To w malowniczo położonej Tylmanowej i Rytrze w Pieninach, na wakacyjnych wyjazdach oazowych, spotykaliśmy razem z moim kolegą Krzyśkiem Sudzińskim (dziś księdzem) młodych ludzi z Gorzowa. Obok dyżurnego tematu, jakim były zmagania żużlowe Falubazu i Stali, dowiadywaliśmy się, co było pisane na murach w Gorzowie, o pismach „Szaniec” czy „Feniks”, że w Gorzowie po prostu coś się dzieje, ktoś tam walczy z komuną, nie odpuszcza. Opowiadała nam o tym, jak prześladowano jej ojca, działacza gorzowskiej „Solidarności” – „Ańdźka”, czyli Ania Modzelan.
Rok 1987
Szczególny rok. Wyjazd na Diecezjalny Dzień Młodzieży w Gorzowie, spotkanie z Ojcem Świętym Janem Pawłem II w Szczecinie, z którego zapamiętałem maleńką postać Papieża, widzianą przez pożyczoną lornetkę. Niesamowite poczucie wolności i dumy oraz duży transparent z Gorzowa, przedstawiający umęczone postacie, tworzące wielki napis: „Solidarność”.
Naturalną kontynuacją oazowych spotkań była piesza pielgrzymka gorzowska na Jasną Górę. Chodziła w niej wcześniej moja starsza o dwa lata siostra Aśka i to ona przywiozła z niej do domu zdjęcia więźniów sumienia: Kazika Sokołowskiego, Jarka Wojewódzkiego i Krzysztofa Sobolewskiego. Pamiętam nawet jakiś paszkwil o pielgrzymce i tych zdjęciach w „Gazecie Lubuskiej”. Siostra mówiła, że gorzowianie nieśli transparent „Solidarnie do matki”.
Szedłem w pielgrzymce w grupie „Biało-Zielonej” w 1987 r., dużo rozmawiając z gorzowskimi harcerzami czy z sympatycznym chłopakiem, któremu z kieszeni spodni moro wystawały „Szańce”. To był „Gucio”, czyli Andrzej Wołyniec, któremu dałem swój adres, aby wysyłano mi „Szańce” do domu. Faktycznie, przychodziły pocztą, jednak w otwartej kopercie i brakowało czasem kilku egzemplarzy.
Gazetki rozdawałem znajomym, byli wśród nich: Krzysiek Charewicz i Iwona Skibińska, z którymi jeździliśmy do Warszawy do grobu ks. Jerzego Popiełuszki, na msze za Ojczyznę. Wracaliśmy z plecakami wypełnionymi książkami i „bibułą”. Słuchałem wtedy dużo mojego ówczesnego idola, Jacka Kaczmarskiego, zaczytywałem się też w homiliach ks. Jerzego [Popiełuszki] i drugoobiegowych pismach, i książkach, kupionych w Warszawie. Piękny, trochę konspiracyjny czas.
Benita
W Zielonej Górze tworzył się Ruch Młodzieży Niezależnej, jego liderką była przesympatyczna Benita. Spotykaliśmy się, gadaliśmy, wymienialiśmy książki.
To wszystko spajał naturalnie Kościół. Gdy patrzę na to z perspektywy lat, to faktycznie było w tym coś zdrowego, opartego na dobrym fundamencie: Bóg – Honor – Ojczyzna, choć nikt wtedy tak nie mówił. Po prostu robiliśmy swoje, bo tego wymagał tamten czas. Pamiętam, jak Benita mówiła, że gdyby wiedziała, jakie są za to konsekwencje i kary, to w ogóle by się za takie działanie nie brała. I mocno to zapamiętałem, wziąłem sobie do serca, aby się nie bać i robić swoje. Z czasem zaczęły się w Zielonej Górze odbywać msze za Ojczyznę, pod krzyżem kościoła Najświętszego Zbawiciela ustawialiśmy znicze w kształcie znaku Polski Walczącej.
