Początki działalności
Jeden z moich kolegów, Paweł Lewandowski, który chodził do „Elektryka”, miał kontakt z RMN zaraz po jego powstaniu. To od niego dostawałem „Szańca” i zacząłem go kolportować w II LO w swojej klasie. Nie ukrywam, że to była jedna, dwie, kilka sztuk zaledwie i to głównie było tak, że wszyscy to czytali. Ale tę jedną gazetkę to cała klasa czytała. Pożyczałem ją na jeden dzień albo na dwa, albo w klasie musieli czytać na przerwach, albo nawet na lekcji. Np. jedną koleżankę, Agnieszkę Styczek, siostrę Magdy Popiel, złapali nawet podczas czytania na biologii. Złapała ją nauczycielka i zapytała: Co to jest, kto ci to dał. Pomyślałem, że teraz powie, że to ja jej dałem. Ale ona nie powiedziała nic. A pani nie pokazała klasie, co tam miała. Zamknęła tę gazetkę i nic z tego nie zrobiła, odpuściła sprawę. I tak zostałem kolporterem „Szańca”, którego dostawałem przez gorzowski „Elektryk”. I to był rok ’83 i ’84.
Potem też sam zacząłem malować na murach. Można powiedzieć, że byłem taką „jednoosobową grupą”. Najbardziej lubiłem malować mój ogólniak. Zwłaszcza wtedy, gdy były jakieś mecze reprezentacji Polski. Milicja patrolująca miasto czy też zomowcy woleli wtedy te mecze oglądać lub przynajmniej słuchać transmisji radiowych. I wtedy właśnie starałem się, na 5-10 minut przed końcem pierwszej połowy, wyjść na akcję. Starałem się szybko coś namalować i wrócić na drugą połowę do domu. Sądziłem, że to będzie najbardziej bezpiecznie. Malowałem też często na moim osiedlu lub w pobliżu np. na Żeromskiego. W 1983 i 1984 r. moi koledzy kończyli swoje osiemnaste urodziny. Imprezy trwały wtedy przez całą noc. A był też taki zwyczaj, że jak ktoś miał osiemnastkę, to rodzice na całą noc wychodzili z domu. A ja takich bliskich kolegów miałem czterech czy pięciu. I na tych właśnie osiemnastkach po prostu umawialiśmy się i szliśmy malować razem.
Kolportaż w Poznaniu
Jednym z tych moich kolegów był Paweł Łoziński. Wraz z Pawłem dostaliśmy się w 1984 r. na studia prawnicze do Poznania. Podczas tych podróży pociągiem do Poznania zgadaliśmy się, że mamy takie same poglądy. Paweł krótko potem zaproponował mi wożenie „Szańca” do Poznania. Powiedział mi, że on to robił do tej pory i spytał czy ja też nie chciałbym się tym zająć. Zgodziłem się. Początkowo były to nieduże ilości, 50 sztuk, pamiętam, dwie paczki: 30 i 20 sztuk. Dostałem adresy kontaktowe, tych adresów było z 4 czy 5. Nie tylko woziłem „Szańca” do Poznania, ale także kolportowałem go w Poznaniu. Dostarczałem go do jednego z poznańskich zakładów – „Wiepofamy”, na Politechnikę Poznańską – do Roberta Fabryckiego i na Uniwersytet – do Magdy Styczek (obecnie Popiel).
Z czasem powstała z tego całkiem duża struktura, bo zwiększyło się zapotrzebowanie z tych 50 sztuk do 300. Powstała też biblioteka, którą wtedy prowadziła Lucyna Bałdyga (obecnie Ciebielska). Na początku, jak kupowaliśmy te książki z Pawłem Łozińskim za własne pieniądze, to głodowaliśmy. Bo nie wykupywaliśmy kartek na jedzenie, tylko żywiliśmy się zupką, którą można było na stołówkach studenckich dostać za darmo. Dlatego jedliśmy tylko tę zupę. I do tej zupy można było wziąć dużo chleba. Na drugie danie trzeba było mieć wykupione kartki. My zamiast tych kartek kupowaliśmy książki Funduszu Kolportażu. Nie dostawaliśmy nic gratis, tylko kupowaliśmy. Zgromadziliśmy kilkadziesiąt sztuk, niby własnych, ale też pożyczaliśmy je innym ludziom. W ’84 roku to jeszcze każda książka była świętością. Bo później po prostu człowiek tak się przyzwyczaił do tego, że trudno czcić 300 książek w bibliotece. (Bo) Jak się ich miało kilka, to była jakaś świętość.
