Początki działalności w RMN

Gdy był stan wojenny, to każdy próbował coś robić, każdy szukał kontaktów. Mój ojciec też został zatrzymany. Ale nieco później Staszek Żytkowski poznał mnie z Markiem Rusakiewiczem. Wielu ludzie mi tam coś obiecywało, mówiło, ale to wszystko było bardzo mętne. A Staszek Żytkowski powiedział mi bardzo konkretnie: Słuchaj, tu jest taki człowiek, on coś już robił, wcześniej miał już jakąś wpadkę, ale miał już jakieś struktury. I jeżeli chcesz, to ja was poznam. I tak poznałam Marka Rusakiewicza. I pamiętam, że nasza pierwsza taka wspólna inicjatywa, która zresztą okazała się później jedną z najważniejszych, to było pismo „Szaniec”, które razem tworzyliśmy. Pamiętam, że teksty do „Szańca” pisałam pod różnymi pseudonimami, chyba po to, żeby być bardziej jeszcze zakonspirowaną. Na początku pisałam pod pseudonimem „Lis”. Ostatnio zresztą mi to Zbigniew Syska przypomniał, bo ja już tego nie pamiętałam. Nie pamiętałam, że po polsku był ten „Lis”, bo najdłużej pisałam pod tym samym pseudonimem, ale we francuskiej wersji językowej – „Renard”. Myślałam nawet, że zaczęłam od tego „Renard”, ale Zbyszek Syska znalazł w pierwszych „Szańcach”, że zaczynałam od polskiego „Lisa”. Później jakoś uznałam, że trzeba zmienić, aby zmylić Służbę Bezpieczeństwa i moim ostatnim pseudonim był „Aloteks”. Aloteks to również jest lis, tylko że po starogrecku.

Moja główna praca w RMN-ie polegała właśnie na pracach redakcyjnych w „Szańcu”. A później również na dostarczaniu Beacie Borcz tych tekstów. Bo Beata Borcz i Ela Zacharejko to były takie moje koleżanki z liceum. I któraś z nich to później przepisywała, ale która to dziś już nie wiem. W związku z tym redagowaniem „Szańca” zbieraliśmy też różne informacje.

„Szaniec”

Nazwa pisma „Szaniec” związana była z tym, że część z nas była wtedy w ruchu harcerskim. A „Kamienie na szaniec” były dla tego pokolenia bardzo istotną lekturą. Towarzyszyło nam zafascynowanie Szarymi Szeregami, stąd też nasze pismo – „Szaniec”. Jednocześnie w tamtym czasie interesowałam się poezją Miłosza. Miłosz został wtedy odkryty i w tamtym właśnie okresie dostał Nagrodę Nobla. Stąd też motto zawarte w „Szańcu”: W czasach, gdy nic nie zależy od człowieka, wszystko zależy od człowieka. To miało być takie hasło, które dawało otuchę. Teoretycznie mogło się wydawać, że nic od nas nie zależy. Ale to było trochę na takiej zasadzie, że tak jak kropla drąży skałę, tak bardzo dużo może zależeć od człowieka. To dawało nam takie poczucie, że nasze działanie ma sens.

Bardzo przeżywaliśmy to, co pisaliśmy. Wydawało nam się, że każde słowo jest tak ważne, jak pocisk, który za chwilę wystrzeli. A jak już dostaliśmy tego „Szańca” wydrukowanego, to wykonanie nie było takie wyraźne – te słowa gdzieś były pozalewane. Ale jakoś wszyscy mieli energię i to odczytywali. Zresztą wymienialiśmy się z innymi ośrodkami tymi pismami. Nasze pismo ukazywało się chyba najdłużej. Mieliśmy wtedy jakiś taki cykl wydawniczy, choć dokładnie nie pamiętam, ale wydaje mi się, że ukazywało się co dwa tygodnie. I rzeczywiście się tego trzymaliśmy. W związku z tym była jakaś tam dyscyplina, to regularne zbieranie tekstów. Musieliśmy też regularnie pisać. Wiadomo, że też był taki czynnik informacyjny, że mieliśmy informacje z różnych źródeł. Wykorzystywaliśmy też i poezję, i fragmenty jakichś opowiadań. Na to też było i miejsce, i zapotrzebowanie. Ale ważne były także nasze teksty. Ważna też była, oprócz takiej warstwy informacyjnej, ta warstwa duchowa. Myśleliśmy też o tekstach historycznych. Bo musimy pamiętać, że w tamtych czasach nauka historii wyglądała zupełnie inaczej. A my wspominaliśmy na łamach naszego pisma różne ważne w historii Polski rocznice.