Obóz RMN-u w Tylmanowej
Z Krzyśkiem Charewiczem, który po kilku latach wstąpił do zakonu Misjonarzy Krwi Chrystusa, wzięliśmy udział w 1988 r. w obozie letnim gorzowskiego RMN-u w Tylmanowej. Zapamiętałem z niego wyjścia w góry, piosenki Jacka Kaczmarskiego, Joannę Piórkowską, Roberta Kuraszkiewicza, Maćka i chłopaków z „Korka” z Międzyrzecza, bardzo ciekawe wykłady z historii Polski, atmosferę dyskusji, spotkanie z „solidarnościowym” działaczem z Wielkopolski, który był w zielonej kangurce. Był czas napięcia, gdy Radio Wolna Europa zaczęło informować o strajkach. Pamiętam, jak Robert Kuraszkiewicz mówił mi, że gdyby Polska była wolna, to on nie siedziałby teraz na obozie, tylko gdzieś na wakacjach z dziewczyną. Zdziwił mnie, bo ta wolna Polska wydawała mi się tak bardzo odległa, a on mówił, jakby to miało nastąpić w ciągu kilku lat. Opowiadał, jak go zamknęli. Oni wszyscy wydawali mi się wtedy dojrzali, zgrani i przygotowani do walki, a my z Krzyśkiem po omacku, bez wsparcia jakichkolwiek struktur „solidarnościowych”. Sami sobie i jeszcze z obciachowym piętnem Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze, gdy Gorzów miał wspaniałe „Reggae nad Wartą”.
Pamiętam, że ciekawe były też przywiezione przez kogoś na obóz tzw. „fałszywki”, wyglądające jak oryginalne pisma Solidarności Walczącej, podrobione przez SB. To był ciekawy przykład działalności „bezpieki”, który pokazywali nam starsi koledzy. Ku przestrodze. To był ważny obóz w moim życiu. Wiedzieliśmy już o sobie, poznawaliśmy się. Ciekawe, że nie było tutaj napięcia wynikającego z żużla, ale solidarność, chęć pomocy i szacunku. Spotkaliśmy się też później w Gorzowie.
Czarni harcerze z Duktu
Kropla drążyła skałę. W Zielonej Górze działaliśmy dalej. Pamiętam, jak przyszła do mnie do domu jakaś dziewczyna, oświadczając w progu: Przysyła mnie Benita. Przyszła po „Szańce” dla zielonogórskich harcerzy z 9 Drużyny Starszoharcerskiej Dukt. To była tajemnicza drużyna, o której mówiło się „czarne harcerstwo”. Umówiła mnie na spotkanie z nimi. I mając 17 lat, dzięki RMN-owi, wstąpiłem do drużyny harcerskiej. Zobaczyłem, jak intensywna była tam praca historyczna poprzez zbiórki, wyjazdy i biwaki. Był piękny proporzec z wyhaftowanym dużym orłem w koronie. I w tym wszystkim jeszcze przygoda.
Szkoła
To osobny temat. Chodziłem do zawodówki w Zespole Szkół Budowlanych przy ul. Botanicznej 50, która była czerwonym konglomeratem. Pamiętam, jak emerytowany oficer LWP płk Henryk Karliński, który uczył nas wiedzy o społeczeństwie, bardzo namawiał mnie w swoim gabinecie do wstąpienia w szeregi ZSMP. To było jak istne kuszenie diabła różnymi przywilejami. Inteligentnie odmówiłem naciskom, tłumacząc, że przecież wystarczająco realizuję się w harcerstwie. Nie zapomnę jednak portretu Lenina w jego gabinecie. Dużym zaskoczeniem było dla wszystkich w szkole, gdy po 1989 r. okazało się nagle, że ojciec Karlińskiego zginął w Katyniu. W Internecie przeczytałem niedawno, że mówi on zielonogórskiej młodzieży w różnych szkołach o niepodległości Polski. Choć pamiętam, jak przed wyborami w 1989 r. powiedział na lekcji, że „Solidarność” nie wygra, bo Polacy nie są tacy głupi.