I się nosiło. Jak ta „bibuła” była w takich małych ilościach, to można ją było w takie dwa rulony włożyć do torby. Pamiętam, jak poznałem Baśkę Hrybacz. Miałem po Baśce wozić bibułę, ona na trasie Warszawa-Poznań, a ja z Poznania do Gorzowa. Raz wchodzę do Basi – Basia, wiadomo, blondyneczka, niezbyt wysoka. Ja wiedziałem, że idę do niej po bibułę i wyobrażałem sobie, że dostanę taki rulonik. No, taki rulonik, jak dwie-trzy puszki piwa razem, bo takie przecież do tej pory woziłem. A Baśka wyciąga taki zielony, wojskowy plecak cały nabity „bibułą”, bo ona była w Warszawie ze dwa razy, ale do Gorzowa nie dojechała, więc to była bibuła z całego miesiąca. A Gorzów brał wtedy, ja do dziś pamiętam, brał 100 sztuk „Tygodnika Mazowsze”, więc z 4 tygodni było 400, brał „Kosa”, „Kos” był taki grubszy, też co tydzień wychodził, więc też było ok. 400 sztuk, więc to było już 800 gazet. A do tego trochę różnych drobiazgów, jak „Tygodnik Wola”, to już był taki mniejszy objętościowo znacznie, ale jednak to już też były 4 numery, bo raz na dwa tygodnie dostawała 2 numery. Wtedy pomyślałem, że jak mnie z tym plecakiem złapią, to w „nagrodę” dostanę 2 albo 3 lata. To z szacunkiem do mnie podejdą. Jak znaleźliby ten pliczek „Szańca”, który uważałem do tej pory za poważny kolportaż, to „małe piwko”, no ale tutaj to handel hurtowy. Największy transport na terenach zachodnich, bo większego plecaka z bibułą na pewno nie było. Nie było też pewnie w Poznaniu. Cały taki zielony wojskowy nabity plecak, pamiętam jak dziś.
Wziąłem ten plecak, on już sam w sobie był ciężki, ale wziąć i psychicznie wytrzymać ten przewóz do Gorzowa. Ale po tym, jak już przewiozłem ten plecak, to już żadna ilość bibuły nigdy nie zrobiła na mnie większego wrażenia. To jest jak z narkotykiem, jak już się przyzwyczaisz do jakiejś ilości, to już drugi raz nie zrobi to wrażenia. Dlatego potem już nie miałem żadnego problemu, jeśli chodzi o „ilościówkę”.
Drukowanie
Później trafiłem do drukarni sitodrukowej. Tam poznałem Krzyśka Sobolewskiego. Spotkanie z nim było dosyć zabawne. To było w pokoju na ulicy Fredry bodajże, u pani Ewy Szkudlarek, gdzie była ta drukarnia. Bo w Poznaniu miałem przerwę, więc nie woziłem tej bibuły i nie kolportowałem. Trochę się nudziłem, a chciałem coś robić. Tym bardziej, że w Poznaniu miałem przejścia z pewną dziewczyną… Więc dostałem się do tej drukarni. Bo wtedy byłem właśnie tak psychicznie nastawiony, żeby coś więcej zrobić niż normalnie. I właśnie się zgłosiłem, jak na to „Westerplatte”, na tę drukarnię. Trochę na zasadzie, że skoro złapali pewnie „Feniksa”, to się teraz zajmą tutaj „Szańcem”. Na zasadzie, że tamci się muszą odbudować. No, to od razu się zgłosiłem do tego „Feniksa”, trochę myśląc, że to jest najgorsza pozycja. Zresztą jaka może być dobra? Wszystko jedno, więc poszedłem do tej drukarni. Ale Marek Rusakiewicz mnie przetrzymał i ostatecznie trafiłem do drukarni „Szańca”. Poznałem tam Krzyśka Sobolewskiego. Wchodzę do tego mieszkania pani Szkudlarkowej, w którym łazienka służyła za ciemnię, no bo wtedy tak do końca nie mieliśmy tej techniki sitodrukowej jeszcze opanowanej. Baliśmy się, że emulsja światłoczuła, którą rozprowadzaliśmy na sicie, naświetli się, jeśli będziemy robić w jasnym pokoju. Potem się okazało, że to nie jest do końca prawda i że można to robić przy takim normalnym świetle. Ale wtedy Krzysiek rozprowadzał tę emulsję jakimś tam kawałkiem linijki po tym sicie, w tej ciemnej łazience. A ta emulsja strasznie śmierdziała, miała zapach starego potu. Ja tak wchodzę do tej łazienki, a tam się tak skoncentrowały te zapachy i tak wtedy pomyślałem: Kurczę, czy ten facet w ogóle się nie myje? Powinien się umyć, bo tak śmierdzi, jakby się miesiąc nie mył. To też było pierwsze wrażenie, jakie miałem, gdy poznałem Krzyśka. Potem się dowiedziałem, skąd ten smród. Krzysiek chodził wtedy z brodą, jak prawdziwy konspirator, a ja jeszcze brody nie miałem. Bo konspirator bez brody – to nie jest konspirator, więc ja też miałem później brodę. No i właśnie tak poznałem Krzyśka. Zaczęliśmy tam drukować. Z biegiem czasu inne osoby dochodziły do drukarni, ale się zmieniały, mniej więcej co kilka tygodni. I to długo trwało. Praktycznie drukowaliśmy we dwóch, czasami we trzech. Pozostaliśmy na tym punkcie dosyć długo. Potem zmieniliśmy lokal i tam dotarł do nas Witek Bednarz. Krzysiek go tam ściągnął. Witek był kiedyś w konspiracji solidarnościowej, później aresztowano go, a potem nie mógł znaleźć wspólnego języka z solidarnościową konspiracją, więc trafił do naszej drukarni. Ale w drukarni to był taki podział, jak w warsztacie u szewca. Czyli ten, który był „starszym czeladnikiem”, to wykonywał takie lepsze prace. A ten „młodszy”, nieważne ile miał lat, ten, który krócej pracował, dostawał najgorszą robotę. Dlatego Witek był uważany za „młodego”, mimo że mógł być naszym ojcem, bo miał syna o kilka lat młodszego ode mnie. Czyli myśmy z Krzyśkiem drukowali, a Witek mył sito i palił brudy w piecu.