Zbieraliśmy się wówczas u mnie w domu. Na półpiętrze był taki mały pokoik, gdzie spotykaliśmy się i omawialiśmy kolejne numery „Szańca”. Po czasie, zastanawiałam się nad tym czy były między nami kłótnie dotyczące tego redagowania, ale niczego takiego nie pamiętam. A przecież ten „Szaniec” nie był „z gumy”. Przecież na początku to była jedna kartka, dwie strony. A nikt nie mówił, że ten jego tekst jest ważniejszy albo że ten drugi to się nie nadaje. Na początku „Szaniec” robiony był na matrycach, które załatwiałam, bo miałam wtedy kontakty z Francuzami, więc ściągaliśmy te matryce z Francji. Jakoś tam przeze mnie przechodziły. Było to jednak zaprzeczenie tych wszystkich reguł konspiracji, że ktoś tylko pisze, ktoś inny drukuje. To jednak zdarzało się często.

Ale wracając do spotkań redakcyjnych, to brali w nich udział: Adam Borysławski, „Kuraś” (Robert Kuraszkiewicz), był też chłopak, na którego mówili „Elvis Presley” (Jacek Pieczyński). On miał później jakąś wpadkę w 1985 r. I pamiętam, że jak wyszedł z więzienia, to przyszedł do mnie taki rozdygotany. Ale powiedział, że przyszedł do mnie do domu bezpośrednio po tym, jak go wypuścili i powiedział, że nie „wsypał” redakcji, ale przyznał się, że działał w RMN-ie. Mieliśmy zasadę, żeby jednak się nie przyznawać. A on nie wytrzymał i się przyznał. I pytał się mnie, co ma zrobić. Później jakoś zniknął.

„Zgniłe powidła”

Pamiętam, jak była u mnie rewizja i znaleźli w jakimś słoiku farbę drukarską. Ale ja powiedziałam, że to były jakieś zgniłe powidła od babci. I oni chyba wtedy uwierzyli, bo znaleźli już tyle materiałów, że te „zgniłe powidła” zostawili. Skupili się na podziemnych gazetach i pismach. Miałam też szczęście, że to przeszukanie było już wiele lat później, że ja już nie miałam z tego powodu jakiegoś tam stracha. Wiedziałam przecież wtedy doskonale, że to już nie są lata 50. i nikt nikomu nie będzie paznokci wyrywać. Jak był początek, to przecież wiadomo i zima, i stan wojenny, i to wszystko inaczej wyglądało.

Federacja Młodzieży Walczącej

Później nawiązaliśmy kontakty w Warszawie z Federacją Młodzieży Walczącej. Nie wiem, jak to się stało: czy myśmy do nich trafili, czy oni do nas. Pamiętam, że nieustannie spotykaliśmy się z licealistami z innych miast. Były to spotkania w Warszawie. Ale dlaczego myśmy nie przystąpili do FMW? Niedawno nawet było takie spotkanie po latach Federacji Młodzieży Walczącej. My wtedy chyba chcieliśmy być niezależni. Współpracowaliśmy z nimi, ale nie przystąpiliśmy do nich jako część Federacji – chcieliśmy działać odrębnie w Ruchu Młodzieży Niezależnej. Niemniej jednak we wszystkich tych spotkaniach FMW ktoś naszej strony uczestniczył. Na tych spotkaniach często bywały też osoby z „dorosłej” opozycji. Poznałam tam wiele znanych osób, m. in. Jacka Kuronia, który później nam bardzo pomagał. Tam rzeczywiście nawiązywaliśmy wiele kontaktów, wymienialiśmy prasę z całego kraju: z Warszawy, Krakowa, Gdańska i innych miast. Tam też poznałam drukarzy z Niezależnej Oficyny Wydawniczej, od których dostawaliśmy niezbędne do druku materiały.