„Udział” w procesie Kazika Sokołowskiego
Któregoś dnia kumple z klasy przynieśli ulotkę, opowiadając z wypiekami na twarzy o tym, że na daszku zielonogórskiego Domu Towarowego Centrum protestowali jacyś kolesie z Gorzowa, ujmując się za swoim kolegą, który siedzi teraz w więzieniu. Milicja ich zwinęła, a jeden z aresztowanych założył symbolicznie ręce za głowę. Mówili też, że zielonogórzanie bili brawo chłopakom z Gorzowa za odwagę. To było coś naprawdę spektakularnego. Z ulotki wynikało, że w Zielonej Górze odbywać ma się za kilka dni proces Kazimierza Sokołowskiego, któremu nawet przesłałem wcześniej kartkę do więzienia z pozdrowieniami.
Ucieszyłem się, że spotkam się na tym procesie z kolegami z Gorzowa. Zabrałem z domu kilka zdjęć, aby im pokazać, co robimy, wziąłem aparat fotograficzny, aby pstryknąć zdjęcia z procesu, zwinąłem się z lekcji i poszedłem na ul. Partyzantów, gdzie – jak wynikało z ulotki – miała być rozprawa. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że zaraz po przestąpieniu progu komendy milicji, gdy powiedziałem, że przyszedłem na proces Kazimierza Sokołowskiego i chciałem się dowiedzieć, w jakiej sali jest rozprawa, zatrzymali mnie dwaj funkcjonariusze MO i wprowadzili do jakiejś poczekalni. Zaprowadzono mnie później do sali i zaczęto wypytywać. Powiedziałem, że przyszedłem na proces Sokołowskiego, że dowiedziałem się o nim z rozrzucanych ulotek. Chciałem tylko zobaczyć… Jakaś baba, która mnie pilnowała, zaczęła przekonywać, że do wojska trzeba iść, że „chłop bez wojska to dupa” itp. SB chyba nie wiedziało, co ze mną zrobić. Bo w sumie śmiesznie to wyglądało, gdy na pytanie o to, gdzie mnie zatrzymano, odpowiedziałem, że… sam przyszedłem. Zrobili mi rewizję szkolnego plecaka i kieszeni. Znaleźli zdjęcia, z których część nawet zabrali i sprawdzili też film w aparacie. Ten, co mnie przesłuchiwał, nie namawiał do współpracy, nic nie podpisałem. Choć zupełnie nieoczekiwana strata zdjęć z moimi kolegami i z „solidarnościowym” ks. Antonim Bołbotem z parafii pw. Świętego Ducha w Zielonej Górze była bardzo dotkliwa. Do dziś nie mogę sobie wybaczyć takiej naiwności i przepraszam za nią moich kolegów. Z „Szańca” pamiętam, że pobyt gorzowian w Zielonej Górze był dobrze wspominany. Gdy ich aresztowali, to podjęli głodówkę i kuszeni byli nawet parówką na ciepło. Wytrwali, a salę rozpraw Kazika Sokołowskiego zamieniono na inną.
Akcja ulotkowa
Po pielgrzymce spotkaliśmy się u Benity z Robertem Kuraszkiewiczem, rozmawialiśmy o tym, że trzeba coś wreszcie ruszyć. Z Gorzowa dostarczono nam wydrukowane ulotki. Ulotki namawiały do niewstępowania w szkołach średnich do ZSMP, do działania przeciw komunie. One były ważne, bo pokazywały, że coś się dzieje w mieście, w tej szkole coś ma się zmienić. Każdy dostał swój plik do rozrzucenia. Udało się, nikogo nie złapano. Inicjatywa była totalnym zaskoczeniem i odbiła się echem. Tata mi powiedział, że o akcji mówiła nawet „Wolna Europa”. Ulotki były czytane i komentowane. RMN pokazał, że istnieje w Zielonej Górze.