Drugi nasz punkt był na Marcinkowskiego chyba 113, na strychu, wynajęty od jakiegoś tam żołnierza. Ten żołnierz miał dwa mieszkania w starym budownictwie. I tam Witek wynajął jakoś to mieszkanie, a myśmy za nie płacili. I tam była drukarnia. Tam było dobrze, bo był piec. Piec był bardzo ważny w drukarni, bo można było palić „brudy”. Bo w tej pierwszej musieliśmy chodzić do Parku Słowiańskiego i tam te wszystkie klisze, pozytywy spalać. A jak był tam piec, to paliliśmy wszystko na miejscu. Tylko zimą, to było tam strasznie zimno. No i nikt tam kanapek nam nie robił, jak u pani Szkudlarkowej. Później drukowaliśmy w kolejnym punkcie na Piaskach. Ale nie pamiętam nazwiska naszych gospodarzy. To było mieszkanie bezdzietnego małżeństwa. To tam też kanapki nam robili, bardzo miło nas przyjmowali. I tam było ciepło. No, ale typowa atmosfera drukowania podziemnego to była w tym poprzednim lokalu: strych, stary poniemiecki budynek. My tylko sami, bo nikt tam nie mieszkał. Sami mieliśmy tam jeden pokój wynajęty, do drugiego ten żołnierz miał klucze, ale nigdy tam nie przychodził, bo mieszkał gdzieś indziej. Co prawda nie było tam bieżącej wody, a my zawsze sito zmywaliśmy w wannie z ciepłą wodą. A tam był tylko taki metalowy zlew, bardzo malutki, z takim gumowym kawałkiem rurki. I tam trzeba było po prostu strasznie się natrudzić.
No więc kombinowaliśmy. Witek przyniósł taką metalową wannę. I w tej wannie, w zimnej wodzie myliśmy sito. Strasznie ręce grabiały, ale przeważnie robił to Witek, bo był za „młodego”. Ale Witek nie mógł długo tak wytrzymać, więc wymyślił, że swojego syna, Artura, wciągnie do tej drukarni. Ale Witek wiedział, że my się nie zgodzimy na to, szczególnie Krzysiek. Bo ten chłopak był niedoświadczony, „nieprzestrzelany” jeszcze i młody trochę. Tam to jednak starsi dawali większe poczucie, że się nie załamią, chociaż nie było reguły oczywiście. No a to był młody chłopak, ten jego syn, Artur. Ale Witek go właśnie kiedyś z tą wanną przysłał i zdekonspirował przed nim nasz lokal – kazał jemu tę wannę przynieść. Młody poznał ten lokal i trzeba było się jakoś zgodzić na to, że on tam jednak jakoś będzie. No i wówczas Witek już tylko palił papierosa i zarządzał Arturem. A Artur biegał i robił wszystko, i się cieszył, że z tatą razem w drukarni pracuje. Witek już wtedy nic nie robił, tylko mówił: Artur zrób to, Artur umyj sito…, więc Artur robił to wszystko, co wcześniej Witek. A Witek już nie był „najmłodszy”, tylko był „stary” doświadczony drukarz. A myśmy nadal z Krzyśkiem drukowali.
Pamiętam też zabawną historię z Krzyśkiem, bo do tego stopnia żeśmy doszli w szybkości robienia na sicie, że dosłownie jak maszyna. To była szybkość, kurczę, powielacza, tak żeśmy szybko jechali, błyskawicznie tymi szarpnięciami – taką mieliśmy szybkość wyciągania opanowaną. Krzysiek ciągnął raklem po sicie, a ja wyciągałem kartki błyskawicznie. I tak szło. Przerwy były tylko co 2-3 minuty, żeby farby trochę świeżej albo wody dolać. Używaliśmy farby, która była robiona z kleju do tapet i pasty „Komfort”, z dodanym czarnym pigmentem. Sami ją robiliśmy. Kupowaliśmy polski klej do tapet i go rozrabialiśmy dzień wcześniej, zalewając gorącą wodą. Po pewnym czasie dostawał on konsystencji takiej papki. I na tym sicie właśnie robiliśmy tego „Szańca”. To wychodziło raz lepiej, raz gorzej. Z tą czytelnością różnie było, bo te pozytywy były nie zawsze równe. Musiały być bardzo równe, żeby wyszedł doskonały obraz, taki ciemny. Jak te pozytywy z jednej strony były ciemniejsze, z drugiej jaśniejsze, to się wtedy większe otwory pojawiały w sitodruku, a te litery wychodziły grubsze i tam farba przełaziła, i zamazywał się obraz. No i żeśmy drukowali kilka lat na tych trzech różnych punktach. Potem chyba znowu do pani Szkudlarkowej wróciliśmy, choć dokładnie już nie pamiętam. Zasada była taka, że drukowało się do oporu, do drugiej czy trzeciej w nocy, aż się skończyło po prostu. Wchodziło się, żeby nie wychodzić, tak, żeby nie zostawiać śladu. Tylko się wchodziło i zostawaliśmy tam, aż skończyliśmy ten druk. A „Szaniec” to się wtedy rozbudowywał, bo na początku to była tylko jedna kartka formatu A4, a potem ambicje były większe i to już były 2 kartki formatu A4, więc trzeba było cztery razy drukować, bo sito mieliśmy formatu A4. Później format „Szańca” zmniejszono do A5. Ale jednak te kartki A4, to trzeba było cztery razy przelecieć. Cztery razy trzeba było naświetlić sito, wymyć, wysuszyć, naświetlić, wymyć, wysuszyć, naświetlić, wymyć, wysuszyć, naświetlić, wymyć, wysuszyć – cztery razy. Więc to było mnóstwo roboty, czasu, dwa dni na to schodziło. Prawie nigdy się w jeden dzień nie wyrobiliśmy. I to było w sobotę od rana czasami do nocy.