W 1986 lub w 1987 roku dostałam paszport i udało mi się wyjechać do Paryża. Poznałam tam Giedroycia i „Kulturę” paryską oraz Mirka Chojeckiego. Chojecki był taką szczególnie sprawną osobą, zwłaszcza jeżeli chodzi o te organizacyjne kwestie. Wtedy udawało nam się pozyskać jeszcze więcej różnych materiałów.

Z Warszawy, poza gazetami (np. „Przegląd Wiadomości Agencyjnych”, czy „Tygodnik Mazowsze”), przywoziłam również książki. Książki i część tych gazet były w tamtych czasach płatne, ale nigdy nie mieliśmy z tym żadnego problemu. Ludzie kupowali i się rozliczali, i nigdy nie było z tego powodu jakichś nieszczęść. Musiała jakaś Opatrzność Boża nad nami czuwać. Zdarzały się i takie sytuacje, że dostawałam np. jakieś pieniądze na naszą działalność, ale nigdy nie zdarzyła się jakaś defraudacja. Za te pieniądze kupowaliśmy np. coś w „Pewexie”, jakieś potrzebne nam materiały. Bo papier to chyba „na lewo” załatwialiśmy, a farbę sami robiliśmy z tej pasty „Komfort”.

Lęk

Na początku bałam się. Zwłaszcza ten pierwszy okres, kiedy był stan wojenny, to odczuwałam lęk. Później, jak już miałam za sobą pierwsze przesłuchania i zatrzymania, to inaczej do tego podchodziłam. Natomiast początki nie były łatwe. A przecież często łamaliśmy zasady tej konspiracji. Bo ja przecież pisałam do „Szańca”, ale jednocześnie go nosiłam i kolportowałam. Pamiętam, że jak pierwsze numery „Szańca” nosiłam do liceum i gdzieś tam w toalecie je przeładowywałam, komuś je dawałam, to był taki jakiś rodzaj strachu. Patrząc tak dzisiaj z boku, to jednak nie było to aż tak groźne, bo przecież nie nosiliśmy granatów.

Studia i WiP

A później były już studia w Poznaniu. Zresztą, będąc w Poznaniu, podobnie jak Marek Rusakiewicz i wiele innych osób, dalej pisałam do tego „Szańca”. Ale też już inne osoby się w to włączały. Ale w tamtym okresie zaczęliśmy już bardziej wchodzić w działania Ruchu „Wolność i Pokój”. A tamten Ruch był już bardziej otwarty, podawaliśmy tam swoje nazwiska. Ale to był 1987 i 1988 rok, więc wiadomo, że było łatwiej. A w 1988 roku już powoli czuło się, że ten komunizm pada.

Podczas akcji WiP-u podstawową metodą było wchodzenie na dachy. I zasada była taka, żeby wejść jak najwyżej. Podczas wchodzenia na dach, to zawsze ktoś nam tam pomagał. I chodziło o to, żeby nie mogli nas szybko „zgarnąć”, a my w tym czasie rozrzucaliśmy ulotki, rozwijaliśmy transparenty i mogliśmy zrobić dużo zamieszania. Ale prawda jest też taka, że ja najczęściej potrafiłam jakoś wejść na ten dach, ale gdyby nie przyjeżdżała, jak to zwykle bywało, straż pożarna, która nas ściągała, to nie potrafiłabym zejść z tych dachów. Dlatego kiedy „esbecja” wcześniej nas wzywała do zejścia, to pomijając to, że chcieliśmy na tych dachach być jak najdłużej, bo taki mieliśmy cel, rozrzucając ulotki i trzymając transparenty, informować o celach naszej akcji, to ja nie byłabym w stanie sama zejść. Ja bym w życiu nie zaszła, bo człowiek zdecydowanie bardziej boi się schodząc niż wchodząc. Wejście, to jeszcze jakoś na adrenalinie człowiek wchodził, ale zejść…

