoły morskiej i chciałem pływać. Ale w ogólniaku była ta wpadka[1]. I niestety nie udało mi się tego zrealizować. Złożyłem dokumenty do Gdyni. Tam mnie wezwał rektor tej uczelni i pokazał mi dokumenty, z których wynikało, że ja się do tej szkoły nie dostanę. Bo to była Wyższa Szkoła Morska. I tam, żeby się dostać, trzeba było spełniać wszystkie wymagania dotyczące niekaralności i trzeba było mieć „określony kręgosłup polityczny”. Ten rektor powiedział mi, że ja się nie dostanę, więc wracając do Gorzowa, szybko podjąłem decyzję, że muszę się dostać gdziekolwiek i złożyłem papiery na AWF. Wcześniej uczyłem się w klasie sportowej. I tak zostałem nadal w Gorzowie, na AWF-ie.

Praktycznie prosto pociągu przyjechałem na egzaminy wstępne. Nie byłem więc nawet przygotowany do tych egzaminów. I tak przypadkiem zostałem na AWF-ie. Wtedy dowiedziałem się, że oni mieli odpowiednie adnotacje przy naszych nazwiskach. Ówczesne władze czuwały nad tym, abyśmy broń Panie Boże żadnej kariery nie zrobili. Tak więc wybór mojej kariery zawodowej też był uzależniony od tamtych czasów. Ale ja i tak nie żałuję niczego. Tamten rektor co prawda mi powiedział: Synu, jak ty kochasz morze, to się nie przejmuj, to i tak na morze wrócisz. No i wykrakał, bo ja później pływałem. I do dziś pływam, jako kapitan jachtowy, choć szkoły morskiej nie skończyłem. Ale po dwóch latach rozpocząłem dodatkowo naukę żeglarstwa na AWF-ie w Gdańsku. Tak więc studiowałem równolegle w Gorzowie kierunek nauczycielski i w Gdańsku kierunek trenerski – żeglarstwo.

W konspirację „wpakował” mnie Waldek Rusakiewicz, który namówił mnie do drukowania. Był to rok prawdopodobnie 1983. Drukowałem głównie z Krzyśkiem Sobolewskim. Pojawiały się też czasami inne osoby. Miałem tę dużą satysfakcję, że jak zająłem się drukowaniem, to zawsze te „Szańce” dobrze technicznie wychodziły. Były one dobrej jakości. I jak brałem ulotki od Szymona Wieczorka, to zawsze podziwiałem, jak one dobrze były zrobione. Zawsze mnie to interesowało od strony technicznej. Często nawet mnie treść mniej interesowała niż jakość druku. Zresztą zawsze miałem zdolności do tych czynności technicznych. Przygotowywałem się też do studiów technicznych. Zresztą też nawet wykorzystałem to w mojej pracy doktorskiej, gdzie prace kartograficzne stanowią sedno mojej pracy.

Drukowałem do 1988 roku. Pamiętam to dość dokładnie, bo byłem wtedy studentem i żeniłem się. I jak były te przedmałżeńskie nauki kościelne, to miałem paznokcie brudne od farby. A ślub brałem w 1988 roku. Rok później urodziła się moja córka, Malwina. Pamiętam, że w Katedrze odbywały się te nauki, a ja na nie chodziłem z brudnymi paznokciami. W tamtym czasie głównie drukowaliśmy na sicie. Choć się zdarzało, że kilka razy drukowaliśmy na powielaczu. Nawet do dziś pamiętam, gdzie. Bo raz powielacz był tam, jak się jedzie na Kłodawę, tam po prawej stronie było gospodarstwo. Akurat tam niedaleko tego miejsca dziś mieszkam, na Owocowej. I ostatnio, jak jechaliśmy rowerami, to był tam taki duży napis: „na sprzedaż”. Tam też może drukowaliśmy na sicie. Ale w tym miejscu drukowanie na powielaczu było wskazane, bo tam nie było wówczas innych budynków.

Mózgiem tego wszystkiego był oczywiście Krzysiek Sobolewski. On wybierał miejsca. I on mi zawsze tłumaczył, dlaczego tu robimy, a mnie to przekonywało. Ja nigdy nie miałem żadnych uwag co do miejsc, w których to się odbywało.