Kolportaż
Na drugi dzień z kolei, w niedzielę albo w poniedziałek, niosłem połowę z tej bibuły na skrzynkę kontaktową. Krzysiek zabierał na drugą skrzynkę. Były dwie skrzynki kontaktowe w tych czasach, kiedy ja drukowałem. Po zakończeniu druku pakowaliśmy „Szańca” w odpowiednie paczki. Najwięcej brał pierwszy ogólniak, nawet do 160-170 sztuk. Najwięcej było tego w kwietniu, bo potem były matury i odchodziła czwarta klasa, więc maj-czerwiec, to już było mniej. Ale pamiętam, że zawsze apogeum druku było w kwietniu, zawsze było wtedy najwięcej roboty, bo w tych czwartych klasach zawsze byliśmy najmocniejsi. Przez lata dorobiliśmy się wielu zwolenników. Gdy maturzyści odchodzili, to nakład spadał do 1200, 1300, 1400 egzemplarzy, a potem sukcesywnie rósł. Ponownie co dwa tygodnie, w miarę jak się kolportaż rozwijał, jak nowe pierwsze klasy zaczynały brać, to rósł nakład. I oczywiście dochodziły też nowe szkoły, nowe struktury, nowe grupy, tak że doszliśmy do prawie 2000 egzemplarzy. Z wyjątkiem specjalnego wydania na pielgrzymkę, wtedy to był największy nakład, nawet do kilku tysięcy sztuk. Raz chyba taki specjalny numer był drukowany na pielgrzymce.
Wracając do dystrybucji „Szańca”, połowę nakładu w przygotowanych paczkach niosłem na skrzynki ja. Najwięcej brał pierwszy ogólniak. Potem było długo, długo nic. Potem „Elektryk” był na drugim miejscu, on brał około 80 do 100 sztuk. Inne szkoły brały po kilkadziesiąt sztuk. II LO, do którego chodziłem, brało różnie. Na początku pamiętam, że dość słabo ten kolportaż tam szedł – 40 sztuk. Ale potem za Kasi Gembury było znacznie lepiej. Nosiłem do jej domu „bibułę” chyba przez dwa lata. Wtedy II LO brało już nawet do 70-75 sztuk, czyli drugi ogólniak też się rozwijał. Mówię o tym dlatego, że są jakieś sprzeczności we wspomnieniach moich i „Gucia” (Andrzeja Wołyńca), który wcześniej ten kolportaż w II LO organizował. I on pamięta, że tam rozchodziło się 30-40 sztuk. Ale z kolei dwa lata później, jak już „Gucio” był na studiach, na pierwszym roku, a ja drukowałem tego „Szańca”, to wiem, że szło więcej do drugiego ogólniaka. Niemniej jednak w tym okresie w II LO nie było nigdy więcej niż w I LO czy w „Elektryku”, ale do trzeciego miejsca jakoś tam drugi ogólniak w tym czasie dochodził.
Malowanie. Akcja w Poznaniu
Zawsze uważałem wydawanie oświadczeń za najsłabszą z możliwych form. Mówiłem, że lepiej wydać ulotkę i rozrzucić ją niż wydać oświadczenie. Bo oświadczenie polegało na tym, że się coś podpisywało, a potem próbowało się to wysłać na zachód. I oni to potem w rozgłośniach zachodnich czytali. Np., że tutaj słaby zarząd w Poznaniu wydał oświadczenie w sprawie podwyżek cen na żywność. Nic, tylko po prostu zupełny pokaz słabości. Już lepiej rzucić kamieniem niż wydać oświadczenie. Bo kamień to kamień, a oświadczenie to jest nic, krótko mówiąc. No więc mówię raz do Baśki: Słuchaj, trzeba coś zrobić, pójdziemy malować. Mimo że oni się czegoś spodziewali, wzmocnili patrole, bo te oświadczenia były, to na wszelki wypadek coś zrobili. Trochę na zasadzie, że bezpieka powinna coś robić, to coś tam robiła. No więc wysłali wzmocnione patrole. Baśka załatwiła dwa spraye, lakiery samochodowe i poszliśmy malować. No i kurde wziąłem te spraye, i z kolegami poszedłem malować. Baśki nie zabieraliśmy, bo przecież dziewczyny były od innych spraw. Wziąłem chyba Roberta Fabryckiego i Roberta Dzięcioła. Już nie pamiętam. Może to był Marcin Dzięcioł. On był z Bydgoszczy. I z takim kolegą, z Grześkiem Kraczewskim, robili kolportaż. Byli też w Poznaniu w naszej grupie, która rozrzucała ulotki. Dlatego, kiedy nie złapałem Grześka Kraczewskiego, to wziąłem Marcina Dzięcioła. On też mieszkał na naszym „punkcie”, gdzie mieliśmy kontakt z „Obserwatorem Wielkopolskim”, na skrzynce, gdzie spływała prasa poznańska. I oni też brali „Szańca”. To było jednak nie do końca poważne, bo nie powinno się brać ludzi ze skrzynki, tak jak i z drukarni. Ale chciałem zrobić akcję, bo Baśka załatwiła spraye. Trzeba było szybko