Pamiętam, że taki „mój pierwszy dach”, to był kiosk „Ruchu”, tutaj, w Gorzowie przy ul. Hawelańskiej. To tam nie było jeszcze tak wysoko, ale też bym sama nie zeszła. Ale najwyżej to było podczas akcji w Zielonej Górze, kiedy weszliśmy na jakiś dom handlowy. To tam w życiu bym nie zeszła, gdyby ta straż po nas nie przyjechała. Później był już „standard”, bo wiedzieliśmy, że oni nas zdejmą z tych dachów i zatrzymają w areszcie na 48 godzin. Dlatego brałam ze sobą na te akcje jakieś swoje książki i po prostu się uczyłam. Brałam jakieś greckie czy łacińskie pisma (studiowałam klasykę: grekę i łacinę) i na tych „dołkach” po prostu studiowałam tych filozofów. Wtedy już nie było tej grozy. Pierwszy raz to zawsze jest trudniej, jak człowiek nie wie, o co chodzi, a później to był już standard. Ja miałam to szczęście, że mnie nigdy nie pobili, jak np. moich kolegów z Krakowa. A to był już rok 1988 i braliśmy udział w akcji (w Stalowej Woli), która była wyrazem poparcia dla strajkujących robotników. To było moje ostatnie zatrzymanie. W akcji tej brali udział zarówno działacze WiP-u, jak i innych struktur młodzieżowych, bo to się wszystko wzajemnie przenikało. Bo wcześniej było takie spotkanie Federacji Młodzieży Walczącej w Mistrzejowicach dotyczące praw człowieka i tam ktoś rzucił taki pomysł, żeby wesprzeć strajkujących w Stalowej Woli. Myśmy mieli w tamtych czasach, jak się dzisiaj mówi, swoje „know how”, czyli sposób na to, jak się tworzy drukarnię, jak się robi własne pismo. I jeździliśmy jako taka grupa, która wspierała różne strajki. I właśnie w tej Stalowej Woli nas zatrzymano. Byłam jedyną dziewczyną i mnie nie pobito. Pozostałym zatrzymanym, wśród których był m. in. Grzesiek Surdy z Krakowa, zrobiono regularną „ścieżkę zdrowia”. Pamiętam, że tam było gorzej niż podczas zatrzymania w Zielonej Górze. W Zielonej Górze mówili nam: Wy nam tutaj z Zielonej Góry Gorzowa nie zrobicie. W Zielonej Górze co chwilę wyrywano nas z cel na przesłuchania, z których nic nie wynikało. Funkcjonariusze byli jacyś tacy „przejęci” tą akcją. W Gorzowie już nie bywali tacy „przejęci”, jakby się do tego przyzwyczaili. Oczywiście dobrze też pamiętam gorzowskie „dołki”. A ktoś mi teraz zdjęcia pokazywał, że to taki smutny, opustoszały budynek. I na tych „dołkach” pamiętam ten niesamowity smród. Ale w Gorzowie nie zdarzało się nam, żeby ktoś z „dołków” zabierał nas na przesłuchanie.