Represje

Kilka razy byłem zatrzymywany i przesłuchiwany. Najpierw byłem przesłuchiwany. Dostałem wezwanie na przesłuchanie pierwszy raz po tym, jak pod SDH-em były rozrzucane ulotki (luty 1985 r.). Nie wiem, dlaczego mnie wówczas przesłuchiwano. Ja myślę, że przez przypadek zupełnie, bo ja nie brałem udziału w tej akcji. Ja brałem udział w innej zupełnie akcji. Ale z ich strony to było takie zupełnie poruszanie się po omacku. Dopiero następnym razem już było inaczej, bo już wiedziałem, że coś się dzieje, gdy wszyscy zaczęli wpadać. Waldek Rusakiewicz, Marek Rusakiewicz i inni już siedzieli, z tego co pamiętam. Wtedy miałem świadomość, że i mnie mogą złapać. Powiedziałem wówczas rodzicom, co jest grane. Bo oni wcześniej nie wiedzieli. Ja ich nie informowałem, że prowadzę taką działalność. I wyczyściłem dom. Ojciec mi w tym pomagał. Ojciec właśnie schodził z ostatnimi resztkami „bibuły”, które niósł w takim koszu, który używaliśmy do magla. I na to miał położoną pościel, a do góry wchodziła ekipa „esbecka”. Oni mówili mu: Dzień dobry, bo znali go, jako wykładowcę AWF-u, a wielu „esbeków” było przecież po AWF-ie. Ojciec też im się odkłonił i spokojnie wywiózł te gazety. A oni przyszli do mnie na rewizję. To było oczywiście takie nieprzyjemne wydarzenie, bo oni wtedy wyraźnie mówili, po co przyszli i co dalej będzie ze mną. Mama, pamiętam, wtedy bardzo się postawiła.

I ostatecznie mnie nie zatrzymano. Chociaż z tego, co wiem, to oni mieli zeznania przeciwko mnie, nie jako drukarzowi, ale dotyczące kolportażu. Bo tak mnie podejrzewano, że ja zajmowałem się kolportażem i że rozprowadzałem tę prasę głównie w ogólniaku. Myślę, że wtedy jednak nie na rękę im było mnie zatrzymać, bo ojciec był pracownikiem naukowym na AWF-ie, a ponadto miał brata, który pracował w Komitecie Wojewódzkim partii. A dodatkowo rodzice wszędzie wówczas jeździli za mną. Zatrzymali mnie tylko na 48 godzin. A dodatkowo przecież w domu nic nie znaleźli. Tu robota, którą wykonali rodzice, aby oni mnie na dłużej nie zatrzymali, była tak duża, że ostatecznie po 48 godzinach mnie wypuszczono.

Owszem, podczas przesłuchań mnie straszyli. Np. uderzali pałkami po biurkach, otwierali okna i wyrzucali jakieś przedmioty przez okno z komentarzem: Widzisz, jak długo spada, a ty będziesz krócej leciał… To takie metody stosowali. Ale ja jakoś, nawet ku własnemu zaskoczeniu, byłem bardzo spokojny. W każdym przypadku próbowałem zmieniać temat i mówiłem im o żeglarstwie. Oni nawet chwilami dość chętnie chyba tego słuchali. Ja już wtedy byłem zaawansowanym żeglarzem, mającym nawet doświadczenie w ściganiu się. Zanudzałem ich swoją wiedzą o żeglarstwie. Tłumaczyłem m.in. dlaczego łódka płynie i jak osiąga duże prędkości. Sam jestem ciekaw, co oni z tych przesłuchań zapisali. Bo to może też być ciekawa lektura. To zatrzymanie miało miejsce w 1985 r. – tuż przed moją maturą. Później mnie jeszcze kilka razy zatrzymano na kilka godzin, ale nigdy już nie zatrzymano mnie na dłużej. Pamiętam jeszcze raz, jak było przesłuchanie na miejscu w ogólniaku, że przyjechali „esbecy” i wtedy pani Jagielska była dyrektorem naszej szkoły i ona siedziała, podczas przesłuchania. I to mnie wtedy bardzo zaskoczyło, że z „esbekami” siedzi pani dyrektor, która uczyła języka polskiego, a oni w jej obecności używali wulgaryzmów, a jej to nie ruszało.