coś zrobić. No więc wzięliśmy te spraye i poszliśmy malować. Ale… jak Baśka dawała nam te spraye, to zapytała: Ale gdzie będziecie malować? A ja jej mówię: Na jakichś przystankach, na osiedlach. Basia na to zdziwiona: Jak to na przystankach? Ja natychmiast się poprawiłem i powiedziałem: No nie, chyba jednak nie. I poszliśmy do centrum, i zaczęliśmy malować. Takiej akcji to już dawno ludzie w centrum Poznania nie widzieli. I tak namalowaliśmy pierwszy napis na Teatrze Wielkim na ulicy Stalingradzkiej, czyli tam niedaleko Ojców Dominikanów, drugi na Collegium Novum UAM, też w centrum. Potem szliśmy dalej we trójkę i gdzieś tam na wysokości tego parku przed dworcem PKS-u drogę zajechał nam radiowóz. To było około północy, wszędzie pusto i tylko te wzmocnione patrole chodziły. Po prostu było pusto, bo ludzie siedzieli w domach, nie mieli co robić. Radiowóz zajechał nam drogę, żeby nas wylegitymować. A ja te spraye miałem w torbie i wydałem polecenie, żeby grupa się rozbiegła, bo robiliśmy to z osłoną. To znaczy: ja malowałem, a oni stali w pobliżu, żeby mnie tam osłaniać. To była profesjonalnie zrobiona akcja, to już nie była taka jednoosobowa partyzantka, gdzie się plecami odwracało do ulicy. I to były napisy: Precz z podwyżką cen żywności albo Precz z podwyżką cen i znak Polski Walczącej. Pamiętam do dzisiaj, bo później bezpieka pokazywała te zdjęcia. Narobili pięknych zdjęć. To były takie duże litery wymalowane sprayem. Fajnie się malowało tym lakierem samochodowym – to były zachodnie lakiery, w Peweksie kupowane. Cud techniki, jak na tamte czasy. Nie tam jakieś pędzle… Pędzlem malowałem wcześniej. Pędzel, farba, słoik, ręce w worku foliowym, żeby się nie pobrudziły. No tak, bo potem trzeba było iść do domu, żeby nie zostawić śladów, mamusi nie pokazać, że jestem wysmarowany, bo mieszkałem z rodzicami. No więc spray, to był już zupełny cud techniki, jeśli chodzi o malowanie. I jak zrobiliśmy ten drugi napis, to szliśmy w kierunku tego parku pomiędzy Collegium Novum a dworcem PKS. Ale szliśmy ulicą, chyba koło targów, po drugiej stronie tego parku. I wtedy właśnie zajechał nam drogę ten radiowóz. I wydałem polecenie ucieczki. Nie wiem czy zrobiłem słusznie, do tej pory nie wiem. Bo może by nam tylko sprawdzili dokumenty czy pijani nie jesteśmy, czy coś. Ale może by zajrzeli do torby i to było ryzyko. Ja wtedy powiedziałem, żeby się rozbiec, że zwiewamy po prostu. No i „daliśmy nogę”, krótko mówiąc. I ten radiowóz pojechał za nami, to był chyba milicyjny polonez. Najsłabszy refleks i nogi to miał chyba Marcin Dzięcioł, bo jego pierwszego wpakowali do tej „kabaryny”. Ja uciekałem szerokimi alejkami w tym parku. Jego pierwszego zapakowali, więc jak rzucili się za nami, to Robert Fabrycki „dał nogę” w drugą stronę i on uciekł, a oni rzucili się w pościg za mną, więc uciekałem. Zdążyłem wpaść na jakieś podwórko, przy którejś kamienicy. Wypadłem z tego podwórka, bo to było małe jakieś tam podwórko, nie było się gdzie schować. Jak wypadłem, to oni od razu wyskoczyli z tego samochodu, a ja dostałem gazem w oczy. Byłem tak zasapany po tej ucieczce, że przez ileś godzin nie mogłem tchu złapać. Bo jak ktoś dostał gazem, to wie, jakie to uczucie, które przypomina topienie się. Możesz wyjść już z jeziora, z basenu, masz wodę w środku i próbujesz łapać powietrze i zdychasz po prostu. I czujesz, że umierasz, na stojąco umierasz, bo nie możesz powietrza złapać. I tak jak mnie wieźli z tym Dzięciołem, to się dusiłem cały czas. Bo na takim pięknym wdechu ten gaz przyjąłem, że do tej pory pamiętam te płuca na wierzchu. To wtedy oni się pytają, dlaczego uciekaliście. Jak ja usłyszałem to pytanie, to zorientowałem się, że oni po prostu zatrzymali podejrzanych, ale nie wiedzą o co. Może złodziei na przykład, mogliśmy okazać się przecież złodziejami. To ja powiedziałem, że uciekaliśmy, bo przechodziliśmy przez jezdnię i baliśmy się, że mandat zapłacimy. Wykrztusiłem to, że nie mamy pieniędzy, bo to koniec miesiąca. Lub coś w tym rodzaju. Oni