Podziały

Podziałów w tamtych czasach między nami nie było. Pojawiły się dopiero później, po roku 1989. A w tamtych czasach podziałów między nami nie było ani politycznych, ani ideologicznych. Teraz to zakrawa wręcz na cud, że wówczas potrafiliśmy z naszymi tekstami się zmieścić na jednej kartce i że wszyscy dostarczali te teksty na czas, i że nie brakowało nam informacji do „Szańca”. Oczywiście też mieliśmy inne gazety. Ale jak na tamtą chałupniczą sytuację, że nie mieliśmy ani komórek, ani komputerów, ani Internetu, to ja nie wiem, jak to się udawało. W tamtym czasie było więcej tych naszych spotkań i takiej ludzkiej życzliwości.

Kościół

W tamtych czasach rzeczywiście czuwała nad nami Opatrzność. Docierały do nas pieniądze, a były one „towarem” jak zawsze pożądanym, nikt jednak nie tylko ich nie sprzeniewierzył, ale również nie mieliśmy przypadku jakiejś prowokacji ze strony SB w tej sprawie.

Zresztą nasza działalność zawsze była gdzieś blisko Kościoła. Bo pamiętam, że nawet w Poznaniu RMN-owcy spotykali się przy jakimś kościele. Tam też dołączyli do nas inni gorzowianie, jak np. Bogdan Kiernicki. Kościół również wspierał nas w naszych działaniach.

Kościół zawsze dawał nam wiele wsparcia. Pamiętam te msze św. i spotkania u Kapucynów, a ja również zawsze bywałam tam, gdzie był ksiądz Andrzejewski. To były takie stałe miejsca naszych spotkań. Co tydzień wiele osób spotykało się po mszy św. o godz. 10. w „białym” kościele.

Wpływ na życie

My mieliśmy, w tamtych czasach, swego rodzaju przywilej. Bo młody człowiek przeważnie się buntuje przeciwko szkole, przeciwko rodzicom. A my mieliśmy fantastyczną sytuację, bo nie musieliśmy biednych rodziców brać do buntu albo nauczycieli tylko dlatego, że są starsi. Mieliśmy jasnego wroga – „komunę”, brak wolności, brak możliwości kontaktu ze światem, brak możliwości wyjazdu… Bo później np. miałam taką bardzo chamską odmowę paszportu. Pamiętam, że trzymali mnie w takiej bardzo długiej kolejce. I stał tam taki „ubek” – stał i patrzył, jak ja w tej kolejce stoję. A jak doszłam do okienka, podszedł do tej pani, która wydawała paszporty i powiedział: Proszę jej powiedzieć, że nie ma dla niej paszportu. Ona tak mi odpowiedziała, a on zwrócił się do mnie: I tyle pani czekała, a my nie mamy dla pani paszportu. To może dziś brzmi trochę dziwnie, ale tej wolności nie było i przejawiało się to też np. w braku dostępu do książek, do piosenek, które były już na zachodzie. Buntowaliśmy się więc przeciwko temu wszystkiemu.

Ja miałam to szczęście, że mnie zawsze fascynowało dziennikarstwo. Po filmie „Człowiek z marmuru”, zafascynowała mnie niepokorna Agnieszka, która chciała dojść do tego, jak to było z ojcem Birkuta. Chciałam podobnie, ale miałam poczucie, że nigdy nie będę mogła tego spełnić. To, co robiłam w podziemiu, było zatem dyktowanie nie tylko słuszną chęcią zaangażowania się po właściwej stronie. Działałam może w myśl tego cytatu z „Szańca”: Jak nic nie zależy od człowieka, to wszystko zależy od człowieka. Czułam, że warto podejmować tę nierówną walkę. Nikt się wtedy nie spodziewał, że to wszystko się tak potoczy i tak szybko pójdzie we właściwą dla nas stronę, a jednak już wtedy mogłam się spełniać i jako dziennikarz, i jako wydawca. Towarzyszyła mi taka nadzieja, że będę mogła kiedyś te moje doświadczenia z podziemia wykorzystać.