Takich przygód już nie miałem. Tylko w czasie studiów miałem jeszcze jedno takie zdarzenie. Wiozłem „bibułę” do Wrocławia i kupiłem bilet ulgowy. I nie wziąłem ze sobą legitymacji studenckiej. Nie wiem, jak to się wtedy stało. W innych czasach pewnie „dostałbym kulę w kolano” od przełożonego za taki błąd. Ale w portfelu miałem jeszcze legitymację z ogólniaka. I to była taka legitymacja, na której już były dorysowane wąsy do starego zdjęcia. I to, co jeszcze było charakterystyczne, to miałem też daty podrabiane i podbite orzełkami od monety. Bo tak się wtedy często robiło. Żeby nie iść specjalnie do sekretariatu szkoły, każdy sobie sam w domu podbijał legitymację orzełkiem. I wtedy mnie zatrzymano. Wówczas autentycznie się przestraszyłem. Bo zatrzymał mnie konduktor razem z „sokistą”. A ja myślałem, że to jest celowe, że oni wiedzą, że ja jestem kolporterem, i że mnie „namierzyli”. Ale później się okazało, że oni mnie zatrzymali tylko dlatego, że nie mam legitymacji studenckiej, a mam bilet ulgowy. A dodatkowo legitymacja szkolna jest podrobiona, więc ja im mówię, że ona jest nieważna. Ja im tłumaczyłem, że skończyłem jedną szkołę i zacząłem drugą, a legitymacji zapomniałem. Ale oni jednak mnie zatrzymali. Kazali iść za sobą i wyjść z pociągu. Ja wychodząc z pociągu, uświadomiłem sobie, że mam przecież te ulotki. I w pewnym momencie poprosiłem ich, aby pozwolili mi wyjść do toalety. I tam wszystko schowałem. Ale, żeby torba nie była pusta, to wpakowałem stamtąd, co było, jakieś śmierdzące rzeczy.

Oni potem mnie „przetrzepali”. Wszystko sprawdzili. Ja byłem wtedy w takiej dobrej sytuacji, że miałem taką koleżankę, nawet moją sympatię, która była związana z żeglarstwem, a która mieszkała we Wrocławiu. I ja im powiedziałem, że jechałem tam w celach towarzyskich, tylko do tej dziewczyny. I próbowałem ich zagadać tak, aby oni tylko nie wrócili do tej toalety. Przetrzymali mnie jednak na tym dworcu przez noc, ale tylko z tego powodu, że nie miałem właściwego biletu. Później dostałem mandat, a może to było nawet kolegium, bo pamiętam dostałem za to takie prace, które polegały na prostowaniu drutów. Zostałem skierowany do dyrektora cmentarza komunalnego, a ten kazał mi prostować druty miedziane. Jak je wszystkie wyprostowałem i zawiozłem, to dali mi następną paczkę takich drutów.

Ale wracając do sprawy „bibuły”, to ostatecznie ją dowiozłem do Wrocławia. Bo jak mnie wypuścili, to patrzyłem czy ktoś mnie nie obserwuje i poszedłem do tej toalety. Bilet następny musiałem sobie kupić normalny i pojechałem z tymi gazetami, i dostarczyłem je na wskazany adres. Bo zawsze byłem taki, że jak coś miałem zrobić, to starałem się nie zawalać i to wykonać. A ja tam zawoziłem „Szańca” i jeszcze jakieś książki, bo wszystko to było dość ciężkie. Dzisiaj to może wydawać się śmieszne, ale ja wtedy, kiedy ten „sokista” mnie z tą bronią odprowadzał, to „miałem pełne gacie”. Wtedy myślałem, że to jest już koniec, bo oni wszystko mieli: przestępstwo, podrabianie dokumentów i ulotki na plecach. I ja sam bez żadnych ważnych dokumentów. Naprawdę myślałem, że to już koniec. Chociaż brałem pod uwagę możliwość zatrzymania. Dlatego też wiedziałem, że w razie czego, to będę próbował pozbyć się wszystkiego. A gazety te odpowiednio też popakowałem w takie pakunki, aby nie przypominały „bibuły”, ale raczej zwykłą makulaturę.


Autor ma na myśli największą wpadkę działaczy RMN, która miała miejsce w lutym 1985 roku. SB zatrzymała wówczas kilkunastu działaczy RMN. Niektórzy z nich byli tymczasowo aresztowani przez kilka miesięcy.