nas zawieźli na Plac Wolności. Wtedy tam się mieściła jakaś komenda milicji. Tam nas tylko spisali i po mniej więcej pół godzinie, gdy nic nie znaleźli, bo tych sprayów nie było, bo wyrzuciłem je na podwórku, to nas wypuścili. To ja mówię: To co, Marcin, idziemy dalej, nie? Poszliśmy, znaleźliśmy te spraye, dalej leżały pod tym samochodem na tym podwórku. I poszliśmy dalej malować. I wtedy namalowaliśmy pod rondem Kaponiery. Ale tam dosłownie, jak dziś pamiętam, dwa albo trzy patrole chodziły. Jedne u góry, a drugie, żeby się tam schować przed wiatrem, schodziły do podziemia. Trzeba było wyczekać taką chwilę, jak oni mniej więcej wyjdą na zewnątrz. Marcin mnie obstawiał, a ja szybko namalowałem też ten napis pod Kaponierą: Precz z podwyżkami. To też był taki duży też napis, na jednym takim łuku ściany pod rondem. Gdy stamtąd wyszliśmy, potem jeszcze poszliśmy w kierunku budynków targowych i tam też namalowaliśmy taki napis. I ostatni z tych napisów, to był piąty czy szósty, namalowaliśmy na ulicy Dąbrowskiego, bardzo blisko, gdzieś 100 metrów od skrzyżowania tam z ul. Roosevelta, też na jakimś takim szarym długim metalowym płocie. Bo to był taki bardzo ładny płot, szary, więc na tym płocie też: Precz z podwyżką cen żywności. No i dobra, załatwiliśmy sprawę. Wrzuciliśmy te spraye do jakiegoś śmietnika. Pożegnaliśmy się, bo to było chyba w piątek, a ja w piątek wracałem do Gorzowa.
Zatrzymanie
Do Poznania wróciłem w niedzielę, a w poniedziałek rano już mnie z tego akademika „wyhaczyli”. Okazało się, że oni sobie skojarzyli tę naszą ucieczkę ze swoich raportów. No i najpierw zabrali się za Dzięcioła, a on im po prostu bardzo szybko wszystko powiedział. Powiedzieli mu: słuchaj, Baczyński tu siedzi dwa pokoje obok i wszystko na ciebie mówi, weź się ratuj. To na siedem stron im opisał dokładnie przebieg akcji i dzięki temu, prawda, dla historyków jest materiał. Bo w IPN-nie te informacje są, można dokładnie przeczytać, co zrobiliśmy, czego bym nie pamiętał aż tak dokładnie, gdybym kilka lat temu nie przestudiował tych wspomnień, łącznie ze zdjęciami z akcji. Wyciągnęli mnie rano, o tej szóstej czy piątej z akademika. Jak mnie wieźli na Kochanowskiego, gdzie była siedziba MO, to jadąc patrzę, że oni tę bramę otwierają, na której ja im w piątek namalowałem napis. Okazuje się, że ta brama od Dąbrowskiego to był ich wjazd na parking. Oni od Kochanowskiego to mieli główne wejście do budynku, ale wjazd na parking był od tamtej bramy, którą wymalowałem. Pomyślałem: Boże, oni mi teraz nie darują tego na pewno.
Pierwszy raz być „zgarniętym” to jest przeżycie, muszę przyznać. Jak jechałem przy tam jednym czy drugim kościele, to się żegnałem. Zdołałem jeszcze w „kabarynie” zniszczyć notatki. Miałem zaszyfrowane dane na takiej małej karteluszce, na której wcześniej zapisałem np. imię – K. (czyli Kaśka) i np. 10 czy 15. Bo to już było wtedy z dwanaście miejsc, gdzie się ten kolportaż robiło i ciężko było spamiętać. To były małe ilości – po 5, po 10 sztuk, po 15. I to jeszcze mi się udało zjeść w tym ich samochodzie. Kartkę miałem w portfelu, to tak delikatnie wyciągnąłem i zjadłem. A w akademiku nic nie miałem, żadnych dokumentów, materiałów czy „bibuły”. Podejrzewam, że zrobili rewizję i nic nie znaleźli. No i dowieźli mnie na Kochanowskiego. Tam odbyło się przesłuchanie. Nic nie powiedziałem. Znalazłem jakoś w sobie siłę i nic nie powiedziałem. To była taka siła, że czułem się odpowiedzialny za tych, których zaprowadziłem na tę akcję, więc nie mogłem ich sypać. Wiedziałem, że muszę wytrzymać, bo jak mogę moich kolegów sypać. Zresztą jak sypnę skrzynkę kolportażową czy drukarnię, to mogę tylko się pakować i wynosić z Poznania. Na szczęście Dzięcioł też miał wtedy puste mieszkanie, bo tylko raz w miesiącu dostawał tę poznańską prasę. A wtedy miał lokal pusty, jak się okazało, a do czasu następnej tury kolportażu zdołaliśmy uprzedzić, że po prostu jego mieszkanie jest już spalone, żeby tam nikt nic nie przynosił, np. jakiejś obserwacji.