Pojawiła się dla mnie możliwość realizowania mojej pasji, zajmowania się tym, co mnie zawsze fascynowało. W podziemiu nauczyłam się m. in. zbierania informacji. Z biegiem lat było ich coraz więcej, to koło zataczało coraz szersze kręgi. W 1988 r. w trakcie strajków powstał Serwis Informacyjny „Solidarności”, w który włączyłam się wraz z grupą osób skupionych przy Jacku Kuroniu. Jak jego zamknęli i odłączyli mu telefon, to spotykaliśmy się w innych mieszkaniach. I zbieraliśmy te informacje. Później „Wolna Europa” mnie zauważyła. Zresztą do „Wolnej Europy” już wcześniej dostarczałam informacje, zwłaszcza przy akcjach WiP-u. To były takie czasy, gdzie z budek telefonicznych się wydzwaniało i przekazywało informacje do różnych agencji, w tym do Radia „Wolna Europa”. W tym czasie poznawałam te agencje i tych ludzi, którzy tam pracowali. Stąd później moja praca w Radiu „Wolna Europa”. I tak się stało, że do dzisiaj jestem dziennikarką. Ja mam ten przywilej i szczęście, że to, co mnie w PRL-u fascynowało – praca dziennikarza, że mogę to kontynuować dzisiaj. I tak mi szkoda niektórych moich znajomych, którzy byli drukarzami, a potem to trudno przecież było, żeby oni ciągle byli drukarzami. Mimo że może to ich wtedy też pociągało. Ja miałam to szczęście, że robiłam wtedy coś ważnego, a jednocześnie mnie to pociągało, a w wolnej Polsce mogę to robić dalej. I nadal daje mi to satysfakcję w życiu.

Po 1989 r. w to dziennikarstwo było bardzo łatwo wejść. Wtedy jeszcze przecież wszystkie media były „reżimowe”. A mnie wir ówczesnych wydarzeń bardzo mocno porwał. I miałam takie poczucie, że wielu ludzi z dawnych czasów jakoś się pogubiło. Tu gdzieś była jakaś „skrzynka”, w niej jakaś pani, której tam coś się zostawiało. I żałuję, że wtedy zabrakło czasu, żebyśmy do tych ludzi podocierali i opowiedzieli im o współczesnej Polsce. I wiele tych osób, zwłaszcza tych starszych, jak były te przemiany kapitalistyczne, nie mogło się w tym nich odnaleźć – przecież to też nie jest najlepszy z ustrojów. Mam takie poczucie żalu, że się nie dotarło do tych ludzi. I docierały co jakiś czas takie informacje, że ktoś z tych ludzi bardzo zaangażowanych np. tracił pracę. A my jako młodzi ludzie nie traciliśmy pracy. To są takie wyrzuty sumienia, że gdzieś tam tym ludziom się nie pomogło, że mieli taką trudną sytuację.

Kontakty, które pozostały z tamtych lat, nadal są dla mnie ważne. Po latach, jak ktoś z naszego środowiska mnie o coś poprosi, to chętnie pomagam. Bo z tamtych lat zostało nam takie duże do siebie zaufanie. Może nawet szkoda, że dzisiaj, mieszkając w różnych miejscach, za mało korzystamy z tego „kapitału ludzkiego”. To jest takie może modne dzisiaj słowo w Unii Europejskiej. Ale w tamtym okresie to był rzeczywiście taki kapitał ludzki, który powstawał, jak przechodziliśmy przez wiele różnych rzeczy, doświadczeń i mogliśmy na siebie liczyć i na sobie polegać.

I nikt się nie spodziewał, że to wszystko aż tak się zmieni. Przecież np. Zbyszek Syska bronił doktorat z tego, jak wyglądały w tamtych czasach ruchy młodzieżowe i RMN. To ta sytuacja rzeczywiście wygląda jak w bajkach. Ja byłam na jego obronie. Odbywało się to w Warszawie na Starówce, gdzie poważni profesorowie pochylali się nad tym, co nam w głowach szumiało w młodości. I on teraz pisze na ten temat pracę naukową. To jest oczywiście satysfakcja i duża przyjemność.