Szkolna rozmowa ostrzegawcza
To jednak miało swoje konsekwencje, bo po tej akcji – jakby nie było – już zielonogórskiego RMN-u w listopadzie 1988 r. w naszej szkole, choć nie złapano nikogo, wicedyrektorka szkoły, a moja wychowawczyni Halina Prus wezwała mnie (o ile pamiętam – 30 listopada 1988 r.). do swojego gabinetu. Zaczęła nagle mnie atakować: Robisz jakieś niecne rzeczy, że Jeśli kogoś z klasy w to wciągnąłeś, to jest to podwójne przestępstwo, że Studiowałam w Poznaniu, gdy strzelał Polak do Polaka i powinieneś z tego wyciągnąć wnioski, że w stanie wojennym widziałam listy osób, które miały zostać powieszone przez „Solidarność” i byli tam nauczyciele z naszej szkoły. Strasznie krytykowała moją rzekomą działalność. Nie wiedziałem do końca, o co jej chodzi, dopóki nie powiedziała, że mówili jej to ci panowie, którzy przyszli do szkoły, …czyli jednak SB.
W sumie nic mi nie mogła zarzucić, bo dosyć dobrze się uczyłem, z gazetkami mnie nie złapano, a ona nie wiedziała nic poza ulotkami, ale pamiętam, jak ta rozmowa ścięła mnie z nóg. Komuna się kruszyła w Polsce, ale w Zielonej Górze trzymała się jednak nadzwyczaj mocno, to nie był beton, to był żelbeton. Prus dała mi ultimatum: muszę zaprzestać swojej „niecnej” działalności, bo inaczej mnie wywali. Byłem w trzeciej klasie zawodówki i miałem przed sobą trudny egzamin do technikum w tej samej szkole. Choć robiłem dalej swoje, powiedziałem Prusowej strategicznie, że odpuszczam, powiedziałem też o tym chłopakom z RMN-u. Wiedziałem jednak, że ona będzie mnie czujnie obserwować, że jest silniejsza i w szkole rządzi. Ona uczyła moją klasę matmy i ja po tej rozmowie matematykę i lekcje z nią znienawidziłem. To gehenna, zwłaszcza że matma w technikum budowlanym to jednak podstawa. Mówiąc językiem kibiców – do końca szkoły miałem z nią kosę.
Wspólna działalność
Zintensyfikowały się spotkania różnych środowisk: RMN-u, harcerzy, tworzącego się środowiska młodych katolików. Pamiętam spotkanie w auli Wyższej Szkoły Inżynierskiej, w domku jednorodzinnym w Chynowie czy koło Palmiarni. Gadaliśmy, dużo czytaliśmy. Razem z Januszem Opaską i Piotrkiem Łysakowskim stwierdziliśmy, że dobrze byłoby założyć własne pismo. Wymyśliłem nawet jego tytuł: „Dryń”. Dlaczego taki? Bo miał budzić Zieloną Górę, jak dzwonek budzika: drrrrrrrrrryyń!!! W szkole musiałem jednak uważać, aby dyrektorka nie widziała mnie z kumplami z RMN-u czy harcerstwa.
Piotrek robił jakieś gumowe pieczątki i ulotki, a Aśka Miś (chyba nie mylę imienia jednej z trzech sióstr) została zatrzymana wieczorem podczas ich rozklejania chyba na ul. Podgórnej. Opowiadała mi, że milicjanci powiedzieli jej na komendzie, że jak im ich nie odda, to każą jej się rozebrać do naga. Wyciągnęła więc plik ulotek i słoik kleju. Potem podwieźli ją radiowozem do domu w Chynowie. Był też zielonogórski RMN-owski transparent na Dniu Młodzieży podczas Niedzieli Palmowej. Coraz więcej osób przychodziło na msze św. za Ojczyznę. Przyjeżdżali na nie koledzy z Ruchu Młodzieży Solidarnej z Sulechowa. Pamiętam z tamtego czasu bardzo zaangażowane Asię i Beatę, która chodziła do mojej szkoły. Nie przypominam sobie jednak ich nazwisk.