Nie powiedziałem im nic, mimo że mnie straszyli. Długo mnie przesłuchiwali. Na zmianę, z tymi wszystkimi technikami: dobry esbek, zły esbek. Przesłuchiwano mnie od 6 rano do 18. Byłem już głodny. Ale pozostawałem w takim napięciu nerwowym, że na początku nie czułem głodu, dopiero „na dołkach” poczułem się bardzo głodny. A tam okazało się, że już wszyscy dostali śniadanie i obiad, więc załapałem się dopiero na kolację, na chleb z margaryną. Wtedy nauczyłem się smarować łyżką chleb margaryną. Bo nie smarowałem nigdy łyżką, ale się nauczyłem przez te dwa dni, to jest 48 godzin, a nawet trochę więcej niż 48, bo mnie przetrzymali pięćdziesiąt parę godzin. Praktycznie rzecz biorąc, to dopiero na trzeci dzień mnie wypuścili. Muszę przyznać, że wiele się tam nauczyłem. Pamiętam, że jakiś klawisz liczył te pieniądze, które miałem w portfelu. I załóżmy, że jakąś tam kwotę miałem, a on doliczył się 1/3 tej kwoty. I mówi, że jest tyle, ile jemu pasowało. A ja na to odpowiedziałem, że nie, że jest więcej. Ja myślałem, że on się pomylił. A on po prostu chciał mi ukraść te pieniądze. To nie było wcale dużo, więc dla świętego spokoju dałbym mu te pieniądze, żeby tylko on się mnie nie czepiał. Po prostu myślałem, że to pomyłka i chciałem tę pomyłkę wyjaśnić. A on patrzy na mnie i mówi: Ty nie będziesz miał tu dobrze. I zamknął mnie w celi z jakimś recydywistą. Okazało się, że to był naprawdę fajny facet, mogłem trafić znacznie gorzej. Młody człowiek, ale po kilkunastu już odsiadkach. Miał już dwa wyroki, łącznie 7 lat aż do amnestii i potem jeszcze ileś lat. Chodził tak „na tygrysie”, czyli od ściany do ściany, przez cały czas. Ja leżałem zmęczony, a on chodził – 5 kroków w tę, 5-6 kroków w drugą stronę. I to szybkim krokiem chodził, tak w kółko. Trwało to godzinami. No i potem sobie pogadaliśmy. Ale nie na takiej zasadzie, że ja mu opowiadałem, że w RMN-ie jestem. Tylko powiedziałem, że mam zarzut polityczny, a on mówi, że – kryminalny, bo oskarżają go o włamanie do Baltony w Poznaniu, oczywiście niesłusznie. W końcu wszyscy więźniowie w areszcie są niesłusznie oskarżeni. No i podpowiedział mi ze swoich doświadczeń, jak się zachowywać. Wyjaśnił mi, kim są „grypsujący” i „niegrypsujący”. No tak, dużo się od niego dowiedziałem. Potem przydało mi się to, jak w kole penitencjarnym byłem. Bo wtedy to taką wiedzę po prostu miałem, taką typowo z więzienia, z „pierwszej ręki”. I na kryminalistyce mogłem też zabłysnąć takimi informacjami. On był taki rozmowny, nie był głupi chłopak. Należał do „grypsujących”, a oni mieli szacunek dla politycznych. Nie wiem czy tak zawsze było, ale np. nie pozwolił mi sprzątać „pod celą”. Nie pozwolił mi sprzątać, jak klawisz rzucił dwie miotły i wiadro z wodą, ja chciałem wziąć jedną z tych mioteł. Ale nie znałem tych zwyczajów. Ze strachu wziąłbym, posprzątał – każą, to zrobię, czemu nie. A on mi mówi: Nie, zostaw, ja to zrobię. Wziął jedną z tych szczot, umoczył w wiadrze, przejechał w prawo, w lewo. Pach, zrobione. Przyszedł klawisz i zabrał te szczoty. Nie pozwolił mi nawet sprzątać. To sprzątanie, to oczywiście było takie umowne. Pamiętam, jak zabrali mi spodnie na noc. To były też takie szoki: zabrali spodnie, kurtkę. W samych gaciach tylko zostałem. Nie wiem dlaczego. Żeby nie powiesić się na tych spodniach, nie uciec z tymi spodniami? Nie wiem po co. Pamiętam, że na dzień dawali, a na noc zabierali. A było zimno, to był chyba kwiecień. To był bardzo chłodny kwiecień i tam w nocy się marzło. A koce, które dawali, były strasznie śmierdzące. Śmierdziały dymem papierosowym. Ja nigdy w życiu nie paliłem i bardzo to odczuwałem, bo one aż się lepiły. Czego się nie dotknęło „pod tą celą”: czy tego koca, czy czegoś od tych łóżek, wszystko się lepiło. A łóżka nie były zupełnie drewniane, bo na tych deskach był taki bardzo malutki materacyk, chudy na jeden palec, to on też śmierdział. Czy się dotknąłeś czegoś, czy siedziałeś, czy się położyłeś, to się ręce lepiły. A mycie było tylko dwa razy dziennie. Rano i wieczorem prowadzili nas do ubikacji. Tam stała „bardaszka”, bo cela nie była skanalizowana. Ale ponoć znacznie gorsze „dołki” były w innych miejscach. Bo jak słyszałem, że w niektórych „dołkach” tylko kawał deski leżał i koniec. A tu jednak „pełen wypas”. Takie „dołki” były ponoć na Młyńskiej czy gdzieś tam. Bo gdzieś tam niedaleko Placu Wolności mnie trzymali, czy to było w tym areszcie śledczym „na Młynie”, czy gdzieś w pobliżu. Tam też siedziałem, to pamiętam, że tam to warunki były znacznie gorsze. A tu było całkiem nieźle. I do zjedzenia to były te trzy kromeczki chleba, które się tam smarowało tą margaryną. Więc to było też takie ciekawe doświadczenie dla mnie, którego babcia zawsze wychowywała na dobrym jedzonku. Nawet w akademiku było lżej. No i ten smród, wszystko lepiące się… No i drugiego dnia znowu przesłuchanie, od rana do wieczora. Drugiego dnia się skapowałem, że ten mój kolega po prostu wszystko mówi. Bo takie szczegóły podawali, np. gdzie są spraye. Na drugi dzień też odmówiłem w ogóle składania wyjaśnień. Bo początkowo to grałem z nimi, próbowałem grać, że tam szliśmy razem, że uciekaliśmy, czyli taką wersję podawałem, na którą umówiłem się z Marcinem Dzięciołem i liczyłem, że on też tak będzie zeznawać. Bo ustaliliśmy, że jak złapią nas, to do niczego się nie przyznajemy. Jakby on się nie przyznał, to niczego by nam nie udowodnili, naprawdę niczego. Bo składając zeznania, to praktycznie sami na siebie pisaliśmy te oskarżenia. Gdyby ten mój kolega się nie przyznał, to by żadnych dowodów nie było, oprócz tego, że uciekaliśmy, bo przekroczyliśmy przepisy ruchu drogowego. No i oczywiście nie podałem nazwiska tego trzeciego, mimo że się pytali o tego trzeciego, pokazywali mi zdjęcia, na których również był Robert Fabrycki. Bo „cały Gorzów” mi zaczęli pokazywać, kilkanaście zdjęć. Nic im nie mówiłem. Ale jak już kapnąłem się, że coś wiedzą, bo na początku to tylko tę wersję powtarzałem swoją, to już wtedy po prostu odmówiłem w ogóle składania zeznań. Na tym się skończyło. Grozili mi, kazali okulary zdejmować, bo chcą mi „wpieprzyć”. To zdjąłem tak na moment. Zdjąłem i założyłem. Ale mówię, to kosztowało mnie trochę. Bo pierwszy raz jest zawsze najgorzej. Potem już to już było o wiele lepiej. No i jak oni nas wypuścili, po tych kilkudziesięciu godzinach, to złapałem tego Marcina. Okazało się, że on powiedział im wszystko, no i przepraszał. Ale potem zachował się bardzo w porządku, bo odwołał wszystkie te zeznania. Ale jak oni mieli tak wszystko udokumentowane od A do Z, no to po prostu nie dali wiary temu odwołaniu. Bo gdyby on nie bawił się w szczegóły, a on podawał wszystkie drobiazgi. Jego zeznania zaczynały się: I wtedy Grzegorz Baczyński wykonał napis o treści – „Precz z podwyżką cen” i potem znowu Grzegorz i ja, i ten trzeci nieznany mi… Bo nie znał Roberta Fabryckiego, to go nie sypnął. Na szczęście się nie znali, bo działaliśmy w ścisłej konspiracji. Nie znali się zupełnie. No i tylko mnie znał.
Potem absolutnie nie wycofałem się z tej działalności. Później miałem kolegium – dostałem tyle, ile mi maksymalnie mogli dać. To już na szczęście nie były czasy, kiedy się szło do więzienia, to było tylko kolegia. Babcia mi pomagała, pamiętam, bo do domu ciągle przychodziły wezwania na to kolegium. I przez to kolegium zrobili mi komisję dyscyplinarną na uczelni. A pod zarzutem tych działań grozili mi, że wyrzucą mnie z uczelni. Wystąpiono z wnioskiem o wyrzucenie mnie z uczelni, o relegację. I te wezwania na kolegia ciągle przychodziły na adres domowy (nie do akademika) i babcia to wszystko przechwytywała. Babcia wiedziała i odbierała listy, żeby rodzice się nie dowiedzieli. Bo babcia była w domu, a rodzice w pracy. Poczta przychodziła przed południem, a babcia wszystko przez lata odbierała. Rodzice wiedzieli, że ja coś robię, ale nigdy nie wiedzieli, że ja jestem wzywany na bezpiekę, że mam jakieś kolegium. Rodzice czasami coś tam zobaczyli, ale myśleli, że to są jakieś drobiazgi i to nie ma najmniejszego znaczenia. A ja z kolei się bałem, że oni tu do domu przyjadą, zrobią jakiś kipisz, bo bałem się, że będę musiał po prostu opuścić dom rodzinny. Bałem się, że mama po prostu wpadnie w jakieś nerwy straszne i będę się po prostu na stałe musiał wyprowadzić do Poznania. Ja mieszkałem w Poznaniu, w tym akademiku, ale jednak miałem z tym domem kontakt. Przyjeżdżałem tutaj, do Gorzowa i do drukarni, i inne sprawy załatwiałem. Bałem się po prostu, że mi ten dom rozwalą. Na szczęście bezpieka nie wyczuła tej słabej strony, bo miałbym większy problem. Tego, co mi zrobili, to się akurat tak bardzo nie bałem. Bałem się natomiast, że przyjdą, przewrócą mieszkanie do góry nogami, że będą jakieś represje wobec moich rodziców, na przykład w pracy, itd. Ale oni tego nie zrobili i dobrze, bo miałbym znacznie gorzej. Pewnie bym to wytrzymał, ale sytuacja by mi się znacznie pogorszyła.