Pytanie do kandydata
Dużymi krokami zbliżały się czerwcowe wybory w 1989 r. Odprawiona została msza polowa przed zielonogórskim amfiteatrem, znaliśmy już „solidarnościowych” kandydatów do Sejmu i Senatu. Pamiętam, jak w szkole kampanię prowadził jakiś kandydat niezależny. Był po handlu zagranicznym i miał tzw. spotkanie wyborcze z młodymi w naszej klasie. Zapamiętałem, że miał niebieskie oprawki do okularów, kreował się na zachodniego kapitalistę i mówił coś „o koszyku socjalnym”. Prosił o pytania, więc i ja zadałem, jaki jest jego stosunek do aborcji. Facet powiedział, że ją popiera… i cała atmosfera żywiołowego wyborczego spotkania siadła, bo i kumple poczuli instynktownie, że to w sumie jednak jest jakiś trefny koleś. Po lekcji nauczycielka od historii podeszła do mnie i z wyrzutem powiedziała: Ty nie wiesz nawet, jakie pytanie masz zadać! To zabolało, ale dla mnie to było fundamentalnym pytaniem, bo pamiętałem, że RMN wspólnie z WiP-em w Gorzowie bronił życia poczętego.
Pamiętam też, jak zawiązywał się Młodzieżowy Blok Wyborczy „MBW”, spotkanie w Domu Harcerza, gazetkę wydrukowaną na żółtym papierze i Piotrka Łysakowskiego, chodzącego po szkole w niemieckim hełmie z logo „MBW”. Ukazał się numer „Drynia”. Czytaliśmy namiętnie „Szaniec”, wrocławską „Szkołę”, trwała już kampania wyborcza.
Zielona Góra zdjęła z siebie odium Festiwalu Piosenki Radzieckiej i stanęła na wysokości zadania, wybierając trzech kandydatów: Waleriana Piotrowskiego, Edwarda Lipca i Jarosława Barańczaka. Zapamiętałem też wrześniowe spotkanie w Rokitnie i bardzo uśmiechniętą twarz nowo wybranego gorzowskiego posła Marka Rusakiewicza, rozmawiającego z biskupem Józefem Michalikiem.
Po wygranych wyborach
Piotrek Łysakowski poszedł bardziej w stronę RMN-u i polityki, mnie natomiast wciągnęły działania harcerskie, byliśmy w ZHR, zostałem drużynowym i miałem pod opieką młodych harcerzy. To wymagało wiele czasu i odpowiedzialności. A w szkole? Dyrekcja szkoły zrobiła „spotkanie z młodzieżą”, gdzie już niemal otwarcie można było powiedzieć, co się myśli, więc wypowiedziałem się, żeby zaprzestać prenumeraty radzieckich pisemek do szkoły. Pamiętam, że głos zabierał wtedy też Piotrek Łysakowski. Wywalczyliśmy z czasem gablotkę w szkole. Rozchodziły się jednak nasze drogi.
Dzisiaj
Wyjechałem później na studia do Warszawy, gdzie pozostałem. Skończyłem dziennikarstwo na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Od lat pracuję z Jankiem Pospieszalskim i Pawłem Nowackim przy programie telewizyjnym „Warto Rozmawiać” i „Bliżej”. Dzięki temu dane było mi spotkać się w styczniu 2007 r. w Gorzowie i uścisnąć dłoń dawnego działacza RMN-u Jarka Porwicha, gdy przygotowywałem do programu felieton o liście ujawniającej gorzowskich współpracowników SB.
Kończę pisać te słowa w Niedzielę Palmową 2013 r., która jako święto kojarzyć mi się będzie zawsze z transparentami RMN-u i odwagą młodych gorzowian i zielonogórzan.
Dziękuję wam za ten wspaniały czas.